Blisko ludziMarlene Dietrich - królowa jest tylko jedna

Marlene Dietrich - królowa jest tylko jedna

Marlene Dietrich - królowa jest tylko jedna
Źródło zdjęć: © Eastnews
25.12.2015 21:02, aktualizacja: 27.12.2015 08:15

„Jeśli nie miałaby niczego innego niż głos, nim łamałaby serca. Ale ona ma jeszcze piękne ciało i twarz o niezanikającej urodzie. To nieważne w jaki sposób złamie ci serce, ona po prostu jest po to, by to robi” – powiedział o Marlenie Dietrich Ernest Hemingway. W swojej opinii nie był odosobniony. Ale to ona dobierała sobie kolejne ofiary

„Jeśli nie miałaby niczego innego niż głos, nim łamałaby serca. Ale ona ma jeszcze piękne ciało i twarz o niezanikającej urodzie. To nieważne w jaki sposób złamie ci serce, ona po prostu jest po to, by to robi” – powiedział o Marlenie Dietrich Ernest Hemingway. W swojej opinii nie był odosobniony. Ale to ona dobierała sobie kolejne ofiary.

„Zdecydowanie wolę kochać się z kobietami” – mówiła aktorka. Może Marlena nie była wybredna jeśli chodzi o płeć, ale zdecydowanie duże wymagania miała w kwestii intelektu. Lubiła mężczyzn, z którymi było o czym porozmawiać. Była bardzo oczytana, inteligentna, bystra i z poczuciem humoru. Mogła sobie dobierać towarzystwo starannie, również współpracowników. Gardziła nazistami, więc odmawiała spotkań z elitą polityczną Niemiec swoich czasów.

„Z nieznajomymi się nie spotykam” – miała powiedzieć, gdy wysłano do niej Ribbentropa. Minister spraw zagranicznych III Rzeszy dostał zadanie, by namówić aktorkę do zagrania w niemieckim filmie. Wcześniej Marlena już kilkakrotnie odmówiła współpracy berlińskiej wytwórni filmowej UFA. Była wtedy już wielką gwiazdą ekranu, sama decydowała o swojej karierze. Joseph Goebbels chciał uczynić z niej dumę narodową. Proponował jej wolność, jakiej nie miał nikt: swobodę wybierania ról i korzystanie z wszelkich przywilejów. Oferta z miejsca stała się nieważna, gdy Dietrich zażyczyła sobie współpracy z reżyserem, Josephem von Sternbergiem. „Tym Żydem?”– miał pogardliwie zagrzmieć Goebbels. Marlene stała się w oczach Niemców zdrajczynią. W ręku miała już amerykańskie obywatelstwo.

„Czują do mnie gniew po pierwsze dlatego, że wyjechałam do Ameryki, po drugie dlatego, że nie wróciłam po wojnie i po trzecie dlatego, że wróciłam” – powiedziała w jednym z wywiadów. „Dietrich do domu!” – krzyczeli pełni agresji ludzie zgromadzeni pod berlińskim Hiltonem, w którym się zatrzymała. Została obrzucona jajkami. Otrzymała listy z pogróżkami. „Nigdy już nie przyjadę do Niemiec. Mam więcej niż dość opluwania, demonstrantów i nienawiści” – podsumowała swoje starcie z Berlińczykami, którzy bez skrupułów nazywali ją „zuchwałą dziwką”. Zadzwonił do niej sam Charles de Gaulle, by poradzić natychmiastowy powrót do Paryża. Tam mogła się czuć jak w domu. We Francji dostała wiele odznaczeń państwowych za swoje zasługi. Niemcom nie potrafiła wybaczyć ich okrucieństwa z czasów II wojny światowej.

„Jak można było przeoczyć to, że istnieją obozy? Codziennie gestapo i SS aresztowali ludzi. Ci ludzie, gdy ich ciągnięto przez ulice, krzyczeli i płakali. Niemcy tego nie widzieli?”. Nie wybaczyła też siostrze, która pracowała w obozie Bergen-Belsen, gdzie prowadziła kino dla strażników. Wycinała ją z rodzinnych zdjęć. Na Niemców spojrzała inaczej dopiero po zburzeniu muru berlińskiego. „Trzeba zacząć wszystko od nowa” – mówiła. – „Przecież oni nie są nazistami. Są za młodzi. Teraz zapominam, że Niemcy mnie nienawidzili.”. Jednak do kraju, w którym się urodziła, przyjechało dopiero jej ciało. Chociaż ojczyzna tonęła w żałobie za swoją rodaczką, znaleźli się też tacy, którzy próbowali przywrócić nienawiść do gwiazdy. „Dziwka!” – krzyczeli.

Miłości i romanse

O życiu intymnym Marlene Dietrich mówi się wiele, chociaż sama aktorka próbowała zachować sprawy prywatne dla siebie. Pociągała zarówno mężczyzn, jak i kobiety – zwłaszcza po tym, gdy jako pierwsza w historii kina zagrała scenę lesbijską. Pocałunek dwóch kobiet w filmie „Maroko” działał na zmysły.

