Położnym jest ich żal. Zdarza się, że sięgają do kieszeni
Na oddziałach noworodkowych płaczą nie tylko dzieci. - Wracałam z dyżuru i zalewałam się łzami. Łącznie płakałam za nim trzy miesiące. Dziś już nie płaczę, ale choć minęło tyle lat, zdarza mi się zastanawiać, czy mogłam zrobić cokolwiek, by to dziecko przeżyło - opowiada Dorota, położna ze śląskiego szpitala. Płakała też Bożena, która urodzoną kilka dni wcześniej córkę postanowiła oddać do adopcji.
- Przez waszą pie...loną pandemię nawet nie mogłem zobaczyć dziecka! - wykrzyczał do słuchawki ojciec Piotrusia. Potem się popłakał. Osiem godzin wcześniej chłopiec spokojnie spał.
Jest mniej więcej północ, kiedy Dorota - na podłodze obok kilku inkubatorów - próbuje zmrużyć oczy. Na dziecięcym OIOM-ie zasady są surowe. Pielęgniarki i położne nie mają wydzielonego miejsca, by odpocząć na leżąco. Na trwających nawet dobę dyżurach jakoś trzeba sobie radzić.
Dorota przysiada możliwie najbliżej Piotrusia. Nie podoba jej się to, jak wygląda urodzony w 29. tygodniu wcześniak. - To był jego piąty tydzień. Już nam się wydawało, że za chwilę będziemy go pakować do domu, bo ładnie "odbił" - mówi położna, dziś z 10-letnim stażem.
Zabrali niemowlę na Rysy. Przewodnik górski apeluje
Tej nocy Dorota jednak nie może nawet zamknąć oczu. Dogląda małego co chwilę. Jak mówi, dziecko "coraz mniej się jej podoba". Niby wszystko normalnie, ale coś jednak nie tak. O czwartej nad ranem wbijała - kolejny już raz tej nocy - igłę w małą piętkę. Jest wielkości jej paznokcia na kciuku. Jedna, druga, piąta próba, ale wszystko na nic. Dorota decyduje się wezwać neonatologa.
- Wracałam z dyżuru i zalewałam się łzami. Łącznie płakałam za nim trzy miesiące. Dziś już nie płaczę, ale choć minęło tyle lat, ciągle zdarza mi się zastanawiać, czy mogłam zrobić cokolwiek, by to dziecko przeżyło. Długo miałam poczucie, że mogłam zrobić więcej, być bardziej uważna... I choć wiem, że gdyby to przytrafiło się którejkolwiek z moich koleżanek, nawet przez chwilę nie pomyślałabym, że to mogła być jej wina, to wciąż we mnie tkwi.
Piotrusia zabiła piorunująca sepsa. Nic nie dało się zrobić. - Dzień dobry. Pan Kowalski? Jestem lekarzem z oddziału intensywnej terapii. Pańskie dziecko zmarło dzisiaj przed ósmą rano. Bardzo mi przykro.
W słuchawce najpierw rozbrzmiewa głucha cisza. Wwierca się w mózg położnej, która słyszy rozmowę. Potem jest już tylko krzyk i słowa, które na zawsze zostaną w jej głowie: - Przez waszą pie...loną pandemię...
Nikt nie płacze tak jak matka
Na izbę przyjęć trafia wysoko postawiona policjantka. 38. tydzień ciąży, czyli donoszona, ale kobieta słabo czuje ruchy. W szpitalu robią jej USG i KTG. Czas ciągnie się niemiłosiernie, tylko po to, żeby na końcu usłyszała z ust lekarza wyrok: wewnątrzmaciczne obumarcie płodu.
- Wybiegła na parking przed szpital. Krzyczała na cały głos, kładła się na ziemi, rwała włosy z głowy - absolutna histeria. Kilka osób musiało interweniować, żeby dało się nad nią zapanować. Znam ją prywatnie i wiem, że to silna kobieta, która trzęsie poważną instytucją - mówi Magda i dodaje, że w tej jednej sytuacji była bezradna, bezsilna i spłoszona jak zwierzę. - Widać jakiś rodzaj zwierzęcia nosi w sobie każdy z nas. A propos...
Nie za każdym dzieckiem się płacze
Sylwester urodził się - a jakże - w sylwestra. Kiedy przychodzi na świat, w organizmie ma równo 2,5 promila alkoholu. Matka dwa razy tyle. Albo i więcej. Do śląskiego szpitala przywieźli ją policjanci z Czechowic-Dziedzic.
