Na ratunek miłości. Tajemniczy pan Związek
Jak stworzyć udany związek? Poradników jest bez liku, rozstań jeszcze więcej. Bo tak jak nie można zaplanować, w kim się zakochamy, nie można wpływać na to, jaki jest nasz związek. Zakochujemy się z tajemniczych powodów (o narodzinach miłości decyduje nieświadomość), a gdy zaczynamy być razem, rodzi się trzecia, niezależna i nieznana nam istota, Związek. Jeśli chcemy być razem musimy go poznać i zrozumieć. Warto, bo tak, paląc w ogniu miłości egotyczne mrzonki, dotrzemy do duchowej jedności – mówi Wojciech Eichelberger, psychoterapeuta.
25.02.2014 | aktual.: 25.02.2014 09:42
Jak stworzyć udany związek? Poradników jest bez liku, rozstań jeszcze więcej. Bo tak jak nie można zaplanować, w kim się zakochamy, nie można wpływać na to, jaki jest nasz związek. Zakochujemy się z tajemniczych powodów (o narodzinach miłości decyduje nieświadomość), a gdy zaczynamy być razem, rodzi się trzecia, niezależna i nieznana nam istota, Związek. Jeśli chcemy być razem musimy go poznać i zrozumieć. Warto, bo tak, paląc w ogniu miłości egotyczne mrzonki, dotrzemy do duchowej jedności – mówi Wojciech Eichelberger, psychoterapeuta.
Zanim przeczytałam „Mity o miłości”, niemieckiego psychoterapeuty par Michaela Maryego, chciałam spytać, jak z dwóch „ja” zrobić „my”? Z tej książki wynika, że to głupie pytanie. Autor przekonuje, że związek rodzi się, gdy zaczynamy być razem jako trzecia, niezależna od naszych chęci istota. Świadomie możemy tylko poznać go, zrozumieć i jeśli chcemy być razem – przyjąć jego reguły.
Związek jako byt sam w sobie, który może być jedynie odkrywany i poznawany, a nie kreowany, to koncepcja trudna do przyjęcia dla współczesnych ludzi. Pielęgnujemy przecież poczucie wpływu, sprawczości i osiągania celów. Ale to prawda: związek jest żywym procesem – spontanicznym, podlegającym wielu wpływom. Ogromną częścią naszego życia kieruje przecież to, co w naszym umyśle nieuświadomione. Zygmunt Freud twierdził, że nie uświadamiamy sobie ponad 90 procent naszych przekonań, motywów, uczuć i doświadczeń. Niewiele więc o sobie wiemy. Niewiele wiemy też o tym, dlaczego zakochujemy się w tej właśnie, a nie w innej osobie. Nie możemy nawet wyobrazić sobie, co dało początek złożonej kombinacji zdarzeń, które doprowadziły do zakochania tych dwojga. Nasz indywidualny los jest w ogromnej mierze wyznaczany grą sił i wydarzeń dziejących się w odwiecznej, transgeneracyjnej przestrzeni. Niezliczona ilość przeszłych kul wprawiła w ruch tę, którą przeżywamy jako nasze życie. Napędzani jesteśmy energią systemu i w
dodatku nie jest pewne, że energia pozostałych kul wyczerpała się w akcie wprawienia w ruch naszego życia. Może system nadal jest w ruchu i wpływa na nas w sposób niewidoczny? Z przeczucia tej możliwości bierze się wiara w oddziaływanie przodków lub tzw. przeszłych wcieleń. Jeśli dodać do tego historię obecnego życia, to niewiele miejsca pozostaje na wolną wolę i świadome wybory także dotyczące partnera.
A więc powód każdego zakochania jest tajemnicą? Czy to tylko poezja, bo tak na prawdę kieruje nami biologia?