Ślub wzięła tylko raz. Miała wtedy 22 lata, a jej wybrankiem był asystent reżysera, Rudolf Sieber, którego poznała podczas przesłuchań do swojego czwartego filmu, „Tragedia miłości”. Ich córka Maria urodziła się rok później, 13 grudnia 1924 roku. Na próżno jednak w związku Marlene i Rudolfa szukać tła pełnego miłości. Mimo starań, Rudi co najwyżej mógł być towarzyszem ognistej kobiety. Związek tych dwojga był oparty głównie na przyjaźni, która rzeczywiście trwała do śmierci mężczyzny (nie unieważnili małżeństwa). Prowadzili otwartą grę, która jej pozwalała podbijać serca kolejnych kochanków. Spotykała się z niemieckim pisarzem Erichem Marią Remarkiem, francuskim piosenkarzem Maurice’em Chevalierem oraz gwiazdami kina francuskiego, angielskiego i amerykańskiego: Jean’em Gabinem, Johnem Waynem, Brianem Ahernem, Johnem Gilbertem i Yulem Brynnerem.

Lubiła towarzystwo transwestytów. Uwodziła też kolegów z planu filmowego. Uległ jej James Stewart, z którym w 1939 roku grała w produkcji „Destry znowu w siodle”. Marlene zaszła z nim w ciążę, co wyznała mężczyźnie tańcząc z nim na przyjęciu. Podobno bez słowa opuścił salę, a aktorka poddała się aborcji. Znienawidziła Stewarta. Nigdy nie żyła dobrze ze swoimi eks (podobno gdy Brynner umierał powiedziała, że mu się należało), ale Stewart podpadł jej wyjątkowo. Razem pojawili się jeszcze ponad dziesięć lat później w filmie „Nie ma autostrad w chmurach”.

Dietrich nie przejmowała się, że jej nieletnia córka jest świadkiem jej romansów. „Przyjaźniłam się z nimi” – mówiła w jednym z wywiadów córka aktorki, Maria. – „Jedni pojawiali się, inni znikali. W niektórych sama się zakochiwałam. Tak było w przypadku Jacka Kennedy’ego” – zdradziła. Dietrich romansowała również z kobietami. „W Europie nie ma znaczenia, czy jesteś mężczyzną, czy kobietą” – tłumaczyła w wywiadach. – „Kochamy się z każdym, kto nam się podoba.”. Podobno uwiodła Judy Garland i była bardzo blisko związana ze scenarzystką, Mercedes de Acostą, uprzednio spotykającą się z Gretą Garbo. Wylądowała w łóżku z Tallulah Bankhead, a niektórzy podejrzewają, że i jej przyjaźń z Edith Piaf nie była tylko platoniczna. Marlene zniewalała. Była kobietą bardzo atrakcyjną, w dodatku silną i niezależną.

Z dołu do góry

Urodziła się 27 grudnia 1901 roku w dzielnicy Schöneberg w Berlinie, jako Maria Magdalena – młodsza córka państwa Wilhelminy Elizabeth Josephine i Louisa Ericha Dietrich. Jej rodzice wywodzili się z zamożnych rodzin. Ojciec zmarł, gdy dziewczynka miała zaledwie sześć lat. Matka ponownie wyszła za mąż. Jej wybrakiem był przyjaciel męża z czasów wojny francusko-pruskiej, Edward von Losch, jednak i to małżeństwo nie trwało długo – mężczyzna zmarł w wyniku obrażeń odniesionych w walce podczas I wojny światowej.

Maria Magdalena od najmłodszych lat szkolona była w artystycznych kierunkach: uczyła się gry na flecie i skrzypcach, a także pogłębiała swoje zainteresowania poezją i teatrem. Gdy skończyła trzynaście lat, połączyła swoje dwa imiona i już na zawsze stała się Marleną. Planowała karierę muzyczną. Dołączyła do zespołu, który pod batutą Giuseppe Beccego przygrywał podczas projekcji filmów niemych. Podobno piękne nogi skrzypaczki rozpraszały pozostałych muzyków i dyrygent zdecydował się usunąć ją z orkiestry. Zainteresowała się filmem i dobrze na tym wyszła, chociaż podczas II wojny światowej powróciła do koncertowania. W 1941 roku zaczęła dawać recitale przed amerykańskimi żołnierzami. Jej przeboju „Lili Marleen” słuchano na wszystkich frontach. W styczniu 1964 roku odwiedziła Polskę. Przed nią na scenie pojawił się zespół Niebiesko-Czarni, który wykonywał swoje gorące wówczas hity. Marlene zachwyciła się ich utworem „Czy mnie jeszcze pamiętasz?”, do którego napisała niemiecki tekst i pod tytułem „Mutter, hast
du mir vergeben” zamieściła na płycie „Die neue Marlene”. Na scenę Sali Kongresowej w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie weszła odziana w obcisłą sukienkę i futro do ziemi, uszyte z piór ponad trzystu łabędzi. Było imponujące – miało cztery metry długości i trzy szerokości. Artystka prezentowała się niezwykle dostojnie. Publiczność była nią zachwycona – ze wzajemnością. Marlene wielokrotnie wypowiadała się o polskich fanach w samych superlatywach. Zauroczyła się też polskim aktorem, Zbigniewem Cybulskim. Wróciła do Warszawy dwa lata później. Wręczyła Cybulskiemu swoje zdjęcie z podpisem „kochaj mnie!”. Aktor do końca życia miał je trzymać przy swoim łóżku.

