GwiazdyMagda Walach - Tańcz, ruda, tańcz

Magda Walach - Tańcz, ruda, tańcz

Magda Walach - Tańcz, ruda, tańcz
Źródło zdjęć: © Sukces / Wojciech Wojtczak
04.12.2009 10:13, aktualizacja: 26.05.2010 17:29

To jej czas. Sukces w serialu „Twarzą w twarz” i w „Tańcu z gwiazdami” nie był przypadkowy. Teraz Magdalena Walach potwierdza swoją klasę w „Tancerzach”. Nie schodzi z planu, ale udaje jej się łączyć role matki i żony oraz aktorki. Mówi o sobie, że jest szczęściarą zakochaną w życiu.

To jej czas. Sukces w serialu „Twarzą w twarz” i w „Tańcu z gwiazdami” nie był przypadkowy. Teraz Magdalena Walach potwierdza swoją klasę w „Tancerzach”. Nie schodzi z planu, ale udaje jej się łączyć role matki i żony oraz aktorki. Mówi o sobie, że jest szczęściarą zakochaną w życiu. W wywiadzie dla "Sukcesu" opowiada między innymi o swoim dzieciństwie, pasji językowej i macierzyństwie.

SUK­CES: Pięć mi­nut Mag­da­le­ny Wa­lach trwa już po­nad dwa la­ta. Nieźle!

Mag­da­le­na Wa­lach: Fak­tycz­nie je­stem za­pra­co­wa­na, ale nie za­pe­szaj­my. W ży­ciu ak­to­ra nie ma chy­ba nic lep­sze­go niż nad­miar pra­cy. Tak się zło­ży­ło, że po skoń­cze­niu pra­cy nad se­ria­lem „Twa­rzą w twarz” tra­fi­łam na plan „Tan­ce­rzy”, któ­rzy są wła­śnie emi­to­wa­ni. Sza­lo­na przy­go­da zwią­za­na z mo­im udzia­łem w „Tań­cu z gwiaz­da­mi” spra­wi­ła, że wy­ko­nu­jąc swój za­wód, mo­gę jed­no­cze­śnie re­ali­zo­wać in­ne dziew­czę­ce pa­sje. Za­wsze uwiel­bia­łam ta­niec. Nie skoń­czy­łam żad­nej szko­ły ba­le­to­wej, cze­go do dziś ża­łu­ję. Tak jak ża­łu­ję, że omi­nę­ła mnie szko­ła mu­zycz­na. Zwłasz­cza że mo­ja ma­ma, bar­dzo uzdol­nio­na, za­wsze za­chę­ca­ła nas do na­uki tań­ca i śpie­wu. Choć z dru­giej stro­ny, dzię­ki te­mu, ra­zem z mo­im młod­szym ro­dzeń­stwem – Zu­zią i Wojt­kiem, mia­łam wię­cej cza­su na dzie­cię­ce sza­leń­stwa.

Ja­kie by­ło pa­ni dzie­ciń­stwo?

Wspo­mi­nam je jak pięk­ną baj­kę. Mam wra­że­nie, że pa­no­wa­ło wte­dy wiecz­ne la­to i wciąż świe­ci­ło słoń­ce. Mie­li­śmy wspa­nia­ły ogród, więc dzie­ciń­stwo ko­ja­rzy mi się z za­pa­chem owo­ców. Pamiętam, że za­wsze świet­nie do­ga­dy­wa­łam się z ro­dzeń­stwem. W ogro­dzie, gdzie rosła roz­ło­ży­sta cze­re­śnia, zbu­do­wa­li­śmy so­bie do­mek. W wa­ka­cje po­tra­fi­li­śmy w nim spę­dzać ca­łe dnie. Ro­dzi­ce po­świę­ca­li nam mnó­stwo cza­su, zwłasz­cza ma­ma. Czy­ta­ła nam dużo ksią­żek. Słu­cha­li­śmy też ba­jek z płyt, by­ło wspól­ne śpie­wa­nie, or­ga­ni­zo­wa­li­śmy przed­sta­wie­nia. Ma­ma in­we­sto­wa­ła w nas ca­ły swój wol­ny czas i da­wa­ła tak wie­le czu­ło­ści, że do dziś to pro­cen­tu­je. Za­zdro­ści­ły mi jej wszyst­kie ko­le­żan­ki. U nas nie by­ło cze­goś ta­kiego, jak su­ro­we za­ka­zy. Pew­nie dla­te­go ni­gdy nie prze­szłam przez okres bun­tu. Bo ja nie mia­łam prze­ciw cze­mu się bun­to­wać. Ro­dzi­ce da­wa­li nam du­żo swo­bo­dy. Mo­że dla­te­go tak wie­le rze­czy mnie w ży­ciu
po­cią­ga­ło. Mia­łam ty­siąc po­my­słów na mi­nu­tę.

