Wege Lang
Wege, fit i eko to nie chwilowy kaprys. To sposób na zdrowie. A jeśli znajdzie się obok człowiek, który tak samo myśli i czuje, dochodzi do tego szczęście. Elżbieta i Czesław Lang doświadczają go każdego dnia. Opowiadają „Modzie na Zdrowie”, jak można się cieszyć życiem.
- Nikt nie zajmuje się zawodnikami kończącymi karierę, by łagodnie przeprowadzić ich z czynnego etapu na sportową emeryturę. Wcześniej musiałeś być najlepszy, więc zapominałeś o całym świecie, bo liczył się tylko wynik. Kiedy zostajesz sam, bo taka jest brutalna prawda, rozglądasz się i widzisz, że wokół ciebie toczy się życie. Okazuje się, że trzeba w jakiś sposób zarobić na rodzinę, rozwiązywać problemy, jakich do tej pory nie miałeś – mówi w szczerej rozmowie z „Modą na Zdrowie” Czesław Lang. Wraz z żoną, Elżbietą, dzielą się z nami swoim sposobem na zdrowe i szczęśliwe życie.
Zacznijmy od początku – od bigosu i parówek, którymi karmiono zawodników podczas wyścigu. Tak przeczytałam w internecie.
Czesław Lang (Cz.L.) – I to śniadanie stało mi w gardle aż do końca etapu! W latach siedemdziesiątych, kiedy byłem zawodnikiem, nie zwracano szczególnej uwagi na dietę. Pamiętam wyścig, podczas którego jedliśmy codziennie potężne ilości tatara, a rok później tylko kogel-mogel. Czyli ze skrajności w skrajność. Ale organizm dawał sobie z tym radę. Jednak kiedy przestajesz żyć tak aktywnie, a nawyki żywieniowe zostają, twój organizm nie jest w stanie spalić tej ogromnej ilości białka i tłuszczu, i nagle okazuje się, że ważysz dwadzieścia parę kilogramów więcej. Masz też poczucie odrzucenia, bo wcześniej byłeś w centrum zainteresowania, a po roku już nie dzwonią dziennikarze, już nie proszą o wywiad. I wielu zawodników z tym stresem sobie nie radzi.
I wpadają w uzależnienia. A jedzenie jest jednym z nich.
Cz.L. – Mnie ten problem nie dopadł. Ja na szczęście poukładałem swoje życie: znalazłem nową pasję – pracę, zacząłem dużo chodzić, jeździć konno. Do pięćdziesiątki funkcjonujemy całkiem dobrze, lecz po jej przekroczeniu z reguły zaczynają się problemy. Miałem nadwagę, byłem ociężały, ciągle zmęczony. I zaczęły się problemy zdrowotne. Zawsze miałem serce jak dzwon, a tu arytmia, migotanie przedsionków. Nagle przyplątała mi się choroba Meniera. Trzeba brać na nią leki i nauczyć się z nią żyć. To trudne, bo ni stąd, ni zowąd czujesz się, jakbyś wypił pół litra wódki, i tracisz równowagę. Prowadzisz samochód, nagle czujesz szum w uchu i wiesz, że zaczyna się atak. Wtedy trzeba się jak najszybciej położyć. A do tego nudności, wymioty. Lekarze nie potrafili mi pomóc. Proponowali sterydy, trepanację czaszki. Zaczęliśmy szukać alternatywnych metod leczenia.
Elżbieta Lang (E.L.) – Żaden lekarz w Polsce nie powiedział, że może pomóc zmiana diety. Ktoś ze znajomych zaproponował, żebyśmy spróbowali oczyszczenia organizmu. I tak trzy i pół roku temu trafiliśmy do Meksyku, do Instytutu Gersona, w którym stosuje się terapię oczyszczania organizmu z toksyn i uzupełniania niedoborów witamin i minerałów za pomocą warzyw i owoców. Terapia trwała trzy tygodnie. Już po pierwszym wszystkie objawy ustąpiły. Skończyło się migotanie przedsionków, zawroty głowy. Czesław zaczął się fantastycznie czuć. Zalecano nam, by na tej ortodoksyjnej diecie zostać jeszcze pół roku. A kiedy po pół roku zrobiliśmy badania, okazało się, że wyniki są rewelacyjne.
