Blisko ludziW piątek wielki strajk. Czy to coś zmieni?

W piątek wielki strajk. Czy to coś zmieni?

Nieoficjalnie mówi się, że w piątek nastąpi drugi lockdown
Nieoficjalnie mówi się, że w piątek nastąpi drugi lockdown
Źródło zdjęć: © Getty Images
Agnieszka Mazur-Puchała
28.10.2020 12:03, aktualizacja: 01.03.2022 14:25

- Z punktu widzenia władzy nie ma problemu, dopóki na ulice nie wyjdzie milion obywateli. Dlaczego akurat milion? To psychologiczna granica, która pokazuje, że opór społeczny jest naprawdę potężny i władza nie może tego zlekceważyć - wyjaśnia Przemysław Gołębski, politolog.

Kobiety wściekłe na orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego wyszły na ulice. Za nimi poszli też mężczyźni. Buntują się różne grupy społeczne, od gastronomii, przez branżę fitness, po rolników. Naród zdecydował się maszerować "na ostro" – z wdzieraniem się do kościołów, wulgarnymi transparentami i aktami wandalizmu. Z kolei wicepremier Jarosław Kaczyński wygłosił przemówienie do narodu, w którym nawołuje do obrony świątyń.

Wszystko to rozgrywa się w cieniu pandemii i kolejnych obostrzeń. Nieoficjalne informacje są takie, że w piątek ogłoszony zostanie drugi lockdown. Jak podaje money.pl, prawdopodobnym scenariuszem jest zakaz przemieszczania się poza drogą praca – dom. Oznaczałoby to, że strajki, nawet w pokojowej formie, staną się przestępstwem i będzie za nie grozić kara.

Czy jest jakaś inna forma protestu, która w tej sytuacji ma szansę przynieść zamierzony skutek? Taka, która nie łączy się z aktami wandalizmu, przemocą i łamaniem prawa? O narzędzia dostępne obywatelom pytamy Przemysława Gołębskiego, politologa i spin doktora, który doradzał m.in. Januszowi Palikotowi w 2011 roku.

Agnieszka Mazur-Puchała, WP Kobieta: Punktem zapalnym protestów jest decyzja Trybunału Konstytucyjnego dotycząca zakazu aborcji. Czy w tej sprawie da się jeszcze coś zrobić?

Przemysław Gołębski, politolog: Wyjścia są dwa: iść na zwarcie lub szukać nowego kompromisu. Na zwarcie to szybka interpretacja tego, co uchwalił Trybunał i zgłoszenie własnych, często restrykcyjnych po obu stronach, pomysłów. Krótko mówiąc, chodzi o doprecyzowanie, co jest możliwe, a co niemożliwe i przegłosowanie tego. Nowy kompromis to propozycja pokoju w wojnie polsko-polskiej. Można uchwalić ustawę o niepenalizowaniu aborcji. To by oznaczało, że nie wolno dokonywać aborcji, ale wykonanie jej nie jest karalne. W praktyce jest to jednak zgniły kompromis, bo kobiety są obrażane w świetle przepisów niesprawiedliwego prawa, ale przynajmniej nie idą za to do więzienia. Mają swobodę działania. Nie wszystkim taki kompromis wystarczy, ale ruchy są ograniczone. To jak spacer po szyję w błocie.

Jedną rzeczą jest obecna legislacja, a drugą wpływ opinii publicznej. Oczywiście można rozpocząć zbiórkę podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie lub pod projektem ustawy obywatelskiej, ale władza może stwierdzić, że procedowanie takiego wniosku nie ma sensu, bo Trybunał tak uznał. Nawet jeśli 10 milionów osób (1/3 ludzi w kraju) stwierdzi, że tak chce, to władza może niczego z tym nie zrobić.

Czy w takim razie obywatele mają jeszcze jakieś inne możliwości, poza maszerowaniem na ulicach, by pokazać, że sytuacja nie tylko związana z aborcją, ale i z innymi decyzjami rządu, nie podoba się części społeczeństwa?

Niestety nie. Rzeczywiście jest z tym problem, aby podczas trwania kadencji, wyborcy mieli realny wpływ na zmianę. Mówi o tym od lat zapomniany już Paweł Kukiz. Jesteśmy zakładnikami decyzji podejmowanej raz na cztery lata. Z założenia tak skonstruowane prawo miało uspokoić sytuację polityczną po małej konstytucji z początku lat 90., ale skutek jest też taki, że obywatele podczas kadencji nie mają zbyt wiele do powiedzenia.

Czyli społeczeństwo nie ma żadnych środków, by zmienić sytuację w swoim kraju?

Wszystko jest w tym momencie w rękach polityków. Pozostaje liczyć na bezsilną opozycję lub na konflikt w partii Gowina. Wewnątrz PiS są też olbrzymie tarcia i totalny brak zrozumienia dla decyzji prezesa. A to daje nadzieję. Realnym politycznym rozwiązaniem jest przekonanie Jarosława Gowina do tego, aby stał się kandydatem opozycji na premiera. Polityk ten znany jest jednak z braku kręgosłupa oraz jakiegokolwiek poparcia. Wie, że natychmiast po głosowaniu stałby się zakładnikiem i bezwolną marionetką, a obecna kadencja byłaby jego ostatnią. Jest jeszcze jedno rozwiązanie: protest miliona głów.

Czego?

Z punktu widzenia władzy nie ma problemu, dopóki na ulice nie wyjdzie milion obywateli. Dlaczego akurat milion? To psychologiczna granica, która pokazuje, że opór społeczny jest naprawdę potężny i władza nie może tego zlekceważyć. Po drugie, największe manifestacje antyrządowe na świecie liczyły od pół miliona do prawie dwóch milionów ludzi. Od początku przejęcia sterów władzy przez Prawo i Sprawiedliwość, organizowane były manifestacje - najpierw przez KOD i partie opozycyjne, teraz przez Obywateli RP i byłych opozycjonistów. Nigdy jednak nie przekroczyły one ok. 150 tysięcy osób (uśredniając wyniki liczenia organizatorów, ratusza i policji). Gdy manifestacja dojdzie do miliona uczestników, w PiS nastąpi rozłam.

Dlaczego to miałoby wywołać rozłam?

Ponieważ spadną sondaże, a posłowie z dalszych miejsc będą mieli mniejsze szanse na to, by załapać się dzięki tej partii na następną kadencję. Ci mniej znani będą szukali szalupy ratunkowej, trafiając pod skrzydła opozycyjnych partii o większym kredycie społecznego zaufania. Ulica może więc faktycznie coś zrobić, ale do tego potrzeba czasu. I miliona głów. Czy myślę, że milion głów wyjdzie na ulice? Jestem tego pewien.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (1118)
Zobacz także