FitnessRozmowa z amazonką

Rozmowa z amazonką

Rozmowa z amazonką
Źródło zdjęć: © Jupiterimages
05.10.2009 15:43, aktualizacja: 31.05.2010 17:57

Anna ma pięćdziesiąt lat, jest po mastektomii. Choć początkowo uwierzyła w okrutny mit o śmiertelnym raku, nie poddała się.

Boimy się raka. A przecież diagnoza nie jest wyrokiem. Można pokonać chorobę, leczenie potraktować jak zadanie do wykonania i nie poddać się rozpaczy, lękowi, poczuciu krzywdy. Anna ma pięćdziesiąt lat, jest po mastektomii. Choć początkowo uwierzyła w okrutny mit o śmiertelnym raku, nie poddała się.

Od jak dawna jesteś amazonką?

Od października 2006 roku.

Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy zauważyłaś, że coś jest nie tak z piersią?

Oczywiście, że pamiętam. Wiosną 2006 roku, gościła u mnie koleżanka. Rozmawiała przez telefon z siostrą, która miała guzek w piersi. Odruchowo zaczęłam uciskać własne piersi. I wyczułam zgrubienie. Zbagatelizowałam myśl o guzku. W nocy spałam jednak gorzej, a od następnego dnia częściej dotykałam dziwnego zgrubienia, które nie dawało mi spokoju.

Nie poszłaś do lekarza?

Poszłam, aczkolwiek bez przekonania. Sama nie wiem dlaczego poszłam. Może rozsądek podpowiadał, że kobieta w moim wieku powinna być odpowiedzialna także za siebie? Chyba z tej odpowiedzialności poszłam. I natychmiast otrzymałam skierowanie do kliniki na badania. Wyznaczono mi termin za miesiąc. W czerwcu 2006 roku. To zabawne, bo pomyliły mi się dni. Przepadł termin badania.

Zabawne?

Tak. Karteczkę z datą przykleiłam do monitora. Codziennie ją widziałam, odczytywałam. A gdy zbliżał się dzień badań – po prostu pomyliłam termin! Drugi zresztą też.

Jak to?

Zwyczajnie. W sierpniu przyjechała do mnie siostra ze Stanów Zjednoczonych. Zaaferowana wizytą, zapomniałam o badaniu… Albo podświadomie nie chciałam przejść badań. Nie chciałam wiedzieć, co mi jest…

A czas uciekał…

Tak. Czas uciekał. I ja uciekałam od myśli o nim. Guzek nie dawał mi spokoju - wbrew pozorom. Nie umiałam jednak zmobilizować się na tyle, żeby zadzwonić do kliniki i ustalić termin, albo po prostu tam pojechać. Od czasu do czasu wspominałam koleżankom, że chyba mam guzek w piersi, a one odpowiadały – powinnaś się przebadać. Tak bardzo chciałam, aby ktoś wziął mnie za rękę i zaprowadził do kliniki. I ze mną był. Nie mam dzieci, męża. A przyjaciółki? Zajęte własnymi sprawami nie odebrały mało czytelnego komunikatu: pomóżcie mi, boję się. Co będzie, jeżeli…

Jak długo to trwało?

Około miesiąca. Wreszcie ktoś zawiózł mnie do kliniki. Pewnego dnia siedziałam z koleżanką w kawiarni i powiedziałam o moich obawach. Prosto od stolika pojechałyśmy do instytutu. Bez skierowania, jedynie z dowodem osobistym. Jeszcze tego samego dnia miałam USG piersi i mammografię. Wyniki były niepokojące. Czekała mnie biopsja. Okazało się, że jest to zmiana nowotworowa. Największy guz miał 1,8 cm. Były ich w sumie cztery.

Jak zareagowałaś na diagnozę?

Nie chciałam zrozumieć. Wstałam i powiedziałam lekarzowi, że nie rozumiem, co do mnie mówi; że niebawem wrócę tu z siostrą, która jest lekarzem i wówczas z nią porozmawia. Kategorycznie kazał mi usiąść, a to, co ma mi do powiedzenia, skierowane jest nie do siostry, tylko do mnie. Powiedział: ma pani raka inwazyjnego, to znaczy złośliwego i umrze pani, jeśli nie podda się leczeniu, a leczenie oznacza mastektomię, czyli usunięcie całej piersi. On mówił, a ja czułam, że podłoga pod moimi nogami się kołysze. W pewnym momencie chyba wyłączyłam się, nie słuchałam.