Zniewalała tłumy na całym świecie. Żonglowała modą i stylem: raz ubierała typowo męskie garnitury i cylindry, by kiedy indziej wbić się w obcisłą sukienkę. Do końca swojej kariery lubiła, kiedy strój podkreślał jej nienaganną figurę.

„Ludzie, którzy mnie oglądają przypominają widzów na meczu tenisowym. Z tą tylko różnicą, że ich głowy nie poruszają się z lewa na prawo, lecz z dołu do góry” – mówiła o sobie i zachwyconych nią fanów. Jej garderoba zainspirowała wielu projektantów mody, którzy na przykładzie Dietrich nauczyli bawić się płcią. Nigdy jednak nie była wyzywająca w swoim wyglądzie. Miała poczucie klasy. Miała też bzika na punkcie wyglądu, chociaż nie była klasyczną pięknością. Jako nastolatka miała nawet lekką nadwagę.

Podczas pracy na planie filmowym, zanim padł klaps, sprawdzała w lusterku, czy jest odpowiednio oświetlona. Wiedziała, co chce ukryć, a co powinna eksponować. Zamawiała specjalne biustonosze, które tuszowały jej obwisłe piersi. Chowała czerwone dłonie, wyniszczone nadmiarem detergentów (przesadnie dbała o czystość pomieszczeń, w których się znajdowała – myła nawet łazienki w swoich pokojach w luksusowych hotelach). Rozpoczęła modę na „lifting” – naciągała skórę i przyklejała ją specjalną taśmą, którą zasłaniały włosy lub peruki. W późniejszych latach skórę przypinała do czaszki wbijając w nią igły. Piła (ponoć upiększający) napój z wnętrzności owiec. Nie pozwoliła siebie fotografować z odległości mniejszej niż dwa metry.

Apartament z widokiem na ogród

Ze sceny postanowiła zejść dopiero po siedemdziesiątce, chociaż już przez ostatnie kilka lat występowanie nie było dla niej łatwym zadaniem. W połowie lat 60. chorowała na raka, a już niespełna miesiąc po radioterapii poleciała do Afryki Południowej, gdzie dała dwadzieścia koncertów. W 1973 roku w Waszyngtonie spadła ze sceny raniąc się w nogę. Nie potraktowała tego jako znaku ostrzegawczego. Uważała, że to nic poważnego – przypominała wszystkim, jak podczas wojny z zapaleniem płuc śpiewała dla żołnierzy. Pod koniec kariery na scenę wwożono ją na wózku inwalidzkim. Wstawała z niego przy mikrofonie i rozpływała się w swoich pięknych piosenkach. Ostatni koncert dała w 1977 roku w Sidney. Złamała podczas niego kość udową. Po tym incydencie raz jeszcze zagrała w filmie („Zwyczajny żigolo”), po czym zamknęła się w swoim paryskim apartamencie z widokiem na ogródek (pod adresem 12 Avenue Montaigne) i zaczęła spisywać wspomnienia.

Do końca życia była w bliskich relacjach ze swoją córką, do której regularnie dzwoniła. Podobnie zresztą jak do swoich znajomych, bez kontaktu z którymi czuła się samotna. Jej rachunki telefoniczne sięgały trzech tysięcy dolarów miesięcznie (niektóre źródła porywają się na kwotę dwa razy wyższą). Ale na co dzień brakowało jej pieniędzy. Żeby się utrzymać musiała sprzedać kilka ze swoich pamiątek. Nie stroniła od alkoholu, który od dekad był jej wiernym towarzyszem – w domu, za kulisami i na scenie. Prowadziła rzetelne notatki: od zapłaconych rachunków, przez nazwy lekarstw, które miała przyjmować, po wydarzenia polityczne na świecie („mogą go zabić” – napisała po aresztowaniu Gorbaczowa).

Zmarła 6 maja 1992 roku na niewydolność nerek. Miała 90 lat. Trumnę z jej ciałem, przykrytą francuską flagą i odznaczeniami państwowymi aktorki, wystawiono w paryskim kościele Madeleine. Na ceremonii pogrzebowej zebrało się ponad tysiąc pięćset osób. Dziesięć dni później jej ciało zostało przetransportowane do Berlina i tam pochowane na cmentarzu Friedenau. W 2002 roku Dietrich została mianowana honorową obywatelką Niemiec. Dziś jest wielbiona przez swoich rodaków, którym być może nie zdążyła wszystkiego wybaczyć, ale którzy wybaczyli jej.

Karolina Karbownik

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (16)
Zobacz także