Iwony Pavlović tango dla dwojga

GWIAZDA PRYWATNIE

Iwony Pavlović tango dla dwojga
Źródło zdjęć: © Sebastian Turczyn

17.09.2008 | aktual.: 25.06.2010 18:13

Żyła wcześniej jak niebieski ptak. Był taniec i wyjazdy w świat. Iwona Pavlović zamknęła ten rozdział. Ma teraz więcej czasu na nową miłość i na rodzinę, która ją całkowicie odmieniła.

SUKCES: Pamiętasz przebój Lady Pank „Tańcz, głupia tańcz”?

Iwona Pavlović: „Swoim życiem się baw, tańcz, głupia tańcz, wielki bal sobie spraw”. (śmiech)

Myślałaś wtedy, że będziesz tańczyć jak Grek Zorba, a może Isadora Duncan?

Nie miałam takich marzeń, nie śniłam po nocach, że zostanę tancerką lub będę unosiła się po łąkach jak motyl. Ale taniec zawsze we mnie siedział. Nawet zapisałam się do sekcji tanecznej w Domu Kultury w Olsztynie – zaczęłam od tańca ludowego, potem był dyskotekowy. A skończyło się na tańcu towarzyskim.

Można pogodzić go z nową miłością?

Zamknęłam pewien etap w swoim życiu, wspaniały i cudowny. A rozpoczął się kompletnie inny. Teraz tańca jest mniej, więc jest czas na nową miłość. Jedyną miłość! Ale to zabrzmiało! (śmiech)

I na rodzinę?

Tak, bo z synami Wojtka, mojego partnera, tworzymy rodzinę. Trudno było ją mieć wcześniej, kiedy liczył się taniec, życie na walizkach, wyjazdy. Ale mam to za sobą.

To uczucie przyszło nagle. Jesteś tym zaskoczona?

Bardzo, bo jeszcze przed trzema laty powiedziałabym, że jakakolwiek zmiana absolutnie nie wchodzi w grę. Wszystko miałam porządnie poukładane, byłam kobietą po czterdziestce, ale dosięgła mnie strzała Amora. (śmiech) Myślę jednak, że nie trafiłaby mnie, gdybym nie wysyłała sygnałów. Jeżeli dwoje ludzi żyje ze sobą w harmonii, to nie ma możliwości, żeby gdzieś ten trzeci się wcisnął.

A on podjechał z fasonem czerwonym kabrioletem?

Znowu ten kabriolet! Wszyscy o to pytają. Wojtek chce go sprzedać i zamknąć ten rozdział. A ja mówię, że zasadzę tam kwiaty, a go nie sprzedam, bo wiąże się z moimi wspomnieniami. Będzie stary, okropny, rozsypany, ale się go nie pozbędę. Mówię o tym dlatego, bo gdy poznajemy kogoś, to najpierw liczy się pierwsze wrażenie. Zobaczyłam faceta w kabriolecie, który sprawiał wrażenie macho, był opalony, śniady, z czarnymi, rozwianymi włosami. Potem okazało się, że pod tym kryje się fantastyczny, ciepły człowiek.

Rzuciłaś dla niego palenie i zaczęłaś chodzić do kościoła?

Nie wiem, czy dla niego. Pomógł mi rzucić palenie. Ja nie mówię, że dla niego zrobię to lub tamto. Naprawdę wszystko robimy dla siebie. Tak samo, jeśli chodzi o kościół. Pochodzę z rodziny wierzącej i gdzieś blisko niego zawsze byłam. Ale dzisiaj, jak idę z Wojtkiem i jego synami do kościoła, są to chwile szczególnie ważne.

Nie przeszkadza ci, że twój partner jest młodszy od ciebie?

Wszyscy mi wymawiają, że wzięłam sobie młodszego! (śmiech) Jest młodszy ode mnie tylko niecały rok.

Co jeszcze zmieniło się w twoim życiu?

Wojtek zawsze marzył o rodzinie, jaką w tej chwili tworzymy. Ja też jej pragnęłam. Wcześniej żyłam jak niebieski ptak. W domu mogło nie być chleba przez tydzień… Bawiłam się. Teraz to Wojtek przypomina mi, że mam codziennie do mamy dzwonić, rozmawiać, że to jest ważne. Tak samo traktuje swoją mamę, to mi się bardzo podoba. Nadrabiam zaległości.

„Czarna mamba”, gwiazda telewizyjnego show, i samotny mężczyzna z trzema synami. Patrząc na to z boku, ten związek nie rokował.