Dotarło do ciebie, co powiedział?

Myślę, że tę rozmowę, tę pierwszą rozmowę, można spisać na straty. Usłyszałam: rak. Tu nie ma mocnych i dzielnych. Czułam się oszołomiona. I bardzo samotna. Nagle zabrakło mi kogoś, kto towarzyszyłby mi w tej rozmowie; kogoś bliskiego. Byłam zdana tylko na siebie. Nie potrafiłam zadawać pytań, zapamiętać szczegółów. Wróciłam do domu i zaczęłam sprzątać w szafkach, przeglądać zdjęcia, papiery.

Dlaczego?

Chciałam wszystko uporządkować. Aby inni nie musieli później tego robić.

Kiedy później?

Po mojej śmierci. Bo ja przecież miałam umrzeć.

Informacja przekazana przez lekarza była dla ciebie jednoznaczna?

Tak. To koniec. Bo kiedy ma się lat naście, wydaje nam się, że śmierć zdarza się innym, dużo starszym. A ja miałam czterdzieści siedem lat i zdawałam już sobie sprawę, że nikt nie obiecywał nam nieśmiertelności. Zrozumiałam, że z jakichś powodów przyszła kolej na mnie. Chciałam dobrze przygotować się do odejścia.

Poddałaś się? A co na to rodzina, znajomi?

Początkowo nie mówiłam nic siostrze. Znajomi? Nikt nie chciał ze mną o tym rozmawiać. Odnosiłam wrażenie, że obawiali się tematu śmierci, odchodzenia. Czułam się bardzo opuszczona, albowiem wszyscy wokoło bagatelizowali fakt, że umrę. A ja tak bardzo chciałam rozmawiać o tym, że robi mi się zimno, że się boję. Właśnie ów fakt bagatelizowania powodował poczucie krzywdy. Nie choroba, ale brak zrozumienia, ucieczka przed trudnym tematem.

Ich lęk przed rakiem spowodował, że poczułaś wokół siebie pustkę?

Tak. Jakby mój czas już się skończył w momencie zdiagnozowania choroby, ale o tym trudno rozmawiać. Jedyne, co słyszałam, to pocieszanie: nie martw się, będzie dobrze, przecież rak też bywa uleczalny, etc. Atakowałam: a jeżeli jest nieuleczalny? Co wtedy? Porozmawiajmy o tym! Nie umieli. Telefon dzwonił coraz rzadziej, rozmowy były zdawkowe.

Pojawia się pytanie: jak z nią rozmawiać, prawda?

To było nawet zabawne. To zakłopotanie, gdy pytali, jak się czuję. Nie chciałam współczucia. Ale ich lęk przed śmiercią był dla mnie irracjonalny. Przecież rozmową o odchodzeniu, ani samym odchodzeniem, nie można się zarazić!

Jak długo czekałaś na operację?

W momencie, gdy powiedziałam siostrze o diagnozie, wszystko potoczyło się wyjątkowo szybko. Pamiętam, że październik 2006 roku był wyjątkowo piękny: ciepły i barwny. Spacerowałam w Łazienkach i syciłam oczy kolorami jesieni. Bałam się operacji. Ogarniał mnie lęk, że nic już nie będzie takie, jak przedtem. A jednocześnie towarzyszyła mi myśl, że muszę jak najszybciej pozbyć się z mojego ciała tego paskudztwa, które się w nim zagnieździło.

Co czułaś po operacji?

Niesamowitą ulgę. To był przełom. Nie myślałam, że przede mną jeszcze chemia i radioterapia. Poczułam się wolna, lżejsza. Tak, jakbym pozbyła się obrzydliwego pasożyta, który przyssał się do mnie.

A jak to było z niebieską nicią?

Podczas obchodu, gdy zdjęto mi opatrunek, zobaczyłam, że zszyto mnie niebieską nicią. Tego było stanowczo za wiele! Nie dość, że ucięto mi pierś, wyskrobano do gołych żeber, pozbawiono węzłów chłonnych, to jeszcze ta niebieska nić! Co za brak poczucia estetyki! I usłyszałam: „pani Anno, wiele słów padło na tym oddziale z ust pacjentek, ale żadna nie podnosiła takiego larum o kolor nici… „.

Prawdziwa estetka z ciebie!

