Maniek się w grobie przewraca
Znali się od dziecka. Ewa z Wrocławia jeździła na wakacje do dziadków pod Radomskiem, gdzie mieszkał trzy lata starszy Marian. Jak dorośli, to zaiskrzyło, zakochali się w sobie, wzięli ślub. Do Zabrza przyjechali za chlebem, Marian dostał pracę w kopalni. A Ewa była po technikum górnictwa dołowego i tak jak on dobrze wiedziała, czym taka robota pachnie. A raczej śmierdzi.
03.12.2015 | aktual.: 04.12.2015 15:48
Znali się od dziecka. Ewa z Wrocławia jeździła na wakacje do dziadków pod Radomskiem, gdzie mieszkał trzy lata starszy Marian. Jak dorośli, to zaiskrzyło, zakochali się w sobie, wzięli ślub. Do Zabrza przyjechali za chlebem, Marian dostał pracę w kopalni. A Ewa była po technikum górnictwa dołowego i tak jak on dobrze wiedziała, czym taka robota pachnie. A raczej śmierdzi.
Mówiła: "Maniek, gdzie ty, na kopalnię? Dzieci będą, coś się stanie, sama zostanę, bez niczego". A on jej na to: "Ewelinka, nie bój się, w razie czego będziecie mieć zabezpieczenie do śmierci".
I zabezpieczenie było, faktycznie. Tylko że miało być do jej śmierci, a było do jego.
"Rodzina będzie bezpieczna"
W piątek 6 marca 2005 roku Marian poszedł normalnie do pracy. Pewnie wziął kanapki, cmoknął Ewę, może mu trochę po głowie chodziła córka Magda, za dwa miesiące matura, dopiero co pół Śląska zjechali, żeby jej sukienkę na studniówkę kupić. Nad ranem zadzwonił telefon. "Maniek jest w szpitalu", tak mógł oznajmić głos w słuchawce, Ewa jak wraca do tamtego dnia, to jej stają w oczach łzy, a w gardle gula.
Mówi urywkami: że Maniek "zginął nietypowo", że pod ziemią było bardzo gorąco, odwodnił się, nerki wysiadły, że dostał obrzęku mózgu i gorączki 42 stopnie, że go wywieźli jakoś o trzeciej. I że w niedzielę rano zmarł. - Był nieprzytomny. Miałam nadzieję, że wróci, mówiłam: "Marian, obudź się, Madzia maturę zdaje, nie rób nam tego". Lekarz później powiedział, że nawet gdyby odzyskał przytomność, to byłby rośliną. A on chyba by tego nie chciał - opowiada Ewa.
Po Marianie została jubileuszowa szabla, wisi na honorowym miejscu w dużym pokoju. Nie zdążył się nią nacieszyć, ledwie dwa miesiące minęły. - Dołowi praktycznie w ogóle ich nie dostają, tylko kadra. A Mańkowi dali za to, że był dobrym pracownikiem, lubili go bardzo, bo pomocny był, na przedzie zawsze robił, to ciężka praca. Na 25-lecie dostał. No, prawie 25-lecie, w kopalni robił 23 lata, wcześniej 7 lat w hucie.
Renata o śmierci męża mówi jeszcze mniej, stara się nie wracać do tego pamięcią, chciałaby w końcu uwolnić umysł. Tylko tyle, że w kopalni zdążył przepracować 7,5 roku i cały czas robił dodatkowe kursy, dokształcał się, na jesieni skończył kolejny. - Potem zmienił stanowisko pracy, był bardzo zadowolony, że będzie pracował tam, gdzie jest mniejsza wypadkowość - mówi Renata. I dodaje, że także wtedy strach nie czaił się gdzieś z tyłu głowy, tylko "cały czas siedział z przodu".
Wie też, że jej mąż odszedł z myślą: "rodzina będzie bezpieczna". I podejrzewa, że wszyscy górnicy, którzy się przyjęli do pracy na kopalni przed 1999 rokiem, tak samo. - Myśmy nic nie wiedzieli, że się cokolwiek zmieniło, nie było żadnej zmiany umowy o pracę, a chyba powinna być, w prasie też żadnej wzmianki. To było całkowicie przemilczane - mówi Renata. Za to też ma żal, może jakby oficjalnie było wiadomo, że w przypadku nieszczęścia wdowy zostaną same i z niczym, to by się ci górnicy zastanowili, czy dalej chcą pracować na kopalni, czy można aż tak ryzykować.