Kiedy się zakochałam, nie myślałam o konsekwencjach tego związku. Przestrzegano mnie, że przeżyję koszmar z trójką chłopców, bo dadzą mi tak popalić, że żyć mi się odechce. Tymczasem oni okazali się fantastyczni, choć znajdują się w trudnym wieku – 16, 17, 18 lat. Nie są to wcale aniołki, ale jest nieźle. Może dlatego, że od razu im powiedziałam, że nie będę ich matką. Mają już jedną i wystarczy.

Kim więc dla nich jesteś?

Jeszcze nie wiem. Na razie jestem Iwoną, z którą mieszkają i która się nimi opiekuje. Otrzymuję od nich tak dużo ciepła i serdeczności, że aż się sama dziwię. Od trzech lat, odkąd jestem z Wojtkiem, nie zauważyłam z ich strony złośliwości pod moim adresem. Na pewno w wielu momentach spełniam powinności matki. To ja wiem, czy któryś z nich ma gorączkę, zaziębił się lub złamał rękę. Czy ma dziewczynę, jak poszło mu w szkole i kiedy ma muchy w nosie. Ich mama dzwoni raz na jakiś czas. Ale przez telefon nie powiesz, że właśnie pryszcz na nosie ci wyskoczył albo kłuje cię w boku.

Dlaczego nie chcą mieszkać ze swoją biologiczną matką?

Kiedy Wojtek rozstawał się z żoną, synowie byli już na tyle dorośli, że mogli sami decydować o swojej przyszłości. Tak naprawdę to oni chcieli przejść do nas. Wojtek był najszczęśliwszym facetem na świecie, bał się, że ich straci. Widzę jego ogromną miłość do synów. Nie wiem, czy byłoby tak fajnie, gdyby ich nie było z nami.

Formalnie więc jesteś macochą?

To okropne słowo! Nie znoszę go. Z bajek wiadomo, że macochy są straszne.

Ale ty jesteś tą dobrą?

Mam nadzieję, że tak. Staram się uczestniczyć w ich życiu i być dobrym człowiekiem. Słyszę od ludzi, których uczę tańczyć w swojej szkole w Olsztynie, że bije ode mnie dobra energia. Co nie znaczy, że nie mam swoich ciemnych stron.

A masz jakieś?

Jak mi na czymś zależy, nie odpuszczam. Dzięki temu dużo w życiu osiągnęłam. Jak sobie coś postanowiłam, to musiałam swoje marzenia zrealizować. Jestem wobec siebie może zbytnio wymagająca, czasami nawet Wojtek uczy mnie, żebym odpuściła. Dawniej nie potrafiłam tak się położyć, leżeć sobie i nic nie robić. Bo już mi po głowie chodziło, że mogłabym w tym czasie sprzątnąć mieszkanie. Moja mama jest taką pedantką, że męczy ją nawet szklanka, która stoi na niewłaściwym miejscu. Myślę, że coś z tego mam po niej. Teraz w domu sprzątamy wszyscy. Znaleźliśmy na to najprostszy sposób pod słońcem. Kiedyś były obiady czwartkowe, a u nas są sprzątania czwartkowe. (śmiech) Ktoś zmywa podłogę, ktoś inny odkurza, wszyscy mają przydział pracy. Jeden dzień w tygodniu wystarcza, by chłopcy utrzymywali w pokojach porządek. Maksik, labrador Wojtka, brudzi tylko trochę.

Nie lubisz psów?

Bardzo lubię, ale przyznaję, że gdybym to ja miała psa, to pewnie byłby czarny labrador. Bo Maksik jest jasny, a ja wcześniej miałam czarną sznaucerkę.

Jak sobie radzisz z przygotowaniem posiłków dla czterech facetów i psa?

Gotowanie to mój słaby punkt. Nie umiem tego robić i chyba niezbyt to lubię. Raz ja gotuję, raz Wojtek, ale chłopcy też potrafią nas czasem zaskoczyć i zrobić spaghetti albo zupę. Najlepszym kucharzem okazał się Łukasz, średni syn Wojtka. Z trzech chłopców każdy wydaje się inny. Najstarszy, Kuba, jest najbardziej wrażliwy i pewnie dlatego najłatwiej go zranić. Najmłodszy, Krystian, jest najbardziej logiczny, poukładany i zawsze wie, co powiedzieć i co zrobić. Pamiętam, jak zamiatał taras, ale tak dokładnie, że wszystko fruwało. Zabrałam mu tę miotłę zdenerwowana, a on spokojnie powiedział: „Pokaż, jak się zamiata, to tak zrobię”.

Nie myślałaś czasem, że wejście w macierzyństwo, po 20 latach małżeństwa, kiedy wcześniej nie miało się własnych dzieci, to czyste szaleństwo?

