Blisko ludziHelena Pilejczyk: Nie myślałam o karierze panczenistki

Helena Pilejczyk: Nie myślałam o karierze panczenistki

Helena Pilejczyk: Nie myślałam o karierze panczenistki
Źródło zdjęć: © archiwum prywatne Helen Pilejczyk
Ingrid Hintz-Nowosad
30.01.2014 13:29, aktualizacja: 03.02.2014 08:07

- Za brązowy medal olimpijski dostałam jakieś niewielkie pieniądze, blaszany ekspres do parzenia kawy i herbaty, małą lodóweczkę, plakietkę z okolicznościowym grawerem i komplet sztućców na 6 osób - wylicza 83-letnia Helena Pilejczyk, która1960 roku, w wełnianych rajtuzach i w okularach trenera, zawalczyła o brąz na zimowych igrzyskach w Squaw Valley w USA. Przed rozpoczęciem igrzysk w Soczi, opowiada, jak wyglądało życie wyczynowej zawodniczki w Polsce ponad pół wieku temu.

- Za brązowy medal olimpijski dostałam jakieś niewielkie pieniądze, blaszany ekspres do parzenia kawy i herbaty, małą lodóweczkę, plakietkę z okolicznościowym grawerem i komplet sztućców na 6 osób - wylicza 83-letnia Helena Pilejczyk, która w 1960 roku, w wełnianych rajtuzach i w okularach trenera, zawalczyła o brąz na zimowych igrzyskach w Squaw Valley w USA. Przed rozpoczęciem igrzysk w Soczi opowiada, jak wyglądało życie wyczynowej zawodniczki w Polsce ponad pół wieku temu.

Na igrzyskach zimowych w 1960 roku łyżwiarstwo szybkie kobiet, po raz pierwszy stało się dyscyplina olimpijską. Wśród panczenistek Polska miała dwie znakomite zawodniczki. W biegu na 1500 m Elwira Seroczyńska zdobyła srebrny medal, a Helena Pilejczyk brązowy. Był to triumf polskich łyżwiarek, jakiego do tej pory nie udało się powtórzyć.

Helena Pilejczyk, nazywana przez przyjaciół Lusią, wyczynową przygodę z łyżwami zaczęła dość późno, w wieku 22 lat, jako nauczycielka wuefu w jednej z elbląskich podstawówek. Do Elbląga trafiła w 1952 roku z nakazem pracy ( w Polsce wprowadzała go ustawa z 7 marca 1950 roku "o zapobieżeniu płynności kadr pracowników w zawodach lub specjalnościach szczególnie ważnych dla gospodarki uspołecznionej". Administracyjne skierowanie do pracy otrzymywali absolwenci szkół średnich i wyższych – red.), po ukończeniu Liceum Pedagogicznego w Kwidzynie.

Panczeny? To przez przypadek

- Nie myślałam o karierze panczenistki. Byłam siatkarką, lekkoatletką. Grałam nawet w tenisa. Przez przypadek zostałam łyżwiarką szybką – wspomina Helena Pilejczyk. - Kiedyś trener Kazimierz Kalbarczyk zaprosił mnie jesienią na trening elbląskich panczenistów. Były tam ćwiczenia zupełnie inne, niż ja dotychczas robiłam. Było dużo ćwiczeń w przysiadzie, takich naśladujących jazdę na łyżwach. Ponieważ lubiłam wysiłek, wykonywałam wszystko bardzo dokładnie i sumiennie. Efekt był taki, że na drugi dzień z powodu zakwasów nie mogłam wstać. I więcej na trening łyżwiarski nie miałam zamiaru iść. Ale pewnego dnia, w czasie ferii zimowych, poszłam na lodowisko wylane w niecce największego w Europie odkrytego basenu. I tam trener zaproponował, żebym spróbowała na łyżwach. Bardzo chętnie założyłam te dziwne jak dla mnie łyżwy. Jako dziecko jeździłam na łyżwach i myślałam, że to nic trudnego. Założyć, odepchnąć się i jechać. Tymczasem, to były panczeny z bardzo długim ostrzem. Zupełnie inne łyżwy niż krótkie łyżwy
figurowe. A ja próbowałam tak, jak na krótkich łyżwach z czuba się odbić. Efekt był taki, że od razu się przewróciłam jak długa na lód. Popatrzyłam wokoło, nikt się ze mnie nie śmiał. Spróbowałam więc jeszcze raz. Okazało się, że trzeba się odbić w bok, a nie z czuba. Zaczęłam naśladować łyżwiarzy. Po paru okrążeniach już całkiem nieźle mi szło. I przez dwa tygodnie ferii chodziłam na te zajęcia. Pod koniec zgrupowania trener zrobił sprawdzian. Wygrałam z kilkoma zawodniczkami, które trenowały już drugi rok. I na tym moja kariera by się mogła zakończyć, bo łyżwiarze wyjechali do Zakopanego, przygotowywać się do mistrzostw Polski, a ja wróciłam do pracy w szkole.

