Blisko ludziNie ma jednej recepty

Nie ma jednej recepty

Nie ma jednej recepty
Źródło zdjęć: © AKPA
27.05.2009 16:14, aktualizacja: 27.06.2010 19:38

W publicznym odbiorze Anda Rottenberg to ostra, błyskotliwa krytyczka sztuki, niezależna autorka wystaw i tekstów o sztuce. Kiedy częstuje herbatą i domowym ciastem, zaczynam wierzyć, że jej marzeniem nie była kariera, lecz ciepły dom. Kiedy pytam o jej książkę, w której opisuje historię swojego syna, zaczyna mówić ciszej, pojawiają się pauzy.

W publicznym odbiorze Anda Rottenberg to ostra, błyskotliwa krytyczka sztuki, niezależna autorka wystaw i tekstów o sztuce. Rozmawiamy w jej mieszkaniu. Ściany w zdecydowanych kolorach stanowią idealne tło dla obrazów zaprzyjaźnionych artystów. Kiedy częstuje herbatą i domowym ciastem, zaczynam wierzyć, że jej marzeniem nie była kariera, lecz ciepły dom. Kiedy pytam o jej książkę, w której opisuje historię swojego syna, zaczyna mówić ciszej, pojawiają się pauzy. Rozmawia Katarzyna Janowska

– Kiedy dla pani zaczęła się wolna Polska?

– Było lato. Pojechałam z moim synem, który skończył właśnie 18 lat, na Syberię, skąd pochodziła moja mama. I tam, w Nowosybirsku, z telewizji dowiedziałam się, że Mazowiecki został premierem. Wybory były próbą sił, pokazaniem, że cały naród jest po stronie Solidarności. Natomiast moment, w którym Tadeusz Mazowiecki został szefem rządu, znaczył coś więcej: że władza komunistyczna naprawdę już się kończy. Fakt, że przeżywałam to z synem w Związku Radzieckim, gdzie przed laty został zesłany mój ojciec, wzmacniał poczucie, że idziemy do wolności.

– Myślała pani, że dla artystów zacznie się lepszy czas? Wspomina pani w jednym z tekstów, że artyści nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, że system, o który walczyli, ma i realne podstawy ekonomiczne. Przyszło rozczarowanie?

– Rozumiałam, że artyści, którzy się samoograniczali do drugiego obiegu, będą się teraz chcieli pokazać szerszej publiczności. Ale oni oczekiwali rekompensaty w najprostszej formie – że z kościołów, gdzie w stanie wojennym odbywały się wystawy, przejdą do Zachęty, trochę na hurra, bez krytycznego rozpoznania wartości. Zmienił się ustrój, ale pozostały nawyki. Dlatego na początku lat 90. kapitalizm ich zaskoczył. Protestowali przeciwko podwyższeniu czynszów za pracownie, byli rozgoryczeni, że sam dyplom nie wystarcza, aby mieć wystawę. Mieli poczucie krzywdy, że walczyli, a teraz jest im gorzej. Jakoś zapomnieli, że wolność ma swoją cenę.

– W książce ,,Przeciąg. Szkice o sztuce polskiej lat 80.”, która się właśnie ukazuje, pisze pani, że lata 80. były festiwalem sztuki: wernisaże w prywatnych mieszkaniach, podróże po Polsce do miejsc, gdzie działo się coś interesującego, artystyczne dyskusje. Życie w opresji politycznej sprzyjało kontaktom, wyzwalało w ludziach energię.

– Życie artystyczne przeniosło się do kościołów i na teren prywatny. Nie wiem, na ile te nasze działania docierały do szerokiej publiczności, bo przecież ona w tym uczestniczyła w minimalnym stopniu. O wystawach można się było dowiedzieć z publikacji drugiego obiegu, na strasznym papierze, bez reprodukcji i na dodatek z dużym opóźnieniem. Ale rzeczywiście później już nigdy tak często nie spotykałam się z artystami, z kolegami krytykami. Ludzie się odwiedzali bez zapowiedzi, skrzykiwali, mieli potrzebę kontaktu.

– Ten krąg zainteresowanych sztuką nie był chyba wąski, skoro aby zobaczyć szopkę bożonarodzeniową Jerzego Kaliny, trzeba było stać sześć godzin w kolejce. Dziś można pomarzyć o takich kolejkach przed galeriami sztuki.