Biologii chodzi tylko o to, aby podtrzymać życie, a zakochują się w sobie także ludzie niezdolni lub nieskłonni do prokreacji. Miłosne spotkanie ma ponadbiologiczny, nieodgadniony cel i powód. Szczególna jakość dochodzi do głosu, gdy spotykają się „sobie przeznaczeni”. Wydaje się jednak, że w dzisiejszym świecie takie niebudzące wątpliwości zakochania zdarzają się rzadziej. Buddyści nazywają je miłością karmiczną, czyli spotkaniem zgodnym z dynamiką systemów, z których wywodzą się zainteresowani. Może ta pewność: „to ten”, „to ta” jest coraz rzadsza, bo grzeszymy pychą i nie chcemy zaufać i poddać się wyborom losu, Nieba, Amora, karmy? Zapominamy, że jesteśmy nieświadomi i się łudzimy, że samodzielnie wybierzemy lepiej. Tymczasem kierujemy się narcystycznym wizerunkiem siebie, a nie prawdziwymi potrzebami, co też wpływa na jakość i trwałość związków.
Ale bywa jednak i tak jak ze mną, a ja byłam pewna: „to ten!”, kiedy pierwszy raz zobaczyłam mojego przyszłego mąż. Bo nim go poznałam – przyśnił mi się w nocy.
To niezwykłe. Być może ludzie, w których się zakochujemy, to ci, którzy nam się wcześniej śnili? Przecież większości snów nie pamiętamy. Może to po nich powstaje wrażenie, że ich znamy? Może tak rozpoznajemy osoby, którym jesteśmy winni miłość, bo zostały przez nas skrzywdzone w poprzednich wcieleniach? Oświeceni buddyści twierdzą, że każda osoba, którą spotykamy, w przestrzeni odwiecznych interakcji mogła być naszym dzieckiem, rodzicem, partnerem. Jeśli to prawda, jesteśmy powiązani z przeznaczonymi nam, zanim się poznamy. A to, co się wydarza między nami, jest jakimś dopełniającym elementem procesu rozwoju naszej świadomości. Jego celem jest doprowadzić nas do odkrycia, jakim kosmicznym nieporozumieniem jest utożsamianie się z „ja”, otworzyć na mistyczny wymiar miłości. W buddyzmie nazywa się to pojednaniem, współodczuwaniem z całym światem. W chrześcijaństwie: komunią lub pojednaniem z Bogiem.
Taka wielka transgresja zaczyna się od zakochania?
Zakochanie jest powszechnym i dostępnym doświadczeniem pomocnym w dokonaniu transgresji, w dodatku przyjemnym. Pomaga dźwignąć naszą świadomość z poziomu „ja” do poziomu „my dwoje”, a potem jeszcze wyżej – „my wszyscy”. Zakochani czujemy, że „ja” to „ty”, widzimy tylko to, co dla nas wspólne. Fantazjujemy, że dostarczymy sobie intelektualnego pokarmu i inspiracji, że będziemy kochać wszystko to, co kocha ta druga osoba. Mit identyczności to niebezpieczna iluzja. Jeśli nie pozwolimy drugiej osobie na bycie inną niż my, czeka nas ogrom napięć, frustracji i goryczy, który doprowadzi do rozstania. Urealnienie partnera i związku, czyli ujrzenie i docenienie tego, co nas różni i co jest wspólne, to warunek bycia razem. Ucząc się tego, przyswajamy najważniejszą wiedzę: że to różnorodność jest sposobem przejawiania się jedności. Prawdziwą próbą dojrzałości jest zdolność do kochania różnych od nas. Przejdziemy ją, gdy potrzeby drugiej osoby staną w kontrze do naszych, a my mimo to będziemy wspierać ją, jego w ich
zaspakajaniu. Najważniejsze i wspólne powinno być dążenie – i to wszelkimi sposobami – do odkrycia sensu i tajemnicy spotkania dwóch osób, które się w sobie zakochały i razem troszczą o to, co najważniejsze: by związek dawał obojgu poczucie spokoju, radości i wolności.
Co może być tym poszukiwanym sensem związku?
