Przełamałam się
Macierzyństwo. Słowo klucz dla postaci, w jaką wcieliła się w filmie „Nigdy nie mów
nigdy” Anna Dereszowska. I słowo wytrych w życiu samej aktorki.
W rocznicę śmierci matki urodziła córkę.
Macierzyństwo. Słowo klucz dla postaci, w jaką wcieliła się w filmie „Nigdy nie mów nigdy” Anna Dereszowska. I słowo wytrych w życiu samej aktorki. W rocznicę śmierci matki urodziła córkę. „Odkąd mam Lenkę, czuję obecność mamy” – mówi. Opowiada o tym, jak naznaczyła ją choroba i wczesna śmierć jednego z rodziców: czego nie pamięta, czego się boi i do czego stara się przełamać, odkąd sama została mamą. Rozmawia Anna Bimer.
– Po roli Kaliny ze „Złotopolskich” i Korby w „Lejdis” zagrałaś w filmie „Nigdy nie mów nigdy” kolejną postać, która wkracza na ekran pewnym krokiem. Jesteś osobą zdecydowaną?
– Staram się być. Imponują mi ludzie jasno wyrażający swoje oczekiwania. Myślę, że jest im łatwiej w życiu. Uczę się więc konsekwencji i asertywności. Może potrafię już sprawiać wrażenie takiej osoby, skoro tak jestem obsadzana. Nie mogę narzekać. Mocne kobiety są dużo ciekawsze do grania niż bezwolne mimozy, których zresztą praktycznie nie spotykam w życiu.
– Marzeniem twojej bohaterki jest macierzyństwo. Znasz to pragnienie? Byłaś nastawiona na dziecko?
– Zanim zostałam mamą, nie myślałam o dzieciach, wręcz się ich bałam. Instynkt macierzyński? Może coś takiego drzemało we mnie, ale podświadomie. Aż daliśmy sobie przyzwolenie na dziecko. I zdarzyło się, dzięki Bogu. Ale kompletnie nie byłam na to nastawiona. Może dlatego, że wcześnie straciłam mamę, zabrakło wzoru i rozmów na ten temat.
– Wierzysz, jak twoja bohaterka z filmu „Nigdy nie mów nigdy”, że można odnaleźć głębokie uczucia wobec dziecka, które biologicznie nie jest nasze?
– Na pewno. Nie trzeba więzów krwi, by zbudować więź emocjonalną. Ja taką relację mam z moimi macoszkami, a zwłaszcza z przyrodnią siostrą. Julka, córka mojej pierwszej macochy, jest ode mnie dwa lata młodsza. I ta miłość, bo tak mogę śmiało powiedzieć, jest niezwykle silna. Julia mi ogromnie pomogła, kiedy w moim życiu nastąpiła uczuciowa rewolucja. Nigdy nie pomyślałam o niej inaczej niż siostra. Mam dwie macochy i obie są cudowne. Z pierwszą macochą wciąż utrzymujemy ciepły kontakt. Mam również świetne relacje z obecną żoną taty. Wiem, że obie zawsze staną za mną murem. I odnoszą się do mojego dziecka jak do swojej wnuczki. Gabrysia jest absolutnie rozkochaną babcią, dzwonią z tatą i wypytują tylko o Lenkę, ja zeszłam na drugi plan (śmiech).
– Straciłaś mamę i mogłabyś być nieprzychylna kobietom taty.
– Tak było przynajmniej na początku, bo byłam w dość trudnym wieku, co w szczególnie przykry sposób odczuła Julia. O nią byłam zazdrosna najbardziej. Obawiałam się, że uczucia ojcowskie taty będą się musiały podzielić. Teraz się z tego śmiejemy.
– Mama zmarła na raka.
– Tak, chorowała kilka miesięcy. Rodzice nam nie powiedzieli, do czego choroba zmierza. Ale myślę, że dzieci instynktownie wyczuwają powagę sytuacji.