– Od grudnia 1981 roku aranżowanie „Grobów Pańskich” i „żłobków” czy „stajenek” stało się dla artystów okazją do manifestacji politycznej. Kościoły były w miarę bezpieczne, ZOMO tam nie wchodziło. I choć powstające w tym kontekście dzieła na ogół nie były wybitne, bardzo wielu artystów angażowało się w ich przygotowanie. Chodziło zresztą bardziej o zamanifestowanie swojej postawy etycznej niż o artystyczną wartość dzieła. Dlatego wykorzystywano powszechnie znany, perswazyjny język artystycznej propagandy, tyle że skierowany przeciw władzy. Ale byli też artyści, którzy w tym wszystkim szukali jeszcze bardziej niezależnych obszarów działania.

– Do nich należała dziś już legendarna Gruppa (Kowalewski, Modzelewski, Grzyb, Pawlak, Sobczyk, Woźniak), która zawiązała się w pani mieszkaniu. Przytacza pani w „Szkicach…” zabawną opowieść o tym, jak Gruppa robiła pierwszą swoją wystawę w Kassel.

– Chłopcy byli wówczas bardzo młodzi, skończyli właśnie Akademię, a niektórzy jeszcze studiowali. Dla wielu z nich to był pierwszy wyjazd za granicę. Strasznie się stresowali. Siedzieli przed wielkim płótnem, pili wódkę i śpiewali polskie i rosyjskie piosenki. Kiedy wreszcie po dwóch dniach picia zabrali się do malowania, wszyscy inni przestali pracować. Zebrało się spore audytorium, które obserwowało, jak każdy z nich maluje swój fragment płótna. Kiedy zakładali Gruppę, postanowili, że nikt nikomu nie będzie niczego narzucał, nakazywał, zabraniał, i w tym duchu pracowali: każdy malował inny motyw. Wyjechałam wcześniej, żeby im załatwić nocleg w Monachium, a kiedy wróciłam, okazało się, że obraz jest cały czerwony.

– Prawdziwy manifest wolności twórczej. Potem między panią a Gruppą, której pani towarzyszyła od początku, zaczęło iskrzyć. Artyści uważali, że odsunęła się pani od nich, kiedy zaczęła się zmieniać moda, że była pani żądna sukcesu. Oni z kolei odsunęli się od pani, kiedy pojawił się ktoś z zagranicy, kto obiecywał im zyski. Relacje między krytykiem a artystami zawsze są tak burzliwe?

– Zawsze, kiedy krytyk zamienia się w kuratora, angażuje emocje i dużo energii. Praca z artystą, oczywiście jeśli nie jest rutynowym działaniem, zawsze wymaga całkowitego zaangażowania. Gdzieś z tyłu głowy jest oczekiwanie, że artysta będzie lojalny wobec swego partnera kuratora, ale to się zdarza bardzo rzadko. Myślę, że koledzy z Gruppy zorientowali się, gdzie jest pułap moich możliwości, i ponieważ ja nie handlowałam sztuką, uznali, że muszą znaleźć kogoś, kto im pomoże zarobić. Trochę mi było przykro, kiedy zaczęli się rozglądać za innymi protektorami, ale hołduję zasadzie, że się nie obrażam na artystów. I tego uczę swoich studentów. Artysta myśli inaczej, robi karierę i używa do tego każdego instrumentu.

– W „Szkicach…” pojawia się wątek o bezinteresownych artystach, którzy nie chcą żyć ze sztuki. Rozumiem, że ten gatunek właściwie wymarł?

– Niezupełnie. Są tacy twórcy, jak Bodzianowski, Rajkowska czy Althamer, którzy nie tworzą w zasadzie obiektów przeznaczonych na sprzedaż. Żmijewski robi filmy, a nakłady, jakich to wymaga, ledwo się zwracają. Dostają czasami stypendia, nagrody i granty, ale pozostają poniekąd poza rynkiem. Na ogół interesuje ich relacja między sztuką a społeczeństwem.

– Politycy, o których nikt wcześniej nie słyszał, wywołali awanturę z powodu rzeźby przedstawiającej papieża uginającego się pod ciężarem głazu. Właściwie zmuszono panią do rezygnacji. Wilhelm Sasnal namalował wówczas dla pani obraz...

– Tak. Było to dla mnie naprawdę coś, czego nigdy nie zapomnę. Gest solidarności ze strony artysty.

– Skoro jesteśmy przy Sasnalu, tajemnicza grupa The Krasnals zrobiła niedawno prowokację. Namalowali obraz w stylu Sasnala, podpisali ,,Wielki Krasnal” i wystawili na aukcji w Londynie za bardzo wysoką cenę. Na aukcji w Krakowie ktoś kupił ich obraz, licząc na to, że to dzieło Wilhelma Sasnala. Czy nie jest tak, że podoba nam się ten artysta, o którym wszyscy mówią, że jest świetny?