Od by­cia na­uczy­ciel­ką po gwiaz­dę fil­mo­wą?

Nie­zu­peł­nie. Uwiel­bia­łam ry­so­wać. Naj­pierw ma­rzy­łam o ma­lar­stwie na ASP. Wy­stra­szy­łam się jed­nak, gdy zo­ba­czy­łam w ho­lu uczel­ni kart­kę z in­for­ma­cją, że przy­ję­tych zo­sta­nie tyl­ko 15 osób. Uzna­łam, że je­stem bez szans, i zmie­ni­łam wy­bór na ar­chi­tek­tu­rę wnętrz. Ale za­sta­na­wia­łam się też nad stu­dio­wa­niem ję­zy­ków, pew­nie z te­go po­wo­du zło­ży­łam pa­pie­ry na po­li­to­lo­gię. Eg­za­min do szko­ły te­atral­nej po­trak­to­wa­łam jak przy­go­dę, nie wie­rzy­łam, że mo­gę się do­stać. Nie uczest­ni­czy­łam w żad­nych kur­sach przy­go­to­waw­czych. Ty­le że – jak wie­lu ko­le­gów – bra­łam udział w kon­kur­sach re­cy­ta­tor­skich. A jesz­cze w pod­sta­wów­ce gra­łam Lu­stro w „Śpią­cej kró­lew­nie”. Re­cy­to­wa­łam słyn­ne sło­wa: „Tyś, kró­lo­wo, pięk­na jak gwiaz­da na nie­bie, ale księż­nicz­ka ty­siąc ra­zy pięk­niej­sza od cie­bie”. (śmiech) Nie­sa­mo­wi­cie prze­ży­wa­łam to swo­je ak­tor­skie za­da­nie. Ma­ma mnie do­pin­go­wa­ła. Sa­ma wspa­nia­le śpie­wa­ła,
wy­gry­wa­ła kon­kur­sy re­cy­ta­tor­skie. Mia­ła moż­li­wość na­uki w szko­le te­atral­nej, ale wspól­nie z ro­dzi­ca­mi zde­cy­do­wa­li, że nie jest to do­bry po­mysł na ży­cie i wy­bra­ła tzw. kon­kret­ny za­wód. Jest che­mi­kiem. Zresz­tą ja też mamw rę­ku kon­kret­ny fach – eko­no­mi­stę, więc w ra­zie po­su­chy mo­gę jesz­cze ro­bić coś po­za gra­niem.

Eko­no­mist­ka?

Tak, skoń­czy­łam li­ceum eko­no­micz­ne, w któ­rym roz­wi­ja­łam ko­lej­ną swo­ją pa­sję – na­ukę ję­zy­ków obcych. Pa­mię­tam, że wie­le przy­jem­no­ści spra­wia­ło mi po­zna­wa­nie ko­lej­nych słó­wek i zwro­tów, i być mo­że właśnie dzię­ki tej pa­sji po­tem mia­łam oka­zję na­wet grać w ję­zy­ku nie­miec­kim.

Jest pa­ni ko­lej­ną mło­dą ak­tor­ką z Kra­ko­wa, któ­ra mó­wi o ję­zy­ko­wej pa­sji i gry­wa właśnie po nie­miec­ku. Czy to przy­pa­dek?

Kra­ków jest mo­im mia­stem do­pie­ro od cza­su stu­diów. Po­cho­dzę ze Ślą­ska. Je­stem ra­ci­bo­rzan­ką. Mo­je za­in­te­re­so­wa­nie ję­zy­kiem nie­miec­kim roz­wi­ja­ło się po­wo­li, aż do pew­ne­go ca­stin­gu, na któ­rym nie­miec­ki re­ży­ser te­atral­ny Ste­phan Stro­ux po­szu­ki­wał ak­to­rów do swo­je­go pro­jek­tu „Unia twar­dej rę­ki”. No i wspól­nie z mę­żem wzię­li­śmy w nim udział. To by­ła nie­zwy­kła przy­go­da, spo­tka­nie z in­ną od na­szej, nie­miec­ką szko­łą ak­tor­stwa. My, na­ucze­ni spon­ta­nicz­no­ści, te­go, że ro­la mu­si ewo­lu­ować, doj­rze­wać, a nie­miec­cy ak­to­rzy przy­go­to­wa­ni do niej w 100 pro­cen­tach. By­łam za­fa­scy­no­wa­na tym, co wte­dy zo­ba­czy­łam. Je­stem za­chłan­na na no­we do­świad­cze­nia, więc przez pięć mie­się­cy, ja­kie spę­dzi­li­śmy, gra­jąc w nie­miec­kich mia­stach, m.in. w Ber­li­nie, Es­sen, Go­slar, czer­pa­łam, ile mo­głam, z tam­tej­szej kul­tu­ry. Wte­dy pierw­szy raz pra­co­wa­łam z mę­żem. Gra­liśmy, co mo­że wy­da­wać się za­baw­ne,
ro­dzeń­stwo. Te­raz dru­gi raz pra­cu­je­my ra­zem – w „Ro­mu­lu­sie Wiel­kim” Krzysz­to­fa Za­nus­sie­go.