Myślę, że ono wciąż trwa. A z drugiej strony, mój były mąż też ułożył sobie życie i ma już córeczkę. Widzę, ile ona daje mu szczęścia. W tym szaleństwie jest jakaś logika. Nie przekreśliłam tego, co nas łączyło, i nie wyrzuciłam tamtego życia. Chociaż rozstaliśmy się, kolejny rok prowadzimy wspólnie Szkołę Tańca Pavlović w Olsztynie. Kiedy uczę, jestem w swoim żywiole, uwielbiam to robić. Pytano mnie, czy to nie jest nudne przez tyle lat trenować te same kroczki? Nie dla mnie.

Pavlović to nazwisko po mężu?

Tak. Zabawne jest to, że można w nim zrobić aż cztery błędy ortograficzne! A w ogóle jest to serbskie nazwisko, z domu jestem Szymańska.

Czy w pani rodzinie były jakieś tradycje taneczne?

Tata był swego czasu bokserem i tancerzem. Na zdjęciach z młodości jest taki szczuplutki, walczył w wadze piórkowej. Tańczył też w zespole ludowym i miał do tego dryg. Rodzice byli bardzo towarzyscy i lubiani w rodzinie. Jako kilkuletnia dziewczynka ciągle gdzieś jeździłam z nimi, na imprezy rodzinne i przyznaję, że na weselach dawaliśmy niezły show. Razem z tatą i z moimi dwoma braćmi tańczyliśmy „kazaczoka” z przysiadami i różnymi skomplikowanymi figurami. Mama z nami nigdy nie tańczyła, chyba nie była aż taka odważna, jak my.

Nie odradzała ci tańca?

Nie, nigdy. Była osobą praktyczną i często mi mówiła: „Pupcią kręcić można, ale o życiu poważnie trzeba myśleć”. Sprawiła, że poszłam na studia w Olsztynie, na bibliotekoznawstwo i informację naukową. Wiedziałam, że nic z tego nie będzie, bo chciałam tańczyć, ale grzecznie studiowałam dla rodziców. Tata był bardziej duchem artystycznym, a mama pragmatyczką.

Czy to prawda, że pojechałaś na motorze do Londynu ze swoim mężem, żeby tam uczyć się tańczyć?

Tak, bo Anglia była kolebką tańca towarzyskiego. Program „Taniec z gwiazdami” pochodzi właśnie stamtąd. Wyjazd do Anglii jest marzeniem chyba każdego tancerza, ale w tamtych czasach bilety lotnicze kosztowały majątek. Nie było nas stać na samochód, więc rodzice kupili nam czeską jawę z przyczepą w jakimś geesie. Jechałam w koszu przy motorze, który od nawierzchni jezdni dzieliło 20 centymetrów. To wyglądało prześmiesznie, byliśmy ubrani w narciarskie kombinezony, obłożeni walizkami. Kiedy wyprzedzały nas samochody, to albo widzieliśmy kciuki do góry na znak, że wyglądamy super, albo dzieci pukające się w głowę. Na plecach siedziały nam tiry i co chwila pojawiała się policja, która zganiała nas z drogi, więc do celu dotarliśmy dopiero po pięciu dniach. Ale na miejscu motor bardzo się przydał.

Czego się nauczyłaś w Londynie?

Oczywiście tańca, bo to był główny powód, dla którego wyjechaliśmy. Kosztowało nas to dużo wyrzeczeń, puszkę coca--coli piliśmy na pół, żeby zaoszczędzić. Wtedy zarabiałam 1,50 funta na godzinę, a płaciłam bez mrugnięcia 20 funtów za lekcję tańca. Jak miałam wydać funta lub dwa na bluzkę, długo się zastanawiałam, czy mnie na nią stać.

Teraz odreagowujesz, dlatego jesteś taka okrutna dla uczestników „Tańca z gwiazdami”.

Ja mogę być jeszcze bardziej okrutna, jak chcecie! (śmiech) Na razie jestem łagodna jak baranek, wręcz się powstrzymuję, żeby nie być zbyt surowym sędzią, naprawdę.

„Czarnej mambie” sekunduje Piotr Galiński, też z Olsztyna, nazywany przez uczestników programu „żmiją”. Niezły z was duet!

Nie pełnię w tym programie z góry narzuconej roli. Czasami widzowie mnie pytają, czy wynik jest wcześniej ustalony. Jako Iwona Pavlović mam absolutnie wolny wybór w ocenie tańczących gwiazd. Program jest na żywo i jurorzy oglądają go w tym samym momencie, co telewidzowie. Nie mam czasu na jakieś kombinacje, muszę się skupić na tańcu naszych gwiazd i na stronie technicznej.

