Blisko ludziMagda Glińska przeszła koronawirusa. "Zderzenie z systemem zdrowia to był koszmar"

Magda Glińska przeszła koronawirusa. "Zderzenie z systemem zdrowia to był koszmar"

Magda Glińska przeszła koronawirusa. "Zderzenie z systemem zdrowia to był koszmar"
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
19.04.2020 15:20, aktualizacja: 19.04.2020 17:19

- Polski rząd wbrew temu, co mówi, nie jest przygotowany na koronawirusa, a sanepid nad niczym nie panuje - twierdzi Magda Glińska, która przeszła wywołaną przez koronawirusa chorobę Covid-19.

Joanna Karwarska, WP Kobieta: Czy pani wie, w jaki sposób zakaziła się koronawirusem?
Magda Glińska: Niestety nie wiem ani od kogo, ani kiedy. Pracuję jako instruktorka tańca i jako DJ na imprezach latino. Najpewniej tam doszło do zakażenia. Wiem, że zarówno na prowadzonych przeze mnie kursach, jak i imprezach było trochę osób, które wróciły z zagranicy, głównie Hiszpanii. Sama nigdzie nie wyjeżdżałam, byłam cały czas w Polsce.

Kiedy pojawiły się objawy, które panią zaniepokoiły?
12 marca zaczęłam kaszleć, jeszcze wtedy myślałam, że się przeziębiłam. Wiadomo, sezon grypowy. Ale następnego dnia miałam stan podgorączkowy - 37,7 oraz bardzo silny ból stawów i kości, który niemal uniemożliwiał mi wstanie z łóżka. A wieczorem doszły do tego duszności. Najbardziej mnie zdziwiła podwyższona temperatura, bo bardzo rzadko u mnie występuje. A jak już mam gorączkę, to konkretną. Nie pamiętałam, żebym się tak źle czuła w przeciągu ostatnich kilku lat. Wtedy zdecydowałam, że zadzwonię na infolinię NFZ i dopytam, czy to może być koronawirus… Okazało się, że dodzwonienie się na infolinię graniczy z cudem. Udało mi się to o… czwartej nad ranem w sobotę 14 marca.

Zobacz także: Siłaczki odc. 6. Cykl Klaudii Stabach. Dajemy kobietom wsparcie, na jakie zasługują

I czego dowiedziała się pani na infolinii?
Powiedziano mi, że objawy wskazują na koronawirusa, tylko ta gorączka powinna być wyższa. Ale ponieważ moja już wynosiła wtedy 37,9 to uznano, że jednak mogę być zakażona. Dostałam numer do sanepidu z informacją, że mam tam zadzwonić i opisać całą sytuację jeszcze raz. Udało mi się to w okolicach szóstej, wszystko opisałam, podałam objawy. Powiedziano mi, że wskazują one na zakażenie koronawirusem, że zostaję objęta kwarantanną, że wpisują mnie na listę i że mam skontaktować się z lekarzem pierwszego kontaktu, żeby ustalić, co dalej w sprawie testu.

Sama pani miała znaleźć tego lekarza?
Tak, chodziło o kogoś, kto oceni mój stan zdrowia, bo panie w sanepidzie przez telefon nie są w stanie tego zrobić, zwłaszcza że nie są lekarzami. Jednak pierwsze, co zrobiłam, to napisałam post na Facebooku, że jestem objęta kwarantanną, że proszę osoby, które miały ze mną kontakt, o pozostanie w domu, bo mogę mieć koronawirusa. Zależało mi, żeby nie przenosić choroby dalej.

Potem próbowałam się dodzwonić do lekarza z nocnej pomocy, bo tak mi polecono w sanepidzie. Zajęło mi to 3,5 godziny. Bez skutku. Zaczęłam szukać na własną rękę w internecie kogoś, kto mi pomoże. Znalazłam informację, że szpital przy ul. Wołoskiej zostaje przekształcony w szpital zakaźny, więc tam zadzwoniłam. Osoba, z którą rozmawiałam, powiedziała, że nic jej na ten temat nie wiadomo i że mam przyjechać na SOR. Ale tutaj zapaliła mi się czerwona lampka: przecież wszędzie trąbią, żeby z objawami koronawirusa na SOR nie jeździć.

