Blisko ludziLudzie prowadzą wojny ze strachu

Ludzie prowadzą wojny ze strachu

09.06.2014 10:11, aktualizacja: 11.06.2014 12:28

Maria Wiernikowska nie lubi, kiedy mówi się o niej „korespondent wojenny”. - Jestem wolnym człowiekiem, pacyfistką, która jeździła na wojny, żeby patrzeć żołnierzom na ręce - mówi w rozmowie z WP.pl. I zastanawia się, o co właściwie chodzi na Majdanie. Z autorką cyklu reportaży „Widziałam. Opowieści wojenne” rozmawiamy o tym, jak naprawdę wygląda codzienność na froncie.

Czeczenia, Bośnia, Gruzja… Była w samym środku wydarzeń, które wiele osób określa słowem: piekło. Maria Wiernikowska nie lubi, kiedy mówi się o niej „korespondent wojenny”. - Jestem wolnym człowiekiem, pacyfistką, która jeździła na wojny, żeby patrzeć żołnierzom na ręce - mówi w rozmowie z WP.pl. I zastanawia się, o co właściwie chodzi na Majdanie. Z autorką cyklu reportaży „Widziałam. Opowieści wojenne” rozmawiamy o tym, jak naprawdę wygląda codzienność na froncie.

Sylwia Rost: „O co chodzi na Majdanie? Pytam, skąd ta nasza jasność, że oni mają rację?”, pyta Pani we wstępie książki „Widziałam. Opowieści wojenne”. Czy w ten sposób chce Pani sprowokować czytelników do refleksji?

Maria Wiernikowska: Więcej: chcę powiedzieć, że jestem wkurzona. Jednostronną informacją, graniczącą z propagandą, podjudzaniem Ukraińców do wojny i wkręcaniem w to Polaków. Jeśli nasi chłopcy mają umierać za Krym, to domagajmy się wyjaśnień.

Od napisania wstępu minęło parę tygodni, a sytuacja na Ukrainie wciąż jest niespokojna. Czy spodziewała się Pani takiego obrotu sprawy?

- Przecież od początku rysowano nam w telewizji mapę Ukrainy na żółto i na niebiesko, od początku tłumaczono, że Ukrainy są dwie. Ja się uczę Ukrainy dopiero teraz, od kolegów z telewizji, dlatego jestem taka zła na słabe lekcje. Ale ich eksperci podział Ukrainy od dawna przewidzieli. Już nie będę się pastwić nad tymi biednymi reporterami, zrobiłam to w książce. Ale dlaczego do tej pory nie znamy żadnego planu na Ukrainę? Gdzie tam są Kuronie, Michniki, Balcerowicze?

Daliśmy ostatnio miłemu panu z Krymu, Mustafie Dżemilewowi, Nagrodę Solidarności, milion euro (już nie pytam skąd, przeczytałam: "Nagroda zostanie sfinansowana z funduszy pozabudżetowych pozostałych po europejskich funduszach przedakcesyjnych"). Mam nadzieję, że pójdzie na powielacze. Na radio na strychu. Na Latający Uniwersytet. Przeciwko komu mają knuć? No przecież chcieli obalać oligarchów, a wszystko wskazuje na to, że po wyborach znów rządzą oligarchowie, tylko inni. Byle nie poszła na kamizelki kuloodporne. Już wolę tatarskie osiedle i meczet pod Warszawą.

Zna Pani dobrze mentalność Rosjan, wielokrotnie odwiedzała Pani ten kraj. Czy sądzi Pani, że mogą „odpuścić” Ukrainie? Zostawić ją w spokoju, tak jak chciałaby Unia Europejska?