"Całe mi życie zburzyli"
Ewa nie zdążyła pójść do pracy, zajęła się córką, dopiero jak ją trochę odchowała, puściła do zerówki, to się zatrudniła na pół etatu w przedszkolu. Przepracowała tylko cztery miesiące. - Córka mi bardzo chorowała, ciągle łapała zapalenie ucha, musiałam pójść na miesiąc zwolnienia. To mi pani kierownik powiedziała, że takiego pracownika nie potrzebuje.
Została więc panią domu, gotowała, sprzątała, woziła córkę na rytmikę, na angielski, akordeon, później do szkoły muzycznej, na pianino. Maniek to się nawet śmiał, że chce sobie szlachciankę wychować. A Ewa mu wtedy mówiła: "nie mamy żadnych majątków, ale tego, co się nauczy, to jej się przyda w życiu. Jak jej zabraknie na chleb, a będzie płynnie mówić po angielsku, to wyjedzie zagranicę. Albo pójdzie, zagra do kotleta. Tego jej nikt nigdy nie zabierze".
To takie dywagacje były, na wszelki wypadek, bo lodówka u Ewy i Mariana w domu nie świeciła pustkami. Wiadomo, górnicza pensja, dodatki, barbórka. - Luksusów może nie było, przynajmniej nie takie, żebyśmy po świecie jeździli, na wakacje to w sumie zawsze do Wrocławia, no i ja na miesiąc z córką nad morze, na te uszy. Tak normalnie się żyło, skromnie, ale na chleb to nigdy nie brakowało - mówi Ewa.
Jak zmarł Marian, miała 43 lata, biurokracja wcisnęła ją w, jak to sama mówi, lukę prawną. Bo wcześniej żona górnika miała rentę po jego śmierci dożywotnio, bez względu na to, w jakim wieku owdowiała czy jaki był jej stan zdrowia, ale w 1999 roku weszła w życie ustawa emerytalna. I teraz warunek jest taki, że wdowa musi mieć nieletnie dzieci na wychowaniu, a jeśli dzieci zdążyły dorosnąć, to co najmniej 50 lat. By się więc na rentę załapać, Ewie zabrakło siedem lat (jej córka była już pełnoletnia). Ewa: - Oni mi całe życie zburzyli. To znaczy państwo. Nie dość, że straciłam męża, to jeszcze odebrano mi chleb, na który on ciężko pracował.
Renata owdowiała jeszcze wcześniej, miała 29 lat, siedem lat pracy w handlu za sobą i wychowanie dwóch małych synków w pojedynkę przed. - Już miałam wracać do pracy, młodszy syn miał niecałe trzy latka, już nawet do przedszkola był zapisany. I wtedy mąż zginął, to przekreśliło wszystkie plany.
Na wdowy Ewa i Renata według prawa były więc za młode, na pracę - za stare. Bo życie luki na rynku dla niech nie znalazło. - Dali mi rentę na rok, na pół z córką, miałam się przez ten czas aktywizować zawodowo. I ja bym z miłą chęcią do pracy poszła, tylko że tu nie ma pracy nawet dla młodych, wszyscy do Anglii uciekają - wyjaśnia Ewa. Renata mówi z kolei:
- Jak się wypadnie z rynku pracy, to nie jest tak prosto wrócić. A ja chciałam, gdy młodszy syn miał kończyć podstawówkę, chciałam przez urząd pracy dokształcać się, jakieś kursy porobić, nie wyciągałam ręki po pieniądze. Ale że miałam rentę rodzinną, to mogłam być zarejestrowana tylko jako poszukująca pracy. A poszukującemu kursy nie przysługują. Jak to usłyszałam, to nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Człowiek jest kompletnie bezradny.
Ewa na kursy się załapała, przez prawie pięć lat brała wszystko, co jej w urzędzie pracy zaproponowali: program 45+, później 50+, kursy poszukiwania pracy, stylizacji, komputerowy, biurowy. Po miesiąc, dwa, a później kwitek i do pracy. - Wysłali mnie, na przykład, jako pracownika biurowego do Policji, niby mieli miejsce na stażu. Ja przychodzę, a oni się mnie pytają, czy mam doświadczenie. No, nie. To mi podziękowali. I tak było wszędzie, gdzie nie poszłam, to wszyscy chcieli, żebym już wszystko umiała.