Kilka tygodni później nieoczekiwanie przyszedł telegram z Zakopanego, gdzie łyżwiarze Stali Elbląg brali udział w mistrzostwach Polski. Okazało się, że brakuje jednej dziewczyny do sztafety. - Poprosili, bym ją zastąpiła. Zakopane.... – rozmarzyła się pani Lusia – Nigdy tam nie byłam. I bardzo chciałam pojechać. Dostałam zgodę ze szkoły na tygodniowy urlop. Zabrałam z klubu łyżwy – dano mi jakieś starocie o dwa numery za duże. W Zakopanem, jak trener zobaczył te łyżwy, to złapał się za głowę. Poprosiłam więc o pomoc koleżanki , aby któraś po swoim treningu pożyczyła mi swoje. Żadna się nie zgodziła. Łyżwy pożyczył mi jeden z kolegów - Henio Połeć, który miał małą nogę. To były standardowe łyżwy. Przymontowane na stałe do butów. Inny sprzęt niż dzisiaj. Zajęłam dobre pozycje, bo 5 i 6 w wyścigach.

Dwa miesiące później dostała powołanie do reprezentacji Polski. W 1955 roku Pilejczyk była już posiadaczką rekordów Polski na wszystkich dystansach. Rywalizowała ciągle z Elwirą Seroczyńską, która też zaczynała swoją karierę w Elblągu, pod okiem trenera Kalbarczyka.

- To jest sport, w którym zawodniczki rywalizują. Zauważyłam to już wtedy, gdy pojawiłam się na mistrzostwach w Zakopanem. Nie chciano mi pożyczyć łyżew. Inne zawodniczki nie pałały do mnie przyjaźnią – zdradza łyżwiarka. - Potem, jak już byłyśmy w kadrze, spotkałyśmy się i uzgodniłyśmy, że walczyć ze sobą będziemy tylko na torze, a poza torem będziemy dla siebie miłe. Bo, jak inaczej można wytrzymać ze sobą parę miesięcy na zgrupowaniach przebywając ciągle razem: w pokojach, na treningach, na śniadaniach? Nie mogę powiedzieć, że było idealnie, ale było w miarę poprawnie.

Gwiazdy z NRD

W 1958 roku Pilejczyk zajęła piąte miejsce w wieloboju na MŚ w norweskim Krystianehamn. Rok później Seroczyńska była dziesiąta w Swierdłowsku. Łyżwiarki szybkie dołączono do programu przygotowań olimpijskich w ostatniej chwili. Dokładnie we wrześniu 1959 roku. Niespełna na pół roku przed igrzyskami. Nominacje otrzymały jako jedne z ostatnich, po udanych startach na torze Medeo w Ałma Acie i MŚ w szwedzki Oestersund.

Pilejczyk była wówczas górą. W Ałma Acie ustanowiła rekordy kraju na 1000, 1500 i 3000 metrów. W Szwecji powtórzyła sukces wielobojowy i zdobyła tytuł wicemistrzowski na 1000 metrów.

Faworytkami w Squaw Valley były łyżwiarki radzieckie. W opinii fachowców mogła im zagrozić jedynie wschodząca gwiazda z NRD, urodzona w Wolnym Mieście Gdańsk, Helga Haase oraz Finki, Iris Sihvonen i Eevi Huttonen.

- Zawodniczki z NRD to zupełnie inna historia. Zawsze na zawodach był ktoś z ich drużyny, kto pilnował, żeby nie wchodzić do szatni do zawodniczek niemieckich czy pod prysznic. Oni swój trening trzymali w całkowitej tajemnicy. Wtedy nie do końca było wiadomo o co chodzi. Potem, po latach głośno mówiło się, że w NRD hodowano zawodników – wspomina Pilejczyk. - Że kobiety stawały się mężczyznami. Zawodniczki z NRD nigdy np. nie robiły rozgrzewki z nami. Po treningu na lodzie zawsze pobierano im krew z ucha. Były od nas odizolowywane. Na igrzyskach było podobnie. My bardziej byłyśmy zżyte z zawodniczkami związku radzieckiego.