- Bardziej jestem ciekawa, jakie plany wobec Ukrainy ma Europa. 50-milionowy rynek konsumentów i potencjalnych kredytobiorców, tania siła robocza – może nie trzeba będzie koszulek szyć w Bangladeszu? Najpłodniejszą ziemię na kontynencie obrabiają za grosze kołchoźnicy, a ukraińskie zboże podbija Chiny – Francuzom konkurencja pewnie nie w smak. Potężna ukraińska zbrojeniówka mogłaby być cennym nabytkiem dla zachodnich firm, jak te, które przejęły PZL w Mielcu czy Świdniku. Pani się dziwi, że Putin nie chce tego odpuścić? Na razie on się zachował jak komornik – Krym wziął za długi. I przez nostalgię. Niemcy do dziś nie mogą odżałować Śląska i Gdańska. Tylko że oni muszą cicho siedzieć, mam nadzieję, że do końca świata będą pokutować za drugą światową. A Sowieci oddali Krym i całą Ukrainę po dobroci, w chwili słabości. I wielu tam jeszcze żyje takich, co tego żałują. Dlatego w Rosji Putin jest carem. On przywraca Rosjanom sen o potędze. I myślę, że na Krymie nie poprzestanie. Na obrzeżach Rosji jest jeszcze
wiele sierot po Związku Radzieckim. W azjatyckich post-sowieckich republikach, z ich dyktatorami, skorumpowanymi przez Zachód, nastąpił regres. Kto wie, kiedy wrócą pod skrzydła Moskwy? Ja im tego życzę, bo przecież w epoce globalizacji sprawdzają się wielkie organizmy wielonarodowe, prawda? Tylko jeszcze Rosji trzeba by życzyć szybszego uczenia się demokracji, może jakiejś innej, słowiańsko-syberyjskiej... Ale uwaga: wpychanie Rosji w wojnę na pewno od demokracji ją oddali.

Powiedziała Pani w jednym z wywiadów, że nie wybiera się Pani więcej na wojnę, ponieważ jest nudna i przewidywalna. Czy jednak nie ciągnie Panią na front? Co najbardziej kojarzy się Pani z wojną, z frontem?

- Nuda. Czekanie na ostrzał z tamtej strony. Alkohol i narkotyki. Czasem ostra muzyka. Wszystko, żeby zagłuszyć strach. Nikt nie chce umierać.

W reportażach opisuje Pani okrucieństwa wojny. Od razu w pierwszym, o Armenii, pisze Pani np. o psach, które zjadły Pani buty. Jak udawało się Pani w takiej sytuacji zachować zimną krew?

- Z zimną krwią zastrzeliłam te psy. Żartuję. To były sprytne bestie – gumowe podeszwy zostawiły. Przynajmniej do czegoś się dziennikarze przydali. Poza tym to już było w drodze powrotnej, kiedy spałam kolejny dzień na lotnisku, w oczekiwaniu na samolot.

Nie uważa się Pani za korespondenta wojennego, tylko za osobę, która opisuje losy zwykłych ludzi, codziennego życia na wojnie. Dlaczego uważa Pani, że to zasadniczo inne role?

- Wyobrażam sobie, że prawdziwy korespondent wojenny to żołnierz na służbie w oddziale propagandy. A ja jestem wolnym człowiekiem, pacyfistką, która jeździła na wojny, żeby patrzeć żołnierzom na ręce.

W jaki sposób ludzie zmieniają się w skrajnych, wojennych warunkach? Wychodzą z nich najgorsze demony? A może wręcz przeciwnie, stają się bardziej odważni, szlachetniejsi?

- Jeden facet w Mostarze zbierał na pamiątkę ludzkie uszy. Poza tym brali z kolegami lodówki, alkohol, całe mieszkania po wypędzonych. Ale tacy pewnie i bez wojny kradną i potrafią zabić, dla przechwałki. Mnie bardziej interesowali poeci, nauczyciele, kelnerzy, którzy nagle brali broń, żeby się obronić albo pomścić. I zdawało się, że nigdy jej nie użyją. A jeśli – to milczą o tym. Bo żaden normalny człowiek nie chce być mordercą.

Czytając książkę, odniosłam wrażenie, że głosi Pani pochwałę życia. Chce Pani pokazać, że wojna i zabijanie się jest bez sensu, że każdy człowiek powinien cieszyć się życiem. Dlaczego więc, Pani zdaniem, ludzie wciąż walczą, toczą wojny?