"Moja żałoba? Sześć lat w sądach"
Ewa: - Moja żałoba przez sześć lat polegała na tym, że chodziłam po sądach, słuchałam zeznań świadków, czy mąż oddychał, czy charczał, jak umierał. Nie życzę tego nikomu.
Najpierw był sąd pracy, bo kopalnia uznała, że Marian nie zginął na robocie. Przez to Ewa w ramach odprawy pośmiertnej dostała 6-krotną pensję męża (przy wypadku jest 15-krotna, Ewa w końcu dostała w 2011 roku wyrównanie). Po dwóch latach wywalczyła to, że oficjalnie stwierdzono: jej mąż zginął w wypadku przy pracy. Ale to wina nie kopalni, tylko lekarza, który dał mu pozwolenie na zejście pod ziemię mimo nadciśnienia I stopnia.
Jak się dalej, przez dwa lata, starała się o rentę wyrównawczą, to ją odesłano do sądu cywilnego, żeby się z lekarzem procesowała. - Po sześciu latach nie miałam już pieniędzy, żeby się dalej sądzić, musiałam zrezygnować.
W międzyczasie, w 2010 roku, Ewa z Renatą i paroma koleżankami założyły Stowarzyszenie Wdów Górniczych. Tak im doradziła wicemarszałek Senatu Krystyna Bochenek. Żeby miały osobowość prawną i żeby je w końcu ktoś zaczął traktować poważnie. Bo jak wcześniej chodziły za przywróceniem rent, to albo całowały klamkę, albo słuchały farmazonów. Ot, przyszły jakieś baby, coś chcą, głupoty gadają.
Z listy, którą z pomocą Fundacji Rodzin Górniczych przygotowały marszałek Bochenek i posłanka Pietraszewska, jak szykowały do premiera Tuska wniosek o renty specjalne dla górniczych wdów, Ewa wyciągnęła ponad 40 nazwisk. Wszystkie kobiety obdzwoniła, każdej mówiła: "zakładamy stowarzyszenie, może w końcu coś zdziałamy". I każda odpowiadała: "to i mnie wpiszcie!".
Teraz lista jest krótsza, zostało 28 wdów. Jedna zmarła, inne zrezygnowały, bo już im cierpliwości zabrakło. Bo tak: trzy projekty zmiany ustawy w Sejmie, komisje, interpelacje poselskie, pisma do prezydenta, obietnice wiceministrów, nieodebrane telefony, zdawkowe odpowiedzi. Ewa nie kryje rozczarowania: - Jak się ogląda Sejm w telewizji, to sobie człowiek myśli, że tam ludzie decydują o poważnych sprawach, ale to, co ja na komisji sejmowej zobaczyłam, to jest chore. Miałam możliwość wypowiedzenia się, przedstawienia naszych argumentów. A z tyłu za mną siedziały młode dziewczyny z Platformy i sobie w netbookach oglądały sukienki, w ogóle nie słuchały, co się mówi. A później głosowały na nie.
"Moje dzieci nie trafią na kopalnię"
Niektóre wdowy odeszły ze stowarzyszenia, bo oprócz cierpliwości i nadziei zabrakło im pieniędzy. Ewa: - Mamy składkę, 10 złotych miesięcznie. Na wyjazdy do Warszawy, wysyłanie pism i tak dalej. Ale u nas każda z groszem się liczy, niektórych po prostu na zapłacenie tych 10 złotych już nie stać.
Trzy z ponad 40 nie załapały się na rentę specjalną, którą w grudniu 2009 przyznawał premier Tusk. - Niektóre, tak jak ja, dostały ją, inne mają tylko na dzieci, a nie może być dwóch w jednej rodzinie. To te właściwie są na utrzymaniu dzieci i to też, póki nie dorosną, bo wtedy renta się skończy. A trzy nie dostały w ogóle - mówi Ewa.
Wśród nich była Renata. Dlaczego akurat ona? Do dzisiaj właściwie nie wie. Może się komuś podejrzane wydało, że dom na wsi kupiła. Co tam dom, domek, malutki, za pieniądze z odprawy i oszczędności. Renata tłumaczy: - Przeprowadziłam się, żeby mieć do rodziców bliżej. I w amoku myślałam, że jak się wyprowadzę wystarczająco daleko, to moje dzieci już nie trafią do pracy na kopalnię. No i jak już wiedziałam, że nie dostanę renty po mężu, to kupiłam go z myślą, że jeżeli kiedyś mnie nie będzie stać na prąd czy gaz, to z domu mnie nikt nie wyrzuci, a z bloku i owszem.