Jest pa­ni jed­ną z naj­po­pu­lar­niej­szych ak­to­rek mło­de­go po­ko­le­nia. Mąż gra mniej. Znam związ­ki ak­to­rów, któ­re roz­pa­da­ły się z po­wo­du za­wo­do­wej ry­wa­li­za­cji. Jak so­bie z tym ra­dzi­cie?

Nie ry­wa­li­zu­je­my ze so­bą. Na­uczy­li­śmy się zostawiać ży­cie za­wo­do­we za drzwia­mi. Za­miast się ści­gać, ki­bi­cu­je­my so­bie. Wiem też, że gdy po­ja­wią się ja­kieś wąt­pli­wo­ści w kwe­stiach za­wo­do­wych, za­wsze mo­gę li­czyć na po­moc męża. A w naszym za­wo­dzie są przecież okresy, w których te­le­fon mil­czy. Nie wiem, czy za kil­ka mie­się­cy i mnie się taki okres nie przy­tra­fi.

Ak­tor­stwo to za­wód, któ­re­mu trze­ba się po­świę­cić bez resz­ty. Zda­rzy­ło się pa­ni prze­ga­pić ja­kiś waż­ny mo­ment z ży­cia syn­ka?

Pó­ki co, nie. By­łam świad­kiem pierw­szych je­go kro­ków i pierw­sze­go wy­po­wie­dzia­ne­go sło­wa. Dziś, gdy ma już trzy la­ta, z przy­jem­no­ścią słu­cham, jak snu­je swo­je dzie­cię­ce opo­wie­ści. Ma przy tym ogrom­ny za­sób słów. No i roz­pie­ra go ener­gia.

Po kim jest ta­ki wy­ga­da­ny i ener­gicz­ny?

(śmiech) Pro­szę tak na mnie nie pa­trzeć, ja nie je­stem aż ta­ką ga­du­łą. Po­za tym mój sy­n naj­wię­cej opo­wia­da o sa­mo­cho­dach. Ma bzi­ka na ich punk­cie. O mnie nie moż­na te­go po­wie­dzieć.

Czy przy ta­kiej ak­tyw­no­ści za­wo­dowej uda­ło się pani prze­nieść na wła­sny grunt mo­del wspierającej się ro­dzi­ny, ja­ki wy­nio­sła pa­ni z do­mu?

To praw­da, nie jest ła­two, ale ja­koś so­bie ra­dzi­my z Paw­łem. Sta­ję na gło­wie, by go­dzić by­cie ma­mą i ak­tor­ką. I to wła­śnie w ta­kiej ko­lej­no­ści. Po­za tym ja nie je­stem ty­pem ak­tor­ki, któ­ra kom­plet­nie za­tra­ca się w tym za­wo­dzie.

On jest mo­ją wiel­ką pa­sją, ale mi­mo to nie wy­peł­-nia po brze­gi ca­łe­go mo­je­go ży­cia. To by­cie mat­ką i żo­ną daje mi ta­kie po­czu­cie praw­dzi­wo­ści, po­czu­cie peł­ni. Miesz­ka­my w Kra­ko­wie, ale gdy np. krę­ci­li­śmy se­rial „Twa­rzą w twarz”, wy­na­ję­li­śmy miesz­ka­nie w War­sza­wie i po­miesz­ki­wa­li­śmy tu wspól­nie po­nad rok. Więc mo­głam po pro­stu wy­ska­ki­wać z do­mu do pra­cy jak więk­szość mam. Nie wy­obra­żam so­bie roz­sta­nia z ro­dzi­ną na tak dłu­gi okres. Te­raz z ko­lei, gdy pra­cu­je­my nad „Tan­ce­rza­mi”, na zdję­cia do­jeż­dżam z Kra­ko­wa do Wro­cła­wia. Cóż, ta­ki za­wód. Wszyst­kie mo­je ko­le­żan­ki, któ­re jak ja są mat­ka­mi, ma­ją ten sam pro­blem i wszyst­kie na­uczy­ły­śmy się z tym żyć. Jest ide­al­nie, gdy – tak jak w mo­im przy­pad­ku – ży­je się w związ­ku ty­po­wo part­ner­skim.