Czyli to nieprawda, że Maria Wałęsówna i Ola Kwaśniewska były łagodniej oceniane, bo to córki eks-prezydentów?

Wręcz przeciwnie, obie były surowo oceniane. Miałam ogromną satysfakcję, bo jak się zakończyła kolejna edycja „Tańca z gwiazdami”, pani Jolanta Kwaśniewska podeszła do mnie i podziękowała za duży obiektywizm.

Co w tańcu jest najważniejsze, poczucie rytmu?

To na pewno. Ale dla mnie równie ważna jest naturalność, gracja, wdzięk i lekkość, które mogą nie mieć nic wspólnego z techniką. To dotyczy różnych stylów tańca– od hip-hopu po taniec brzucha. Musi być naturalność. Lubię patrzeć na tancerzy, sprawia mi to przyjemność. A jak jesteś dobrym człowiekiem i tańczysz, to też widać. To, co jest w środku, wychodzi.

Gdybyś miała dla Wojtka zatańczyć, to byłaby gorąca samba czy tango?

Ja nieraz tańczę dla niego, najczęściej chyba erotyczną rumbę. (śmiech) On strasznie też lubi rytm samby, wesołej, radosnej, nawet razem próbujemy ją tańczyć. Ale wymarzone dla niego jest tango argentyńskie. Przyznaję, że bardzo chciałabym go namówić, żeby kiedyś zatańczył ze mną takie tango prawie profesjonalne. Ale Wojtek jest bardzo wesołym człowiekiem, ćwiczenia zwykle kończą się wybuchami śmiechu i wygłupami. Nigdy nie udało mi się przeprowadzić poważnej lekcji.

Swoje wspólne życie traktujecie poważnie? Czy myślicie o ślubie?

Tak. Wojtek jest bardzo odpowiedzialny i myśli o naszej przyszłości, także o przyszłości swoich synów. Ale ma też w sobie bardzo dużo spontaniczności dziecka, która mnie zachwyciła. Ja jestem szalenie poukładaną osobą, wręcz do bólu, mam zaplanowany każdy dzień, każdy szczegół. A on lubi wsiąść do samochodu i pojechać przed siebie. I tak czasami robimy, jedziemy dokądś bez żadnych planów. Albo pytam go na przykład, co będziemy robili wieczorem. A on mówi, że wieczorem się okaże. Czasami patrzę na to ciężko przerażona. Potem sobie przypominam, że to mnie w nim zachwyciło.

Wieczorem wychodzicie przed dom i szukacie na niebie Wielkiej Niedźwiedzicy lub Drogi Mlecznej?

Czasem. A następnego dnia wsiadamy na rowery lub jedziemy w góry. Pakujemy się i ruszamy. Albo zostajemy cały dzień w łóżku i leniuchujemy, czytamy książki. Ja tak kiedyś nie potrafiłam. Budziłam się rano i wiedziałam dokładnie, co będę robić za tydzień, za miesiąc. Teraz o pójściu do kina decydujemy z Wojtkiem na kwadrans przed seansem.

Przeniosłaś się z Olsztyna na wieś, twój partner przywędrował tu z odległej Piły. To jest wasze miejsce na ziemi czy tylko przystanek w podróży?

Nie wiem, jak będzie. Kochamy z Wojtkiem to miejsce, bo tu jest cisza, spokój. Długo go szukaliśmy, oglądaliśmy sporo działek. Kiedy tu przyjechałam, była akurat zima. Stanęłam na tym kawałku ziemi i tak się uparłam, żeby go kupić, że byłam skłonna podbijać cenę. Poczułam się jak u siebie. Może ze względu na to, że tu kończy się droga. Lubię być na końcu drogi, nikt tędy nie przejeżdża. A z drugiej strony, jestem miejską kobietą, lubię też miejski gwar, kawiarnie, dyskoteki.

Ogromny dom, trochę jeszcze pusty, bo nowy, kochający i opiekuńczy mężczyzna, dorosłe dzieci – czegoś jeszcze brakuje do szczęścia?

Nie chciałabym niczego więcej. Mama zawsze przestrzegała mnie, żebym nie była pazerna, bo to prowadzi w ślepą uliczkę. Wiem, że człowiek musi czasem chcieć więcej, bo wtedy się rozwija. Ale dziś mogę jedynie podziękować Bogu za to wszystko, co mam. Oby tylko nie krzywdził mnie i nie zabierał niczego, co kocham. Myślę często, że nie postawiłby Wojtka na mojej drodze, gdyby tego nie chciał. Widocznie tak ma być.

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)