– Oni małpują nie tylko Sasnala, ale też innych artystów, tych „na topie”. To jest dosyć tani gest, który nic nie mówi o tym, co sobą naprawdę reprezentują.

– Ceni pani Sasnala?

– Bardzo. W jego obrazach od najwcześniejszych lat była odwaga rozwiązywania i płaszczyzny, i koloru, i formy. No i świeżość malarskiego myślenia. Jemu to przychodzi naturalnie. A inni się muszą sporo namęczyć, żeby go podmałpować. Na tym polega różnica między kimś, kto wprowadza coś nowego, a jego naśladowcami.

– Ludzie podejrzewają, że czasami wielkość artysty bierze się z umowy między marszandem, galerią a krytykiem. Kryteria oceny sztuki nie są jasne, widz bywa zdezorientowany, patrząc na współczesne dzieła. Zapytana o kryteria pisze pani w „Szkicach...” o sumie intuicyjnych przeświadczeń popartych doświadczeniem. To bardzo subiektywne.

– Ale nie ma innych kryteriów. Kategoria świeżości pozostaje ważna. Przecież każdy wielki artysta przełamuje istniejący paradygmat. Musi być wiarygodny, nie może grać na fałszu. Muszę mu uwierzyć, abym przekonała się do jego twórczości.

– Niemal równocześnie ze „Szkicami…” ukazuje się pani książka „Proszę bardzo”. Opisuje w niej pani losy swojej polsko-rosyjskiej rodziny. Ale to nie jest klasyczna książka o pamięci. Zaczyna się od historii pani syna, który zmagał się z uzależnieniem. Dziesięć lat temu zaginął bez śladu. Kiedy syn był nastolatkiem, matkowała pani artystom, działała w drugim obiegu sztuki, po ’89 roku pracowała pani w Ministerstwie Kultury, organizowała wystawy, szefowała Zachęcie. Czy w tym wszystkim nie pogubiła się pani z własnym synem?

– Jak już mówiłyśmy, życie w latach 80. toczyło się w domach. Miałam więc wówczas syna przy sobie. Jednak nie ma jednej recepty na wychowanie dziecka. Moja koleżanka, kiedy pisała doktorat, oddała syna rodzicom. Po kilku latach zabrała go do siebie i mają świetną relację. Mateusz był trudnym dzieckiem. Wrażliwy, inteligentny, nie umiał się odnaleźć w szkole nastawionej na uśrednianie. Dobierał sobie kolegów, którzy byli tak samo zbuntowani jak on. W latach 80. w takich sprawach nie było gdzie szukać wsparcia, brakowało ośrodków pomocy, prywatnych szkół. Miałam poczucie, że nie mam z kim rozmawiać o tych kłopotach.

– Zastanawiam się, jako matka dorastającego chłopca, czy pani popełniła gdzieś błąd? Może dała synowi za dużo wolności? Przeoczyła moment, w którym młodzieńczy bunt zmienił się w chorobę?

– Istotnie dałam mu chyba za dużo wolności. Nie doceniłam siły narkotyków. W wychowaniu syna, tak jak większość z nas, opierałam się na doświadczeniu wyniesionym z dzieciństwa. Rodzice nigdy ze mną nie odrabiali lekcji, nie interesowali się tym, co mam zadane, więc ja też uważałam, że to szkoła powinna dziecko nauczyć. Mateusz miał 130 IQ, był zdolny, chwytał wiedzę, wierzyłam, że sobie poradzi. Ponadto ja także się zbuntowałam, kiedy miałam 16 lat, ale ani na chwilę w tym całym buncie nie zapomniałam, czego chcę w życiu. Wiedziałam, że niedługo mnie nie będzie w tej szkole, w tym mieście (mieszkałam w Legnicy), że to jest tymczasowe.

– Od początku wiedziała pani, że syn brał narkotyki?