Ja chciałam wygrać

Przed igrzyskami, polskim panczenistkom skrócono o 10 dni pobyt na zgrupowaniu w ZSRR. Helena z Elwirą chodziły więc na treningi do Parku Skaryszewskiego. Ślizgały się po zamarzniętym stawie. Nieopodal wędkarze wybijali przeręble i łowili ryby. To był relaks – nie trening.

„20 lutego 1960 roku w sprinterskim biegu Seroczyńska zajęła, z nowym rekordem Polski, szóste, punktowane miejsce. Pilejczyk – 12. Wygrała Haase. Jej trener, podobnie jak i kilka innych osób z ekipy NRD, nie otrzymał wizy i przekazywał łyżwiarce uwagi telefonicznie. Dzień później bieg na 1500 metrów.

Do przedostatniej serii prowadziła Seroczyńska! Pobiegła w parze z Amerykanką Joanne Omelenczuk. Czas 2.25,7 był rewelacyjny, gorszy zaledwie o 0,2 s od rekordu świata. Na trybunach owacja dla nieznanej Polki.

W ostatniej serii Lidia Skoblikowa stoczyła zaciętą walkę z Heleną Pilejczykową. Sowietka pobiła rekord świata (2.25,5). Byli i tacy, którzy po biegu zarzucili Helenie, że zanadto naciskała Skoblikową i, dopingując ją do skrajnego wysiłku, odebrała złoty medal koleżance (!). Po raz pierwszy – i dotąd ostatni – Polki stanęły na podium.”- donosił „Przegląd Sportowy” Helena Pilejczyk wspomina: - Ja chciałam wygrać, bo to był mój bieg na 1500 metrów. Ze Skoblikową wygrałam wicemistrzostwo świata na 1000 m metrów. Za 3 punkty za inne biegi, pojechałyśmy na olimpiadę. Pojechałyśmy dzięki mnie, bo koleżanki nie zdobyły żadnych punktowanych miejsc. Były głosy, że to przeze mnie Elwira straciła złoty medal, bo ja dałam wygrać Skoblikowej. A ja chciałam tylko pojechać jak najlepiej. Elwira nigdy wprost nie powiedziała, że miała do mnie pretensje.

Trener Kalbarczyk był zaskoczony ich wyczynami. Przewidywał miejsce w „16″. Ale medale? Na gorąco – dla „Przeglądu Sportowego” – komentował tak: - Czegoś podobnego jeszcze nie widziałem. Z pewnością nie wiecie, że Elwira Seroczyńska przez cały prawie dystans jechała w tempie lepszym o całe 4 sekundy od rekordu świata (…). O takich rezultatach nie śmiałem nawet marzyć. Zaskoczenie było całkowite, zwłaszcza jeśli chodzi o Seroczyńską.

"Biało-czerwone flagi na masztach Squaw Valley. Srebrno-brązowy duet Polek Elwira Seroczyńska wicemistrzynią Igrzysk Helena Pilejczykowa trzecia w sensacyjnym biegu na 1500 metrów" - tak długim tytułem opatrzył swoje wydanie z 22 lutego 1960 roku "Przegląd Sportowy". To były polskie medale olimpijskie numer 2 i numer 3 w historii sportów zimowych.

- Wiedziałam, że jestem w wielkiej formie, po wyniku Elwiry widać było, że po prostu jesteśmy świetnie przygotowane przez trenera właśnie na ten, najważniejszy w całej karierze start. Ruszyłam jak do sprintu. Przez półtora okrążenia jechałyśmy idealnie równo, ruch w ruch, krok w krok. Na kolejnym wirażu objęłam prowadzenie... Ale Skoblikowa jakby włączyła dodatkowe zasilanie i zaczęła się oddalać, pięć, dziesięć, piętnaście metrów. Zebrałam wszystkie siły i przyspieszyłam. Byłam znów coraz bliżej... Niestety meta znajdowała się już za blisko. Kiedy podano nasze czasy aż krzyknęłam z radości. Lidia ustanowiła nowy rekord świata, ale ja, mając tak świetną partnerkę, uzyskałam trzeci czas! Jestem trzecia! Mam medal! Rzuciłyśmy się z Elwirą sobie w objęcia. Ona ma srebro, a ja brąz! Cóż za cudowny dzień! - wspomina Pilejczyk.