- Wiedzieli, że jest tam kobieta "znana służbom", wiedzieli, że jest w ciąży i wiedzieli, że "jakoś zaraz będzie rodzić". Szła trochę... dziwnie, więc zawieźli ją na izbę. Okazało się, że faktycznie rodzi. Gdybym to ja była w takim stanie, musieliby mi ratować życie na OIOM-ie, a i tak nie sądzę, że to by się udało. Z nią był logiczny kontakt, mówiła z sensem i trudno było się zorientować, że w ogóle jest pijana – opowiada Dorota.
Mały Sylwester ostatecznie trafia do adopcji. Wcześniej musi wytrzeźwieć i jako noworodek przeżyć wyjście z nałogu alkoholowego. Nie było mowy, żeby biologicznej matce pozwolono zatrzymać dziecko. Nie płakała. Płakali inni.
Za swoim dzieckiem nie zapłakała też matka, którą Magda pamięta z tzw. epoki 500 plus: - Kiedy wprowadzono świadczenie, dało się zauważyć, że wśród dysfunkcyjnych rodzin - co prawda na krótko, ale dla nas zauważalnie - zrobiło się poruszenie. Rodzących "z elementu" było więcej. Miałyśmy kiedyś salę, na której leżała piątka dzieci i cała piątka była do oddania, chociaż nie każdy z rodziców miał taki plan.
Magda pamięta kobiety, które mówiły, że będą chciały zostawić dzieci w szpitalu, ale potem pojawiał się partner przeprowadzający poważną rozmowę i "wspólnie decydowali, że dziecko jednak miało zostać". - Albo takie, które tyłkiem odwrócone były do płaczących wniebogłosy maluszków, ale o oddaniu nie było mowy - wspomina.
- Szczególnie wyraźnie pamiętam jedną, dość młodą dziewczynę. To zresztą też był przypadek obserwowany przez pracowników socjalnych. Mówiła, że oddaje już na etapie porodu. Nagle pojawił się tatuś i zakomunikował, że jednak nie. Widziałyśmy stosunek tej matki do dziecka. W takich sytuacjach nawet same zawiadamiamy służby. Nie było mowy, żeby tej parze pozwolono zostawić dziecko.
No bo żal
Kasia jest pielęgniarką. Pracuje na pediatrycznym OIOM-ie jednego z największych dolnośląskich szpitali. Tu śmierć nie jest dla nikogo żadnym zaskoczeniem. Umierają młodsi i starsi, noworodki i te nieco bardziej odchowane dzieci. Śmierć - dziś znacznie rzadziej niż kiedyś - pojawia się średnio raz w miesiącu. Płacz jest codziennością.
- Najbardziej boli to, jak widzi się różnicę w traktowaniu. Że są rodzice, którzy niemal stoją pod szybą, żeby spędzić z dzieckiem trochę czasu, a są tacy, którzy nawet nie przychodzą, tylko dzwonią raz w tygodniu, żeby zapytać "co tam?". I co ja mam takiej matce albo ojcu powiedzieć? - pyta retorycznie Kasia.
Ani ona, ani pewnie żadna z jej koleżanek nie byłaby w stanie policzyć, ile ubranek dla nieswoich dzieci kupiły na przestrzeni lat. Kupiły, bo żal. - Kiedy matka pojawia się raz na 2-3 tygodnie i orientuje się, że ciuchy - pomijając, że zużyte, bo po piątce poprzednich dzieci - okazują się rozmiar czy dwa rozmiary za małe, często mam ochotę coś powiedzieć. Ostatecznie gryzę się w język, idę do sklepu i kupuję z własnej kieszeni.
Z własnej kieszeni personel organizuje też na przykład urodziny. - Wiele miałam dzieci, które spędziły z nami rok, a nawet więcej. Kiedy mamy świadomość, że nikt temu dziecku nigdy urodzin nie wyprawi, po prostu robimy to my - dodaje.
W przypadku "dzieci niczyich", bo tak mówi się o tych, które mają rodziców, ale wyłącznie w teorii, z żalu robi się wiele. W tym nagina się zasady. Na oddziale stoi na przykład wózek, którym - dziś już rzadziej, ale wciąż - dzieci wozi się na "wycieczki". - Po korytarzu, na inne piętro czy oddział, ale czasem uda się nawet wyjść na dwór, chociaż nam nie wolno - uśmiecha się Kasia i dodaje: - No ale żal...