- Ze strachu.

Wspominała Pani, że przestała jeździć na wojny częściowo na prośbę syna. Jak reagował, kiedy jechała Pani na kolejną i kolejną wojnę?

- Jak każde dziecko, gdy matka idzie do pracy. Chata wolna, albo nocuje się u kolegi. Najczęściej wsiadał jednak w samolot, leciał do taty i miał super wakacje. Dostawał potem ode mnie jakieś prezenty – a to czapkę mudżahedina, a to łuskę mosiężną, nóż składany albo starą monetę. Nie rozmawialiśmy jeszcze o strachu, może nie ma o czym mówić? Opowiadałam mu raczej o swoich przygodach, zresztą nie był specjalnie ciekaw.

Jak radziła sobie Pani ze stresem i ciągłym poczuciem zagrożenia? Pisała Pani o przebijaniu się przez front na Bałkanach, o przebywaniu w jaskini z Kurdyjkami. Wiele osób po takich doświadczeniach nigdy już nie wróciłoby na wojnę.

- Ludzie robią mnóstwo rzeczy, których nie zrobiliby inni. Ja bym na przykład nie mogła chodzić codziennie do pracy w szpilkach, biustonoszu i z makijażem i jeszcze wykonywać jakieś polecenia szefa, a nie daj Boże szefowej. To mnie zawsze najwięcej nerwów kosztowało.

Czy jest jakaś grupa społeczna, która szczególnie cierpi w czasie wojny? A kto na niej zarabia?

- Dzieci podobno cierpią najmniej, bo najmniej rozumieją. Ten, kto jest w środku akcji też ma łatwiej, bo ma zajęte ręce i głowę. Najgorzej mają ci, co się boją z daleka, i to nie o siebie, tylko o tych, których kochają. Że nie mogą ich uchronić. Bezsilność jest najtrudniejsza.

A zarobki? Nie wiem. Ci, którzy na wojnie korzystają, siedzą gdzieś daleko.

Dlaczego nie potrafimy zrozumieć wojny i zawsze patrzymy na nią w subiektywny sposób? Pisała Pani, że żeby uzyskać rzetelne informacje o Ukrainie, musiała Pani oglądać francuską telewizję.

- Biegałam po różnych kanałach, francuskich, rosyjskich, anglojęzycznych (mniej chętnie, bo słabiej rozumiem), żeby się dowiedzieć jak najwięcej. Polska telewizja była patetyczna albo przemądrzała. Jednostronna i powierzchowna. Nie sądzę, żebyśmy szukali obiektywnych informacji, a raczej takich, które nas przekonują. Czegoś subiektywnie szukamy – odpowiedzi, rozwiązania, przyczyn, jeśli oczywiście nie jesteśmy biernym workiem, do którego każdy wrzuca co popadnie. Spojrzenie jest zawsze subiektywne, możemy je sobie poszerzać o nową wiedzę, zmieniać kąt, no i siłą rzeczy cały ogląd. Dlatego jeden człowiek może na przykład przejść z fascynacji powstaniem warszawskim do oburzenia nad zagładą miasta. Od szkolnego zachwytu nad walką o niepodległość do pacyfizmu – i to jest moja droga. Choć raczej chodzi tu o wybór metod walki, a nie samą ideą walki.

Czy jest coś, jakaś nauka, którą można wynieść z wojny? A może konflikty zbrojne zawsze i wszędzie są bezsensowne?

No właśnie, jak wyżej. Walka ma sens, czy jest konieczna, gdy zagrożona jest nasza człowiecza godność. Cóż po godności jednak, jeśli człowieka zabraknie?

Czy któreś z opisanych w książce miejsc wspomina Pani szczególnie? Czy gdzieś było wyjątkowo niebezpiecznie?

- To już niech zostanie między mną a Czytelnikiem, nie mogę tu wszystkiego opowiedzieć.

Rozmawiała Sylwia Rost

(sr/gabi), kobieta.wp.pl

ZOBACZ TAKŻE:

POLECAMY:

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (50)
Zobacz także