Zadzwoniłam jeszcze raz do sanepidu, żeby potwierdzić moje przypuszczenia. I tam powiedziano, że absolutnie nie wolno mi jechać na SOR, że mam dzwonić do szpitala zakaźnego. Na Wolskiej powiedziano mi, że mogę przyjechać na test. Ponieważ nie jestem w stanie ciężkim, karetki nie przyślą. Miałam unikać kontaktu z ludźmi, przyjechać własnym samochodem w maseczce i rękawiczkach.

Miała pani maseczkę?
Nie, nie miałam, dlatego twarz owinęłam szalikiem, założyłam rękawiczki i poszłam do samochodu. W szpitalu pierwsze, co dostałam, to właśnie maseczka. Potem zaproszono mnie do jednego z dwóch dużych namiotów i musiałam wypełnić ankietę, gdzie były pytania odnośnie mojego stanu zdrowia, kontaktów z innymi osobami.

W drugim namiocie przeszłam wstępne badanie, m.in. pomiar temperatury i ciśnienia. Tam też dowiedziałam się, że jeśli chodzi o objawy, to nie za bardzo kwalifikuję się do tego, żeby zrobić mi test… Ale ze względu na mój kontakt z dużą liczbą osób, także takich, które wróciły z Hiszpanii, zdecydowano się jednak poddać mnie badaniu na obecność koronawirusa.

Zostałam przekierowana na oddział, do którego było osobne wejście dla osób z podejrzeniem zakażenia. Trafiłam do izolatki, gdzie miałam wywiad lekarski, osłuchowe badanie płuc. Wykazało, że płuca są czyste. Zrobiono mi najpierw test na grypę; wynik, który przyszedł po kilku minutach - był negatywny. Potem pobrano wymaz z gardła i nosa. Wynik badania miał być następnego dnia, ale ze względu na dobry stan zdrowia zostałam wypisana do domu i to tam miałam czekać. Nazajutrz dostałam telefon, że wynik jest pozytywny.

I co pani zrobiła? Jak się pani poczuła?
Przede wszystkim napisałam na Facebooku, że jestem zakażona, że proszę wszystkie osoby, które miały ze mną kontakt o pozostanie w domu, że będę informowała o dalszych krokach. Spakowałam torbę do szpitala, bo powiedziano mi, że teraz dwa tygodnie spędzę na oddziale zakaźnym.

Dlaczego?
Wtedy, 15 marca, procedury były takie, że każda osoba z koronawirusem miała przechodzić infekcję w szpitalu. Karetka po mnie przyjechała, zostałam zawieziona na Wolską, ale lekarz spojrzał na mnie kompletnie zaskoczony i powiedział, że ja w ogóle nie powinnam tam być! Okazało się, że zalecenia się zmieniły i osoby w dobrym stanie mają chorować w domu. Odesłano mnie z zaleceniami, by dbać o siebie, dużo odpoczywać i dużo pić. Dostałam też receptę na syrop na kaszel. Plus listę z informacją, co mogę, a czego nie mogę w izolacji domowej.

A jak się pani czuła fizycznie w czasie infekcji koronawirusem?
Przez pierwsze dwa tygodnie było mi dość ciężko… Najgorzej było szóstego, siódmego dnia, a potem dziesiątego. Gorączka utrzymała się przez półtora tygodnia. Najbardziej doskwierał mi ból stawów, ciężko mi się chodziło. Trudno było wstać do toalety, karmienie kota to był wysiłek ponad moją miarę. Początkowo całe dnie leżałam i nie za bardzo miałam siłę się ruszać. Koło szóstego dnia dostałam w nocy duszności takich, że zaczęło mi się robić ciemno przed oczami…

Czuła pani, że te duszności zagrażają życiu, że może się pani udusić?
Wtedy myślałam, że tak. I to nie był ostatni raz. Okazało się, że lek na kaszel, który dostałam, najpewniej mnie uczulił i to on potęgował duszności. Z dnia na dzień zamiast lepiej było coraz gorzej z kaszlem. Na początku myślałam, że to dlatego, że choroba postępuje, ale w pewnym momencie inne objawy zaczęły ustępować, a kaszel się pogłębiał. I miałam taki dzień, że zaczęłam się dusić od kaszlu. Kasłałam tak długo, że nie mogłam powietrza złapać.