Nie każde dziecko można mieć, nawet jak się je ma
Kasia i Dorota są zgodne i podkreślają: rodziny z trudną sytuacją materialną a rodziny potocznie zwane patologicznymi, to nie to samo. - Kobiety, które zostawiają dzieci, to nie tylko "klasyczna patologia", z przemocą, pijaństwem czy imprezami dzień i noc. Różne są sytuacje i kiedy słyszymy, że któraś z matek chce oddać dziecko, staramy się okazać jej możliwie największy szacunek - mówi Dorota.
Dzięki takiej decyzji, dziecko - zwłaszcza jeśli jest zdrowe - najprawdopodobniej trafi do kochającej pary, która mierzy się z niepłodnością i pragnie noworodka ponad wszystko inne.
Kobiety, które decydują się oddać dziecko, mogą liczyć na pomoc psychologa, wyczulone są także same położne. Pomagają takiej matce farmakologicznie wygasić laktację, a czasem - jeśli to możliwe - oferują np. samodzielną salę. Bo dzieci oddają także mamy, które wcale oddać ich nie chcą.
Gdy brakuje wszystkiego
Na oddziale noworodkowym leży Bożena. Że się u niej nie przelewa, położne widzą z daleka. Stara się jak może - jest czysta, rzeczy wokół łóżka są starannie ułożone. Ale brakuje jej wszystkiego.
Na szafce przy łóżku leży zniszczona kosmetyczka. Nie ma podstawowych artykułów higienicznych, niezbędnych w połogu: podkładów, jednorazowych majtek, koszul na zmianę... Długo można wymieniać, co różni ją od koleżanek z sali. W przeciwieństwie do nich nie dzieli się też z rodziną zdjęciami dziecka ani nie składa u męża kolejnych zamówień na rzeczy, które z samego rana ma dostarczyć jej do szpitala.
W doświetlonej tylko małą lampką sali Bożena patrzy na leżącą w wózku rumianą i zdrową dziewczynkę. Jest przekonana, że nie ma na świecie piękniejszego dziecka. Kobieta próbuje rozciągnąć czas, żeby nacieszyć się widokiem, do którego już za chwilę nie będzie miała prawa. Następnego dnia będzie musiała pożegnać się z córką.
Bożena jest matką czwórki dzieci. Dziewczynka, której imienia nie chce nadawać, urodziła się jako piąta. Kiedy na drugi dzień podpisuje dokumenty, łzy jak grochy ściekają jej po policzkach. Ze szpitala wychodzi sama.
- Żadna patologia. Tam po prostu była tak straszliwa bieda... Powiedziała, że chce to dziecko oddać, żeby dać mu lepszą przyszłość, jakiej ona nie ma szans mu zapewnić. Że po prostu nie ma jak tego dziecka utrzymać. Jako położne - każda z nas, co do jednej - podeszłyśmy do niej z największym szacunkiem, bo to się takim kobietom należy. W zależności od tego, czy chcą się z dzieckiem pożegnać, czy też nie, albo im się na to umożliwia, albo - wręcz przeciwnie – pomaga się w separacji – opowiada Dorota. Tak czy inaczej, nikt - zwłaszcza w takiej sytuacji – nie chce matce "dokładać do pieca" - wyjaśnia.
Dziewczynka, którą zostawiła Bożena, w szpitalu spędza jeszcze kilka nocy. Ma fizjologiczną żółtaczkę, więc musi przejść fototerapię. Od wypisu do rodziny zastępczej, w której zaczeka na nowych rodziców, dzielą ją godziny. Ostatecznie tam nie trafi. Jest wieczór, kiedy przy kontuarze staje zapłakana kobieta: - Oddajcie mi moje dziecko.
Służba, a nie praca
Dorota z OIOM-u "uciekła" na neonatologię. - Ale pewnie, gdyby do mnie ktoś teraz zadzwonił z propozycją pracy, wróciłabym tam - mówi jednak bez wahania. Na pytanie, czy nie bałaby się kolejnych "Piotrusiów", odpowiada, że nie, bo dziś jest pewna swoich kompetencji.
- Poza tym byłam na tym oddziale, odwiedzić stare śmieci. To było jakieś dwa lata po śmierci tego chłopca. Jego nazwisko tak bardzo zapadło mi w pamięć, że gdy zobaczyłam je na inkubatorze, to aż mnie zmroziło - wspomina.
Ten wzrok zauważyła koleżanka: - Tylko skinęła głową i powiedziała: tak, to siostra. Widać na pewne rzeczy nie mamy wpływu.
Dorota Kuźnik, dziennikarka Wirtualnej Polski
Imiona niektórych bohaterek oraz pewne szczegóły zostały zmienione dla dobra pacjentów. Pozostają do wiadomości redakcji.