Piątek, 5 stycznia, godzina 21. Jeden z warszawskich supermarketów. Tłum ludzi, kolejki do połowy alejek. Czynne 4 kasy z 12. Do samoobsługowych to nawet nie widać, gdzie sznur ludzi się kończy. Klientki gorączkowo wykładają produkty na taśmę, ocierając pot z czoła. Ocierając z nutką satysfakcji, że ich mały "dramat" powoli dobiega końca. Mój dopiero się zaczyna, bo właśnie przekraczam sklepowe bramki.