A jak pani wpadła na to, że to lek na kaszel pani szkodzi?
Zadzwoniłam do mojego wujka, który jest lekarzem. Kazał mi natychmiast odstawić lek na kaszel, bo jest zagrożenie, że mnie uczula i mam poprosić kogoś, by jak najszybciej kupił mi w aptece inny, dostępny bez recepty. Napisałam sms-a do koleżanki z prośbą, 20 minut później opakowanie leku leżało na mojej wycieraczce. Wzięłam go i po dwóch godzinach miałam o 30 proc. mniej kaszlu. I od tej pory zaczęło mi się poprawiać.

Szybko pani przeszło.
Nie do końca. Gdy już miałam poczucie, że jestem zdrowa, mniej więcej było to dziesiątego dnia od wystąpienia pierwszych objawów, różne osoby zaczęły wypytywać mnie o utratę węchu. Byłam pewna, że wszystko dobrze czuję. Jednak tego samego dnia wystawiłam koleżance śmieci, bo już miałam nimi zastawioną sporą część kuchni. I wtedy zdałam sobie sprawę, że ani nie czuję charakterystycznego zapachu kociej kuwety, ani jej zawartości wyrzuconej do śmieci, ani kociego żarcia…

Smak został, ale kompletnie straciłam apatyt. Przez trzy dni nic nie mogłam przełknąć, bo albo robiło mi się niedobrze, albo czułam gulę w gardle. Z jej powodu nie przechodziło mi ani jedzenie, ani picie. Cokolwiek zjadłam, zwracałam. Ale za to zaczął wracać mi węch. Od 26 marca nie mam już żadnych objawów.

Czy dostała pani jakąś informację, kiedy zostanie pani oficjalnie uznana za wyleczoną?
27 marca miałam telefon z sanepidu. Powiedziano mi, że wpisują mnie na listę do testów, więc wrócił mi świetny nastrój, bo wiedziałam, że ta moja izolacja niebawem się skończy (każde ozdrowienie musi być potwierdzone testem - red.). Ale do wtorku 31 marca nikt się nie odezwał. Zadzwoniłam do stacji wojewódzkiej i okazało się, że nie ma mnie na liście osób, które powinny zostać poddane testowi. Załamałam się.

Byłam odsyłana od jednej pani do kolejnej, od telefonu do telefonu. W końcu okazało się, że jednak jestem na liście. Ale do piątku znowu zero informacji o testach… Kiedy mogę się ich spodziewać, jak to długo wszystko potrwa? Nic. Dzwoniłam, pytałam, jakie są procedury, żebym wiedziała, czego mam się spodziewać. Znowu nic. W końcu napisałam na Facebooku apel do pana ministra zdrowia z opisem całej sytuacji, w jakiej się znalazłam. I następnego dnia dostałam telefon w wojewódzkiej stacji sanepidu z wyjaśnieniami, że to nie ich wina, że przecież jestem na liście.

Nikt nie był w stanie mi wyjaśnić, jakie są procedury, bo znowu pani, z którą rozmawiałam, zwyczajnie mnie zbywała. W końcu test zapowiedziano na sobotę 4 kwietnia. Rzeczywiście ktoś przyjechał, pobrano mi wymaz z gardła. Zapytałam, ile będę czekała na wynik. Góra dwa, trzy dni.

Jaki był wynik tego testu?
Niestety nie wiem… Minęła niedziela - nic, minął poniedziałek - nic. W tym czasie moja koleżanka, która była w takiej samej sytuacji jak ja, miała też zrobiony test. I dostała wynik negatywny. Po czym okazało się, że pomylono próbki i jej test wypadł jednak pozytywnie.

Tymczasem mój kolega miał zrobione dwa testy tego samego dnia, bo jedna ekipa ratowników nie wiedziała o drugiej. No to pomyślałam sobie, że jestem w lesie… Zaczęłam dzwonić najpierw do wojewódzkiej stacji z pytaniem o wynik. Oni go nie mają i przekierowują mnie do powiatowej. Tam mi mówią, że procedury się zmieniły i oni od piątku nie dostają już wyników. I przekierowują mnie do stacji… wojewódzkiej.