– Pamiętasz ten czas?
– Niewiele pamiętam z dzieciństwa. To zapewne reakcja obronna. Pamiętam, jak tata nam powiedział, że mama nie żyje. Tak mi się wydaje. Nie towarzyszył temu gwałtowny wybuch emocji, myślę, że w jakiś sposób spodziewaliśmy się z bratem najgorszego.
– Mamę pamiętasz?
– Słabo. Bardziej odtwarzam jej obraz ze zdjęć i z opowieści niż ze wspomnień. Niestety, niedawno zmarł brat mamy, więc krąg rodzinny, który może mi ją jeszcze przypominać, bardzo się kurczy.
– Twoja pamięć jest nie do odzyskania?
– Powinnam to sprawdzić, może poddać się jakiejś terapii. Ale brak mi odwagi. Tak jak przed pójściem do lekarza, żeby się zbadać. To analogiczna sytuacja. Pojawia się lęk, że a nuż coś wykryją. Więc może lepiej się z tym nie mierzyć.
– Przecież przykład twojej mamy pokazuje co innego. Że należało się badać wcześniej.
– Ona, tak jak chyba wielu lekarzy, sądziła, że choroba może dotknąć wszystkich wokół, ale nie ją. Na pewno kusi los takie myślenie, ale we mnie jest jakaś uporczywa świadomość, głupie przekonanie, że moja choroba jest nieuchronna i że ja na pewno też zmierzę się z rakiem. Nigdy tego nikomu nie mówiłam... Ale tak jest. Oczywiście staram się badać. W przyszłym tygodniu umówiłam sie na wizytę u lekarza. – Chyba bardziej niż samą chorobą jesteś obciążona strachem przed nią. A medycyna idzie do przodu. Dzisiaj wczesne rozpoznanie daje zupełnie inne perspektywy. Więc się przełamałam. Dlatego mogę być inspiracją dla innych, podobnie jak ja spiętych strachem kobiet. A jest ich bardzo dużo.
– Może śmierć mamy była do uniknięcia...
– Historia mojej mamy była kuriozalna, bo tata jest ginekologiem, a choroba zaczęła się od raka szyjki macicy. Mama się nie badała, mimo że była obciążona genetycznie i jako lekarz doskonale wiedziała o zagrożeniu. To jak chodzenie z granatem w kieszeni. Musiał wybuchnąć.
– Ale nie musiał zabić.
– Dlatego wielką wagę trzeba przywiązywać do edukacji. Bardzo chciałabym Lenkę nauczyć tego, że trzeba raz do roku poddać się kontroli. Mnie tego nikt nie wpoił. Właśnie w tym momencie szczególnie zabrakło mamy. Tata był zbyt zajęty. Dlatego takie akcje powinno się kierować do jak najmłodszych kobiet. Bo potem natrafia się na taki beton jak ja.
– Może rób sobie badania z okazji urodzin, tak jak kobiety w Stanach. One sobie fundują w ten sposób prezent, na ogół w postaci ulgi, że nic im nie jest, a jednocześnie łatwo zapamiętują, kiedy badały się ostatni raz.
– Dobry pomysł, zwłaszcza że daty mają w moim życiu ostatnio wymiar metafizyczny. Lenka urodziła się w dniu śmierci mamy. Nie jestem specjalnie wierząca i nie chciałabym, żeby to śmiesznie zabrzmiało, ale odkąd mam Lenkę, czuję obecność mamy.
– Jak tata przyjął twojego partnera, który dla ciebie zostawił żonę?
– Jestem mu ogromnie wdzięczna za to, że przyjął Piotra bez uprzedzeń. Sam przeszedł w swoim życiu niejedno. Było mu pewnie Piotrka łatwiej zrozumieć.
– Tobie z racji przeżyć też łatwiej zaakceptować nietrwałość związków?