Na igrzyska olimpijskie pojechała jeszcze w 1964 roku do Innsbrucku. Tam jednak sukcesów już nie było.

Matka, zawodniczka, trenerka

Jak zawodniczka godziła treningi z życiem rodzinnym?

- Byłam młodą mężatką, mąż też był sportowcem. Nie miał nic przeciwko uprawianiu sportu. Popierał moje treningi, pomagał mi. Byłam jak każda inna, zwykła kobieta – pranie, gotowanie, zakupy. Tylko inne pracowały, a ja chodziłam na treningi. Miałam w Zamechu, gdzie pracowałam w biurze, bo ze szkoły musiałam zrezygnować, skrócony czas pracy. Od rana do 10 trening, od 10 do 15 praca, potem znowu trening. Jak się pojawił syn było gorzej, bo było trudno pogodzić wychowywanie dziecka z wyczynowym uprawianiem sportu. Pomagała mi mama. Mąż też był w domu. Dla mnie najgorsze były wyjazdy. Bo na trening w Elblągu mogłam iść nawet z dzieckiem w wózku. Z wyjazdów przywoziłam synkowi samochodziki, narty, buciki. W Polsce wszystkiego wtedy brakowało. Ponad 50 lat temu był inny sport niż dzisiaj. Pieniądze były nędzne. Dopiero, jak skończyłam karierę sportową i wróciłam do pracy w szkole i jako trener zaczęło nam się lepiej powodzić. Bo wcześniej nie za dobrze nam się powodziło.

Po zakończeniu sportowej kariery w 1972 roku Helena Pilejczyk przez kolejne dwie dekady szkoliła swoich następców.

- Wróciłam do zawodu wuefistki. Prowadziłam sekcję łyżwiarską. W pewnym momencie Elbląg był kolebką łyżwiarzy. Elwira Ryś-Ferens, Derks, Maślanka, Ewa Białkowska. Bardzo dużo rekordzistów wywodzi się z Elbląga.

Kostium i rajtuzy

Po latach znowu wróciła do czynnego sportu – w kategorii masters. W 1997 ponownie założyła na nogi panczeny.

- Dowiedziałam się, że są zawody dla seniorów, takich jak ja starszych ludzi. Nie było mnie jednak stać na wyjazdy, które często organizowano daleko, np. w Kanadzie. Wyjazdy były drogie. Sponsorował mnie wówczas dyrektor elbląskiego browaru. I tak trafiłam do Holandii na mistrzostwa świata, wystartowałam potem Norwegii, dwa razy w Quebeku, w Berlinie. Wtedy jeździłam już w jednoczęściowym opływowym aerodynamicznym kostiumie ze wspaniałego materiału. To było niesamowite przeżycie, bez oporu powietrza. Pół wieku temu, to był inny świat jeśli chodzi o sprzęt i stroje. Ja jeździłam wtedy w wełnianych rajtuzach. Oddzielnie zakładałam wełniany sweterek, szeroki i niedopasowany. Początkowo każdy sobie kupował te rzeczy do startów na targu. Później dostawało się strój z klubu. Klub zamawiał stroje z fabryki. Były z czepkami. Kupowaliśmy je za granicą. Takie dopasowane. Bielizna też była zwykła, a nie jak dzisiaj sportowa, termiczna.

- Pamiętam, jak dostałam od klubu czarne, grubo dziergane rajtuzy. Zakładałam je na lewą stronę i fastrygowałam od środka, żeby ta noga jakiś kształt miała, bo te rajtuzy były takie workowate. Każda kobieta chce w końcu dobrze wyglądać. Obecnie łyżwiarze ścigają się w hali, gdzie lód jest gładki jak lustro, wtedy na świeżym powietrzu. Myśmy jeździli po naturalnych zbiornikach. Lód nie był wygładzany. Jak w Zakopanem wiał halny, to człowiek zupełnie nie panował nad łyżwami i jechał w drugą stronę, jak go zawiało. Nie było odnowy biologicznej. Nie było diety dla olimpijczyków. Stołowaliśmy się w barach mlecznych. Jak byliśmy w Szwecji na mistrzostwach świata, to tam były Japonki, które miały swoją kuchnie. Dla nas to było coś dziwnego – wspomina polska olimpijka.

Mistrzyni mastersów

W 1997 Pilejczyk zdobyła na torze w Berlinie złoty medal w wieloboju, w kategorii powyżej... 65 lat. Później wywalczyła jeszcze tytuł mistrzyni świata w kategorii 70-latków. Próbowała też jeździć na panczenach nowego typu, „takich współczesnych”, regulowanych łyżwach wyścigowych.