W se­ria­lu „Tan­ce­rze” gra pa­ni za­wo­do­wą tan­cer­kę – kie­dyś naj­lep­szą uczen­ni­cę szko­ły ba­le­to­wej, dziś ko­bie­tę na za­krę­cie. Po kon­tu­zji prze­sta­ła tań­czyć i wpa­dła w al­ko­ho­lizm. Ale po la­tach spo­ty­ka daw­ną pro­fe­sor, dzię­ki któ­rej pod­no­si się i za­czy­na no­we ży­cie. Za­sta­na­wia­ła się pa­ni, dla­cze­go re­ży­se­rzy ob­sa­dza­ją pa­nią naj­chęt­niej w ro­lach bo­ha­te­rek z tak skom­pli­ko­wa­ny­mi ży­cio­ry­sa­mi?

Mo­że dla­te­go, że mo­je pry­wat­ne ży­cie jest po­ukła­da­ne i sta­bil­ne? Szu­ka­nie w so­bie po­kła­dów emo­cji, któ­rych sa­ma nie do­świad­czy­łam, to naj­cie­kaw­sze w ak­tor­stwie. Pa­nu­je zresz­tą teo­ria, że wbrew po­zo­rom najgorzej grać po­dob­nych do sie­bie bo­ha­te­rów. Trud­no wte­dy obiek­tyw­nie spojrzeć na kreowaną przez siebie po­stać. Ja mam spo­ro szczę­ścia w tym za­wo­dzie, bez czego upra­wia­nie aktorstwa jest nie­moż­li­we. Znam ko­le­gów, któ­rzy mie­li ogrom­ny ta­lent i po­ten­cjał, ale za­bra­kło im wła­śnie tej odro­bi­ny szczę­ścia.

W krakowskim te­atrze Ba­ga­te­la za mo­ment pre­mie­ra „Tram­wa­ju zwa­ne­go po­żą­da­niem”, w którym gra pa­ni Blan­che. To ma­rze­nie więk­szo­ści ak­to­rek. Choć ro­la chyba trudna?

Tak. Mam w tym przy­pad­ku do czy­nie­nia z po­sta­cią wy­jąt­ko­wo skom­pli­ko­wa­ną. Czu­ję ogrom­ną tre­mę przed tą pre­mie­rą. Chy­ba wszy­scy zna­ją fil­mo­wą ekra­ni­za­cję sztu­ki z ge­nial­ny­mi kre­acja­mi Vi­vien Le­igh i Mar­lo­na Bran­do. Jed­nak sta­ram się o tym za wie­le nie my­śleć. W tej re­ali­za­cji bar­dzo cie­ka­wa jest kon­cep­cja re­ży­se­ra. Re­ali­zu­je­my spek­takl w du­chu „Tram­wa­ju zwa­ne­go po­żą­da­niem”, a w pew­nym za­bie­gu re­ży­ser­skim po­ma­gają efek­ty mul­ti­me­dial­ne.

Są bo­wiem dwie rze­czy­wi­sto­ści, któ­re dzie­ją się rów­no­le­gle. Dwu­to­ro­wość po­le­ga na tym, że głów­ną po­sta­cią jest ak­tor­ka gra­ją­ca w sztu­ce „Tram­waj zwa­ny po­żą­da­niem”. Ma­my więc i Blan­che z dra­ma­tu Wil­liam­sa, i ak­tor­kę, dla któ­rej naj­waż­niej­szą rze­czą jest pra­ca w te­atrze. Te dwie dro­gi bę­dą się w nie­któ­rych mo­men­tach prze­ni­ka­ły, aż doj­dzie do ze­rwa­nia ma­gii, te­go swo­iste­go klo­sza ilu­zji, któ­ry – jak mó­wi Blan­che – „za­kła­da się na go­łe ża­rów­ki”. Po­stać ak­tor­ki jest no­śni­kiem po­my­słu re­ży­se­ra, by po­ka­zać, co jest praw­dą, a co wy­obraź­nią, ilu­zją, ma­gią i cze­mu to wszyst­ko słu­ży. Ten dra­mat jest opo­wie­dzia­ny wy­łącz­nie z per­spek­ty­wy po­sta­ci, któ­rą gram. To ona przy­wo­łu­je po­sta­ci z dra­ma­tu wte­dy, gdy te­go po­trze­bu­je. Jed­nak przed pre­mie­rą mo­że nie po­win­nam już wię­cej opo­wia­dać. Ca­ły ze­spół przy­go­to­wu­ją­cy tę sztu­kę z ogrom­nym za­an­ga­żo­wa­niem i ener­gią sta­ra się zre­ali­zo­wać
za­ło­że­nia re­ży­se­ra.

Gdy pa­ni słu­cham, z minuty na minutę upew­niam się, że mam przed so­bą dziew­czy­nę, któ­ra, jak ba­nal­nie by to nie za­brzmia­ło, jest za­ko­cha­na w ży­ciu.

No ja­sne! Prze­cież bez wahania po­wie­dzia­łam pani, że je­stem szczę­ścia­rą.

Wydanie internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (10)
Zobacz także