– Przez to, że moja rodzina jest patchworkowa, mam w sobie nie tyle przyzwolenie, co tolerancję dla zmian. Może tak myślę, bo znajduję się po tej stronie barykady. Ale uważam, że mądrością jest podejmowanie nieraz bolesnych decyzji. Jeżeli ludzie wiedzą, że wspólna wędrówka już nie przyniesie im szczęścia i będą obojętnieć, i umierać wewnętrznie, to myślę, że podjęcie decyzji o rozstaniu jest słuszne. Trzeba wówczas wykazać się niezwykłą dojrzałością, siłą i mądrością, aby jak najmniej ranić dzieci.
– Twoja bohaterka była zdecydowana na samotne macierzyństwo. Musiałaś zmierzyć się z taką perspektywą?
– Nie. Nie jestem samotną matką.
– Narodziny dziecka wyzwoliły cię, jak powiedziałaś, z oporów przed odsłanianiem ciała.
– Tak, choć nadal jestem raczej z tych zakompleksionych.
– Z taką urodą?
– To chyba niezależne. Możesz być nawet Angeliną Jolie i mieć kompleksy. Ale teraz obudziła się we mnie zgoda, żeby nie być idealną. Jakoś mam dużo większą akceptację dla swojego ciała.
– Bo się okazało przydatne?
– Uświadomiłam sobie, że jest tak, a nie inaczej skonstruowane po coś.
– I nie stanowi wartości jedynie estetycznej?
– To było dla mnie odkrycie.
– Czasem kobiety po urodzeniu dziecka są zdruzgotane, bo ciało przestaje być dziewczęce.
– Nie lubiłam swojej dziewczęcości. Jako nastolatka byłam wobec siebie całkiem na nie. Pewnie dlatego, że zabrakło kogoś, kto by mnie przez lata dojrzewania przeprowadził za rękę. Kiedy dostałam pierwszej miesiączki, poszłam z tym do taty. Było mi o tyle łatwiej, że jest ginekologiem. Schowałam się za rzeczowość, jaka towarzyszy rozmowie z lekarzem. Ale niektórym moim koleżankom wydawało się abstrakcyjne pytać tatę o regularność okresu. Jak można z mężczyzną poruszyć taki temat?
– Widać można. A można poruszyć i takie tematy, na które nie pogada się z mamą, a jeśli, to całkiem inaczej. Na przykład o mężczyznach.
– Niestety nie było rozmów o chłopakach. Dlatego mi tak trudno mówić o uczuciach, bo mnie nikt tego nie nauczył. Próba wyciągania ode mnie, czego ja potrzebuję i oczekuję, to dla mężczyzny droga przez mękę.
– Może dlatego szukałaś starszego partnera?
– Może. Kogoś, kto jest doświadczony, kto więcej rozumie i nie trzeba mu wszystkiego tłumaczyć.
– A czułaś się bardziej dorosła od rówieśników?
– Zdecydowanie. Zawsze tak mnie postrzegano, pewnie przez moją sytuację rodzinną. Nigdy też nie miałam urody nastolatki. Moje koleżanki z roku nadal wyglądają jak dziewczynki, a ja dawno wyglądałam dojrzale i taki miałam głos. Ale na pewno też psychicznie chciałam sprostać sytuacji rodzinnej, żeby nie dostarczać dodatkowych problemów i zmartwień tacie. Przez całe studia byłam nieprzyzwoicie poprawna. Nie zdarzało mi się upić, zapalić trawki. Wszystko w granicach rozsądku, przy pełnej kontroli. Aż przyszedł taki moment w czasie studiów, że się zbuntowałam przeciwko sobie, przeciwko tej swojej cholernej ciotkowatości i temu, że sobie nie pohulałam. Ale nie trwało to długo. Widocznie szaleństwo nie leży w mojej naturze. Nie lubię dużych imprez, wolę te w gronie rodzinnym, wśród przyjaciół.