To, co potrzebujemy dzięki niemu zrozumieć, nauczyć się. Kiedy związek dojrzewa, przestajemy wyłącznie patrzeć sobie w oczy, a zaczynamy patrzeć w jedna stronę – w stronę „my”. Dostrzegamy centrum, symboliczne ognisko w jaskini, które chcemy wspólnie podtrzymywać, by nam i naszym bliskim było ciepło, bezpieczne i jasno. Wtedy dobrowolnie i pogodnie rezygnujemy z części potrzeb, już nie na rzecz drugiej osoby, lecz wspólnego ogniska. Wrzucając do niego nasze egocentryczne i neurotyczne potrzeby i złudzenia, doświadczamy uczucia uwolnienia, jakbyśmy pozbywali się nadmiaru rzeczy i śmieci. Na przykład możemy spalić – jak to się patetycznie określa – „na ołtarzu związku” nasze indywidualne potrzeby prestiżowe, bo ognisko wymaga od nas poświęcenia, np. partner choruje i nie jest to czas na kupowanie nowego samochodu – potrzeba pieniędzy na leki i opiekę. Dopóki ognisko jest dla obojga najważniejsze i oboje mniej więcej po równo do niego dorzucamy, będzie pięknie płonąć i stanie się wartością samą w sobie. W ten
sposób rozwój naszego związku staje się tożsamy z naszym własnym. „My” uwalnia nas z klaustrofobicznej twierdzy „ja” i otwiera na świat.
Zdaniem Michaela Maryego związki mają cztery różne podwaliny: chęć zaspokajania potrzeb (erotyzmu, bezpieczeństwa), uzupełnianie charakterów, urzeczywistnienie projektów (łatwiejsze, gdy jesteśmy we dwoje). I czwarta: mity dotyczące związku (np. daje szczęście). Podwalina ma ogromne znaczenie, bo jeśli od związku, który ma dawać bezpieczeństwo, chcemy pomocy w realizacji ambicji, rozbijemy go.
Jak już mówiłem, to mit, że partner zaspokoi wszystkie nasze potrzeby. Wcale to jednak nie znaczy, że nasz związek jest niepełny. Jednak nawet gdy poznamy swój związek, co nam daje, a co nie, nie łudźmy się, że wszystko będziemy mieli pod kontrolą – życie i tak nas wytrąci ze światopoglądowych kolein, ucząc radzić sobie ze zmianą i przemijaniem. Samemu można stworzyć azyl izolujący od dolegliwości przemijania: szukać młodszego towarzystwa, zmieniać gadżety i samochody. W związku patrzysz na partnera jak w lustro. Jeśli więc ktoś upiera się, by w pełni kontrolować swoje życie i pielęgnować iluzję wiecznej młodości – związek jest dla niego przerażającą perspektywą. Za to tym odważnie patrzącym w lustro pomaga pozbyć się fałszywych przekonań o sobie i innych. Stąd trafna obserwacja, że ludzie spędzający życie samotnie usztywniają się w swoich ulubionych, nieadekwatnych przekonaniach. Dobry związek może nas lepiej niż samotne życie przygotować do przejścia przez igielne ucho i odnalezienia prawdziwej natury.
Uwalniając od zbędnego bagażu i ozdobników, czyli bogactwa, które mamy okazję spalić w „ogniu my”. A zgodnie z biblijnym ostrzeżeniem: „Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogacz wejdzie do raju”. Nie pokładajmy jednak całej nadziei w związku, bywa, że te zamierają w jakiejś teatralnej pozie i nawet nie zauważają, że „ognisko my” wygasło. Zapobiec temu można uważnością, otwartą komunikacją, gotowością na zmiany, partnerstwem i demokracją. Kochaj i rób, co chcesz... i pozwól innym robić to, co chcą. Jeśli obie strony tak czują, rozwojowa misja związku się dopełniła.
W książce „Zdobędziesz miłość, jakiej pragniesz” Harville’a Hendrixa przeczytałam, że wybieramy osobę, która przypomina nam rodziców. W związku z nią mamy jeszcze raz przeżyć to, co było najtrudniejsze w dzieciństwie, by tym razem pokonać te traumy. To musi boleć i dlatego udaje się to jedynie 5 proc. par.