Lekarz zganił mnie, że zajmuję się głupstwami, a przecież mam potencjalnie śmiertelną chorobę. Zganił mnie także dlatego, że w kilka dni po operacji, zaczęłam dopytywać o rekonstrukcję piersi. Dziś myślę, że po prostu nie chciałam zajmować się własną śmiercią. Nie hodowałam już w sobie potwora, jakim był rak. Wycięto go; nie ma!

A potem zaczęła się chemia…

To trudne doświadczenie. Jedno z trudniejszych w moim życiu. Nie miałam już piersi, co było dość traumatyczne. A chemia… Wysysała ze mnie siły. Zanim zaczęłam zabiegi, słyszałam, że zniekształca twarz, człowiek brzęknie, łysieje, ciało robi się ciastowate i nalane. Mam silny organizm. Nie odczuwałam bólu mięśni czy stawów. Po pierwszej chemii miałam normalny apetyt. Kryzys przyszedł później, w momencie, gdy myślałam, że ze mną tak łatwo nie pójdzie. W ustach czułam paskudny, metaliczny posmak, mdliło mnie. Jedyne, co mogłam przełknąć bez konsekwencji torsji, to mandarynki. Nawet woda powodowała mdłości. Wracałam do domu i przez trzy dni nie mogłam się ruszyć z łóżka. Na ostatniej chemii nie słyszałam, co lekarz do mnie mówił. Widziałam, że porusza wargami, ale nie słyszałam. Gdyby okazało się, że potrzebuję kolejnych chemii – nie zniosłabym tego. Rak jest potencjalnie śmiertelną chorobą; fakt. Chemia, jest czymś, co zabija wolę walki. I to chroniczne zmęczenie… Jest gorsze od bólu.

Jak odbierałaś własną fizyczność po amputacji?

Było we mnie dużo lęku. Bycie łysą nie jest upokarzające. Nawet lubiłam moją głowę bez włosów. Zaśmiewałam się do łez, przymierzając peruki, a tę, którą w końcu wybrałam, zdejmowałam, nawet u znajomych - jak czapkę. Życie bez piersi jest upokarzające. To brak, który odczuwałam bardzo boleśnie. Do szału doprowadzała mnie silikonowa proteza w staniku. Drażnił zabudowany wysoko biustonosz; ciążył niczym pancerz. Dusiłam się w bluzkach i sweterkach pod samą szyję. Byłam nieszczęśliwa, nosząc w miseczce stanika atrapę piersi. Nam - kobietom po mastektomii często powtarza się, że kobiecość nie sprowadza się tylko do tego, czy mamy pierś czy nie. Kobiecość kryje się w sposobie bycia, ubieraniu, głosie, spojrzeniu, w naszym wnętrzu. Absolutnie się z tym zgadzam. Nie zgadzam się jednak z tym, że żyjąc w XXI wieku, musimy hołdować zasadzie „niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba” i skoro amputowano mi pierś, to już tak musi być.

I dlatego zdecydowałaś się na rekonstrukcję?

Zdaję sobie sprawę, że mam blizny, że zrekonstruowana pierś nie jest taka sama jak ta naturalna. Jednak cieszę się z uzyskanego przez chirurgów plastycznych efektu. Mam obie piersi, czuję się z nimi fantastycznie. I naprawdę seksownie.

Minęły trzy lata od amputacji. Jesteś już po rekonstrukcji piersi. Nie obawiasz się nawrotu choroby?

Alkoholik, po upływie osiemnastu lat może powiedzieć o sobie, że jest trzeźwym alkoholikiem. Wciąż zdaję sobie sprawę, że mam raka. Jeszcze przez dwa lata będę żyła ze świadomością, że… wszystko może się wydarzyć. Może, ale nie musi. Nie nasłuchuję trwożliwie sygnałów mojego organizmu: tu coś zaboli, tam coś strzyknie. Wyniki są zadowalające. Może nieco zwolniłam tempo, może częściej pozwalam sobie na odpoczynek, ale nadal staram się wykonywać moją pracę najlepiej, jak potrafię. Początkowo zadręczałam się myślą, że nie założyłam rodziny, nie mam dzieci. Może gdybym urodziła, nie zdarzyłby się rak. Już tak nie myślę. Cieszę się tym, co mam. I jeszcze jedno – mój przypadek spowodował, że kobiety z mojego otoczenia regularnie badają piersi. Bardzo się cieszę, że stałam się inspiracją, aby zaczęły uważniej obserwować własne ciało. Najlepiej je przecież znamy, prawda?

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (42)
Zobacz także