- Jak ktoś przez 40 lat jeździł na jednym sprzęcie, to potem ciężko mu się jest przestawić na inny.

Na mistrzostwach świata seniorów w Berlinie w 2000 roku „na starych łyżwach” biła rekordy świata w swojej kategorii wiekowej, ale rok później w norweskim Hammar założyła „nowoczesne” panczeny i już tak dobrze nie było.

– Nawet się nie zbliżyłam do tych wyników. Może gdybym dłużej na nich pojeździła, byłoby lepiej – zastanawia się. - Ale ja już nie traktowałam tych zawodów jakoś prestiżowo. Im grupa starsza tym spokojniej, bo się konkurencja wykruszała – uśmiecha się Lusia.

Niech młodzi sportowcy zobaczą

W 2010 na zaproszenie Polskiego Komitetu Olimpijskiego w 50 rocznicę wywalczenia swojego medalu pojechała na igrzyska do Vancouver, gdzie gwiazdami polskiej ekipy byli specjalistka od biegania na nartach Justyna Kowalczyk i skoczek narciarski Adam Małysz, którzy razem dla naszej reprezentacji zdobyli pięć medali.

Złoty medal z Vancouver wyceniany był na 120 tys. zł, spore kwoty wpływają na konta najlepszych sportowców, co miesiąc z Polskiego Komitetu Olimpijskiego w ramach stypendium.

Za złoty medal z Soczi polski sportowiec otrzyma 120 tys. zł netto, za srebrny 80 tys., a za brązowy - 50 tys. Trenerzy dostaną połowę tych stawek. Grosza nie skąpią sponsorzy.

Przed laty o takich finansowych luksusach można było tylko pomarzyć. Helena Pilejczyk otrzymała za swój historyczny, olimpijski sukces premię z Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki w wysokości 3000 złotych. Koleżanka w biurze zarabiała wówczas 3500… Związek podarował jej też zestaw platerowych sztućców na 6 osób. – Z klubu dostałam ekspres do kawy i herbaty, taki blaszak elektryczny. Nie wyrzuciłam i wstawiłam do piwnicy. W końcu oddałam go do klubu, niech młodzi sportowcy zobaczą, jakie nagrody się dostawało za olimpijskie sukcesy. Dostałam też małą lodóweczkę i plakietkę z okolicznościowym grawerem. Elbląg bardzo uroczyście powitał mnie i trenera po igrzyskach. Ludzie na dworcu, transparent, orkiestra. Z dworca zabrano nas do prezydium na spotkanie z władzami miasta, a wieczorem było w restauracji przyjęcie z oficjelami. Była na nim też Elwira Seroczyńska jako była elblążanka. Wtedy powiedziałam, że mam małe mieszkanie i dostałam większe. To w którym teraz się znajdujemy – 3 pokoje. Mistrzowie z
Zachodu dostawali zupełnie inne nagrody. Takie to były czasy...

Helena Pilejczyk prawdziwych zaszczytów doczekała się współcześnie. Jest honorowym obywatelem Elbląga. Jej imieniem nazwano jedyne w mieście kryte lodowisko. Zasłużona Mistrzyni Sportu, odznaczona m.in. Srebrnym i Brązowym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Ma swoją gwiazdę w Alei Gwiazd Sportu we Władysławowie, w styczniu 2009 roku Międzynarodowy Komitet Olimpijski przyznał jej nagrodę fair play za całokształt kariery sportowej, w której wyróżniała się sportowym duchem walki, a po jej zakończeniu – godnym życiem.

Jaka jest jej recepta na witalność? - Najważniejszy jest dobry ogląd świata, pogoda ducha, życie wśród ludzi. Cały czas się gimnastykuję, mam rower stacjonarny na którym kręcę, mam ciężarki – wylicza z uśmiechem 83-letnia Helena Pilejczyk. - Ale też nie zapominam o pokorze. Ja bardzo lubię szybkość. I przyznam się, że miałam niedawno drobną stłuczkę samochodem. To była dla mnie właśnie taka lekcja pokory, że może wcale nie jestem takim dobrym kierowcą.

Ingrid Hintz-Nowosad/(mtr), kobieta.wp.pl

ZOBACZ:

SQUAW VALLEY 1960, jazda szybka na lodzie, 1.500m kobiety

POLECAMY:

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (70)
Zobacz także