– Wracając do kompleksów... Jesteś dziewczyną z teledysków De Mono, tego samego zespołu, w którego klipach występowała Agnieszka Maciąg!
– Nie pomyślałam o tym. Nawet świadomość, że się mężczyznom podobam, powiem więcej, że czasami potrafię to wykorzystać, nie zmienia mojego widzenia siebie. Nie ma poranka, żebym się nie obudziła z myślą: „O Jezu, czemu ja czegoś ze sobą nie zrobię?”. Wiele osób przyjęło z zaskoczeniem fakt, że zostałam aktorką, bo zawsze byłam szarą myszką. Odpowiadało mi bycie w cieniu i siedzenie w czwartej ławce z jedną przyjaciółką. A jednocześnie sprawiało mi jakąś masochistyczną przyjemność wychodzenie na środek i deklamowanie wiersza czy śpiewanie piosenki.
– Nagrałaś właśnie płytę. Bez wiary w swój potencjał?
– Wydaliśmy płytę z zespołem Machina del Tango: tanga polskie przedwojenne i współczesne. Ludzie na koncertach reagują świetnie. A i tak zapytałam Ulkę, pianistkę i kompozytorkę: „Powiedz mi, dlaczego wy ze mną gracie? Jest tyle dziewczyn, które mają dużo lepszy głos, lepszy słuch?”.
– Pominąwszy dyskusje o talencie, może jesteś zwyczajnie fajniejsza?
– Wiesz, chyba niosę ze sobą pozytywną energię. Mam w sobie takiego kaowca, że jak wchodzę na plan, to atmosfera się rozluźnia. Pośmiejemy się z ekipą, żeby fajnie poszła robota. Taka funkcja mi odpowiada i żartuję nawet, że powinnam dostawać dodatek za drugiego reżysera albo za kierownika planu. (śmiech)
– Na planie masz chyba trochę więcej do zrobienia.
– Staram się robić coś więcej, niż tylko rozładowywać napięcia w ekipie.
– Czego byś chciała?
– Marzy mi się oczywiście dobra rola, psychologicznie skomplikowana, głęboka. Dodatkowym wyzwaniem byłoby, gdybym mogła zagrać w obcym języku. Do niedawna wydawało mi się to bardzo trudnym do zrealizowania marzeniem. A jednak! Koleżanka z mojego roku, Karolina Gruszka, zagrała nie tylko po angielsku, ale co więcej – u Lyncha. Okazało się, że to możliwe, osiągalne! Ogromnie jestem ciekawa tego, jak pracuje się poza Polską, w Europie Zachodniej, ale też Rosji i oczywiście za oceanem! Zdarzyło mi się zagrać w niemieckim filmie. Grałam polską studentkę, ale po niemiecku. To było bardzo odświeżające. Już jak jechałam na casting do Niemiec, poproszono, żebym przyszła bez makijażu. Miałam kolczyki i reżyserka castingu mi je zdjęła. Kazali mi przyjść sauté, bo chcieli sobie wyobrazić, jak będę wyglądała w roli, o którą się ubiegałam. Chyba mają dużo większą wyobraźnię w kwestii tego, co można zrobić z aktorem. W Polsce, jak cię raz zapamiętają, taka długo pozostaniesz. Od komedii, to od komedii. Jak blondynka to
blondynka. Poza Polską jestem białą kartą, kimś nieznanym. To może mieć dobre strony, a dla mnie jest dużym wyzwaniem.
Anna Dereszowska (ur. w 1981 r. w Mikołowie) – aktorka i wokalistka, znana m.in. z roli Kaliny w serialu „Złotopolscy” i Korby w filmie „Lejdis”. Na stałe związana z Teatrem Dramatycznym i teatrem muzycznym Studio Buffo w Warszawie. Prywatnie partnerka aktora Piotra Grabowskiego. Mama półtorarocznej Leny.