"To po co Maniuś tak ciężko robił?"
Renata przyznaje też, że jak się zawiązywało stowarzyszenie, to zapaliła się w niej iskierka nadziei. A później stopniowo przygasała. W zeszłym roku, jak projekt przywrócenia rent górniczych dla wdów na warunkach sprzed 1999 roku zgłosiła partia Twój Ruch i jak koleżankom udało się porozmawiać z premier Kopacz, trochę się jeszcze tliła. Teraz już jej nie ma.
Ostatni projekt, tak jak wcześniejsze, został odrzucony. "Rząd uznał, że powrót dawnych przepisów emerytalnych jest sprzeczny z polityką zmierzającą do aktywizacji zawodowej wszystkich osób zdolnych do pracy", pisał wtedy "Dziennik Zachodni".
Ewa pamięta, że padły też argumenty "szczególnego uprzywilejowania" i "obciążania budżetu państwa". - Raz, że inne grupy zawodowe nigdy nie miały takiej ustawy, tylko kobiety górników, bo to była najcięższa praca i to górnicy w pracy ginęli. Dwa - żadna z nas łaski nie potrzebuje, tylko niech państwo odda to, co nasi mężowie na emeryturę odkładali. Bo tak to państwo nas zwyczajnie okradło - mówi Ewa.
Jej mąż w 2008 roku miał iść na emeryturę, dostawałby ponad 3,6 tysiąca na rękę. Renty specjalnej Ewa dostaje natomiast około 1200 złotych. - Akurat, opłacę mieszkanie, media i na życie zostaje 400 złotych. Albo i mniej, jak jeszcze muszę kupić leki, bo się łuszczycy na tle nerwowym nabawiłam, co tylko jakiś stres, to zaraz wraca, i tarczycę mam chorą, guz, trzy centymetry - wylicza Ewa. De facto jest więc na utrzymaniu córki, która też nie pracuje tam, gdzie by chciała, jak się kształciła, tylko tam, gdzie się robota znalazła. - Jak się ma czuć matka, która musi żyć z pieniędzy dziecka? To się przecież dziecku pomaga, jak wkracza w dorosłe życie, a nie odwrotnie - wzdycha Ewa. I jeszcze raz, gdy mówi: - Córka ma 29 lat, nie założyła rodziny. Który facet ją weźmie, jak wie, że ona ma jeszcze matkę na utrzymaniu?
Renata rentę rodzinną, do podziału z synami, dostawała do końca sierpnia tego roku, po waloryzacji trochę ponad 2200 złotych. Ale jak młodszy syn skończył 18 lat, to i skończyła się dla Renaty renta. Zgłosiła się więc do urzędu pracy, żeby się zarejestrować, na kursy zapisać. Ale kursów, takich dla kobiet, a nie na przykład na koparko-ładowarkę, już wtedy nie było, był tylko "brak funduszy". - Nie mam prawa do zasiłku, ja jestem bezrobotna poszukująca pracy, trochę żyję z oszczędności, właściwie jestem na utrzymaniu 18-letniego syna, z jego renty. Ale ja przecież nie mogę wymagać, żeby mi pomagali synowie. Wolałabym uniknąć wyciągania ręki do dzieci, więc muszę stanąć na głowie i pracę znaleźć. Albo wyjechać z kraju - mówi Renata.
Nieraz któryś sąsiad czy sąsiadka Ewę zagadnie: "tobie to dobrze, masz rentę po mężu". A jak im Ewa mówił, że guzik ma a nie rentę, to trochę zdziwieni krygują się: "no, ale jak skończysz 60-tkę, to dostaniesz!". Ewa więc dalej tłumaczy, że ani po 60-tce, ani po 80-tce, ani nigdy. I wtedy sąsiedzi mówią zawsze to samo: "to po co Maniuś tak ciężko robił?".
A Ewa często sama do siebie powtarza: "Maniek to się teraz w grobie przewraca".
Aneta Wawrzyńczak/(gabi)/WP Kobieta