Ognisko rozpalone z osobą z takiego klucza będzie tak gorące i gwałtowne, że wytrwanie przy nim może się okazać zbyt trudne. Krótko mówiąc – może nieźle dać popalić, bo wrzucimy do niego sprawy, najtrudniejsze, najbardziej bolesne. Jak się uda wytrwać, czeka nas nagroda: uwolnienie od wielkiego, generującego lęk ograniczenia. Dlatego gdy stajemy przed dylematem czy wybrać drogę łatwiejszą czy trudniejszą, wybierajmy trudniejszą. Pamiętam pacjentkę, która w dzieciństwie była zdominowana przez agresywnych starszych braci i ojca. Pozbawiona kobiecego wsparcia ze strony zalęknionej matki. W efekcie – w dorosłym życiu – asekuracyjnie wybierała słabych mężczyzn, lecz związków z nimi nie mogła utrzymać. Bo też jej głęboką potrzebą jest skonfrontować się – jako dorosła kobieta – z agresywnym mężczyzną i nie dać się zapędzić w kozi róg. Dzięki temu przekroczyłaby to, co uniemożliwia jej stworzenie szczęśliwego związku.
Właśnie: szczęśliwego... Michael Mary opisuje małżeństwo, które chciało, żeby było miło. Jednak kiedy tylko usiedli obok siebie, wybuchała kłótnia. Zdaniem autora dlatego, że ich Związek chciał czegoś innego niż oni, chciał, by się usamodzielniali, gdy oni dążyli do większej bliskości.
Związki służą m.in. temu, byśmy dojrzewali. Jeśli sprzeniewierzamy się tej ich funkcji i naginamy do naszych niedojrzałych, neurotycznych potrzeb, to związek zaprotestuje i doprowadzi do konfliktu. Konflikt jest wehikułem rozwoju. Jeśli jednak korekcyjne konflikty zamiatamy pod dywan, bo nie pasują do scenariusza „ma być miło”, to z czasem dojdzie do wybuchu, który rozwali związek. Nie można bać się konfliktów. Prawie nigdy nie są powodem, by się rozstawać, lecz sygnałem, że jedna lub obie strony powinny wrzucić coś do „ognia my”. Jeśli partnerów nie będzie na to stać, związek jest w niebezpieczeństwie. Konflikt doprowadzi do rozpadu i nie można wykluczyć, że w ten sposób nieświadome uwarunkowania partnerów decydują o przerwaniu związku, który stał się nierozwojowy, a nawet destrukcyjny. Wtedy sklejanie go na siłę generuje cierpienie. Z pewnością nie wszystkie rozwody wynikają z lenistwa lub tchórzostwa. Spotkałem wiele skleconych przypadkowo lub na zasadzie asekuracji, zbyt trudnych związków, których nie
dało się uratować. Generowały tyle negatywnych emocji, że zamieniały ludzi w pozbawione zdolności do refleksji i opamiętania demony. Takie związki trzeba mieć odwagę przerwać i szukać innych, które wspierać będą naszą dojrzałość i duchowość.
Ale po co się rozstawać, skoro to, co w nas destrukcyjne, co przeszkadza w tym związku, i tak zatruje następny?
Rozstajemy się wtedy, kiedy nasz związek nie może pomieścić i konstruktywnie zasymilować energii kryzysu, konfliktu. Gdy już nikt nie jest w stanie dorzucić niczego więcej do „ognia my”, z niczego więcej zrezygnować. Gdy następuje duchowa regresja partnerów i obie strony się skrajnie egocentryzują. Wtedy dalsze trwanie w takim związku zamieni go w niekończącą się destrukcję. Szkoda życia. Większe szanse na przekroczenie naszych ograniczeń będziemy mieli gdzie indziej – w psychoterapii czy w innym, mądrzej i świadomie zawiązanym związku. Ale najgorsze, co nam się może przydarzyć, to wyjść ze związku z przekonaniem, że wina za jego rozpad leży wyłącznie po drugiej stronie. Wtedy nieuchronnie i nieświadomie wleczemy nasze ograniczenia w kolejny związek.
Beata Pawłowicz/zwierciadło.pl
Polecamy w numerze 3/2014