– Tak. Byliśmy bardzo ze sobą zżyci. Opowiadał mi o swoich próbach z narkotykami, a ja nie byłam w stanie przekonać go, żeby nie wracał do tych eksperymentów. Zabronić też nie mogłam, bo przecież to nie skutkuje. Kiedy szłam po poradę do nielicznych wówczas specjalistów od narkomanii, to słyszałam, że syn musi się sam stawić, bo to on jest narkomanem. Kiedy decydował się na odtrucie, na łóżko w szpitalu czekało się miesiąc, więc odtruwałam go w domu, za pieniądze. Przyszła kiedyś lekarka i zaaplikowała mu środki dla alkoholików. Mateusz o mało nie umarł na moich oczach. Uczył się w szkole dla trudnej młodzieży, jego koledzy uważali, że jest przykładem sukcesu pedagogicznego. Malował niezłe obrazy, zaczynał żyć. Miał dziewczynę, potem dziecko. Wydawało się, że wychodzi na prostą. Odetchnęłam i wtedy przyszło najgorsze. Wchodził w jeden ciąg za drugim. Jestem zadaniowa, zrobiłabym wszystko, gdyby cokolwiek ode mnie zależało. Ale w tej sprawie byłam bezradna. Uzależnienie jest w głowie i tylko on mógł coś z nim
zrobić, choć tylko bardzo niewielki odsetek osób potrafi dać sobie z tym radę. Dziś, wiedząc to, co wiem, wiele rzeczy zrobiłabym inaczej. Ale Mateusz chował się bez ojca, a tego akurat nie mogłam zmienić. Być może zabrakło wsparcia drugiej osoby, która pomogłaby we właściwym zagospodarowaniu jego zdolności.

– Nie zarzucał pani, że robi pani karierę? Echa takiego żalu słychać w książce.

– Mówił mi czasami, żebym się do niego nie zwracała jak dyrektor. Opowiadał o domach swoich kolegów, w których mamy nie pracowały, były prostymi kobietami. Wyobrażał sobie, że może w takim domu on też byłby inny. I z pewnością tak, ale wtedy nie byłby moim synem. Tłumaczyłam mu, że muszę zarobić na życie, a kiedy już pracuję, staram się to robić dobrze, czyli wychodzi na to, że robię karierę. Ale mnie kariera nie interesowała. Chciałam być szczęśliwa.

– I była pani?

– Nigdy. Jak każda kobieta marzyłam, żeby mieć ciepły dom, rodzinę, dobry związek. I nigdy tego nie miałam. Kiedyś wywiesiłam sobie nad łóżkiem napis: „Każdy ma to, na czym mu najmniej zależy”.

– Mateusz zaginął dziesięć lat temu. Dopiero niedawno odnalazła pani jego ciało. Jak pani przeżyła te dziesięć lat?

– Teraz tych lat zrobiło się ponad 11. Nie wiem, jak je przeżyłam. Może podświadomie wyobrażałam sobie, że on któregoś dnia stanie w drzwiach. Czekałam na cud. Ale cud się nie zdarzył. Dwa lata temu po Wielkanocy zadzwonił policjant, że chyba trafił na ślad Mateusza. Rok i dwa miesiące trwało ustalanie, czy rzeczywiście chodzi o mojego syna. Kolejnych kilka miesięcy – ustalenie miejsca pochówku, uzyskanie zgody na ekshumację. Zawzięłam się, postanowiłam, że nie spocznę, dopóki nie doprowadzę sprawy do końca. Wtedy zaczęłam pisać tę drugą książkę.

– Książka „Proszę bardzo” jest tak osobista, że aż boli. Pisze pani nie tylko o synu, ale i o ludziach, którzy byli dla pani ważni zawodowo, o swoich przodkach. Przywołuje pani zmarłych.

– Chciałam oddać zmarłym to, co im się należało, szczególnie tym, którzy odeszli anonimowo, nie ma po nich śladu nawet w Yad Vashem. Nie wiedziałam nic o rodzinie ojca, oprócz tego, że mieszkali w Nowym Sączu i zginęli w czasie wojny. Moja matka, Rosjanka, starała się, bym czuła się częścią jej rodziny. A ojciec nie, bo ją stracił. Dopiero teraz udało mi się odnaleźć krewnych ze strony ojca, którzy mieszkali na Węgrzech, a potem rozjechali się po całym świecie. Prześledziłam drogę ojca ze Lwowa do łagrów i z łagrów na Syberię, gdzie poznał moją matkę. Pojechałam do wsi, w której się urodził, i w pierwszej chałupie trafiłam na człowieka, który znał moją babkę. Była najbiedniejsza we wsi. Odnalazłam też nazwiska i daty śmierci członków rodziny mojej mamy rozstrzelanych w czasach wielkiego terroru. Losy moich krewnych były tragiczne, ale to, że ich znalazłam, mimo wszystko jest jakimś pocieszeniem.

– Pochowała pani syna, ma pani dwoje wnuków. Odnalazła pani spokój?

– Pustki po synu nigdy niczym nie uda mi się wypełnić. Ale cieszę się, że po tym, jak go pochowałam, zaczął mi się na nowo śnić. Po takim śnie zostaje jakieś ciepło.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (0)
Zobacz także