Tam z kolei przekierowują mnie do laboratorium. Dzwonię do tego laboratorium, a tam okazuje się, że to… inspekcja sanitarna. Pani mówi mi, że mojego wyniku nie mają, bo te przychodzą ze… stacji wojewódzkiej. Totalny bałagan! Kolejny dzień dzwonię, jest już środa 8 kwietnia, a wyniku nie ma. Niedługo potem dostaję telefon ze szpitala zakaźnego, że zapraszają mnie na pierwszy z dwóch testów kontrolnych. Pytam: jak to pierwszy test?! Przecież już miałam raz pobierany wymaz z gardła! Okazało się, że to ratownicy medyczni na polecenie sanepidu przyjechali do mnie po ten wymaz, ale szpital zakaźny nic o tym nie wiedział, bo sanepid testuje pacjentów bez informowania szpitala.

I co? Pojechała pani?
Najpierw chciałam się upewnić, czy na pewno mogę wyjść z domu. Przecież słyszałam wielokrotnie, że pod żadnym pozorem mam nie wychylać nosa za drzwi. Osoba zapraszająca mnie na test powiedziała tylko, że muszę przyjechać własnym transportem, obowiązkowo mam mieć maseczkę i rękawiczki. Zgodnie z umową w czwartek rano zjawiłam się w szpitalu, zgłosiłam się zgodnie z zaleceniami na portiernię, gdzie miałam dostać instrukcję, co dalej.

Pani na portierni oczywiście nic nie wie i kieruje mnie do namiotu, w którym byłam za pierwszym razem. Tam pani pielęgniarka mówi, że nie wie, gdzie mnie ma przekierować, ale na pewno nie tu, bo przecież nie jestem chora, tylko przyjechałam na kontrolę. 20 minut trwały prób wyjaśnienia, bezskutecznego dzwonienia w różne miejsca. Oprócz mnie były jeszcze dwie inne osoby i w końcu powiedziano nam, gdzie mamy iść. Czekaliśmy w takim małym korytarzu, w którym zaczęło się zbierać coraz więcej osób. Było nas tam ponad dwadzieścioro. Część z tych osób przyszła bez masek i rękawiczek…

Doczekała się w końcu pani na swoją kolej?
Tak, gdy weszłam do gabinetu, było już wszystko super profesjonalnie. Wymaz z gardła, z dwóch dziurek nosa i krew do analizy. Zapytałam o ten balkon i wietrzenie. Czy ciągle muszę wychodzić z pokoju, jak uchylam okno. Dowiedziałam się, że teraz wskazane jest wietrzenie na całego i że mogę wychodzić już na balkon. Ale w maseczce. I że wynik będzie najpóźniej pojutrze. Okazało się, że efekty testu przeprowadzonego w szpitalu mogą być znane po dobie, góra dwóch, a na wynik badań sanepidowskich czekam do dzisiaj i nic nie wiadomo. (Od redakcji: pani Magda dostała w czwartek wieczorem 8 kwietnia wynik jednego z testów. Był negatywny)

Jak ocenia pani opiekę medyczną, testy, pomoc sanepidu?
Fatalnie. Rząd polski jest absolutnie nieprzygotowany wbrew temu, co mówi, do walki z koronawirusem. Sanepid nad niczym nie panuje. Oni są zasypywani nowymi procedurami, które codziennie się zmieniają. Nikt nie jest w stanie ich opanować. A to absolutnie nie ma sensu, bo takie notoryczne zmiany wprowadzają chaos. Różne instytucje nie dogadują się ze sobą, a główny inspektorat sanitarny i ministerstwo zdrowia nie odbierają telefonów, żeby wyjaśnić jakiekolwiek sytuacje.

Od redakcji: 10 kwietnia panią Magdę uznano za osobę zdrową i zdjęto z niej obowiązek izolacji domowej. Potwierdziły to oba testy, które dały wynik negatywny.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (477)
Zobacz także