Cz.L. – Czuliśmy się świetnie, mieliśmy mnóstwo energii. Zacząłem jeździć na rowerze jak za dawnych lat. Stwierdziłem, że to dobra droga. Teraz, kiedy jestem głodny, nie ciągnie mnie do mięsa, tylko do owoców, warzyw. Odkryłem zupełnie inne smaki.
E.L. – W Meksyku dowiedzieliśmy się, że nie tylko oczyszczamy nasze nerki, wątrobę, lecz także mózg. I zaczynamy zupełnie inaczej myśleć. Wtedy włącza się intuicja. Wiemy, jakie jedzenie nam służy.
Po powrocie zaczęliśmy się mocno dokształcać, ja skończyłam podyplomowe studia dietetyczne. Podjęliśmy decyzję, że odstawiamy produkty zwierzęce na rok, lecz po kilku miesiącach czuliśmy się tak rewelacyjnie, że nie było już mowy, by je spożywać.
Czy mięso naprawdę aż tak szkodzi?
Cz.L. – Mięso niesamowicie zakwasza organizm. Dam przykład. Wyścig Pokoju – najważniejszy w latach siedemdziesiątych. W domach nie było za dużo mięsa. Ja mieszkałem na wsi. Jadłem warzywa, owoce, kasze. A na wyścigu trenerzy pomyśleli, że trzeba chłopców dożywić. No i zafundowali nam tatara. I jak przyjechaliśmy w superformie, to po trzech dniach byliśmy tak zakwaszeni, a w związku z tym tak zmęczeni, że nie mogliśmy ruszać nogami. Formę odzyskałem dopiero wtedy, gdy wróciłem do domu. Nie potrzebujemy tak dużych ilości białka. Nawet przy dużym wysiłku na kilogram ciała wystarczy 0,84 grama białka. I spokojnie znajdziemy je w grochu, cieciorce, fasoli.
E.L. – Wpływ mięsa na nasz organizm badało wielu naukowców. Jednym z nich jest amerykański profesor biochemii Colin Campbell. Sam jadł mięso, codziennie pił mleko, lecz po pięciu latach swoich badań stał się weganem, ponieważ zauważył niepokojącą korelację pomiędzy wysokim spożywaniem białka zwierzęcego a wyższą zachorowalnością na raka wątroby.
Umberto Veronesi – włoski były minister zdrowia, onkolog, weganin – pisze: „Z rakiem walczysz przy stole”. Ktoś może powiedzieć: „Zachwalają weganizm, bo jest taka moda!”. Nie. Propagujemy weganizm, ponieważ jako dojrzali ludzie czujemy się doskonale. A wcześniej jedliśmy mięso codziennie. Ktoś może powiedzieć, że jest to efekt placebo. Zaręczam, że jadąc do Meksyku, nie chciałam się leczyć. Pojechałam tylko po to, by towarzyszyć mężowi, żeby sam przez tę dietę nie przechodził. Kiedy jeden członek rodziny zmienia dietę, najlepiej, by zrobiła to również reszta, bo prowadzenie kilku rodzajów kuchni jest ciężkie i dla osoby gotującej, i dla chorego. I gdy pół roku później zrobiłam badania, okazało się, że zniknęła jedna choroba, druga. W tym borelioza. Więc jest to dieta, która leczy.
Cz.L. – Jest jeszcze jedna ważna rzecz – wszystkie produkty muszą być ekologiczne. Bo jaki sens ma picie soku z marchwi, gdy ona wyciąga z ziemi wszystkie pestycydy? Jeżeli robimy detoks, to róbmy go na 100 procent.
Wiele osób nie wierzy w żywność ekologiczną. Uważa, że to tylko chwyt marketingowy.
E.L. – Zapewniam, że tak nie jest. Dzisiaj rolnikowi ekologicznemu nie opłaca się oszukiwać, ponieważ każdego roku przeprowadzane są dokładne kontrole; a jeśli wykażą jakieś błędy – nakładane są ogromne kary. My w naszym gospodarstwie uprawiamy ekologiczne zboża. Nie stosujemy żadnej chemii. Jest ono prowadzone według kalendarza biodynamicznego. Można powiedzieć, że cofnęliśmy się o 200 lat. Hodujemy zboża i warzywa zgodnie z fazami Księżyca. Siejemy, gdy jest czas siewu, pielimy, gdy jest czas pielenia, i w odpowiednim czasie zbieramy plony. Warzywa się nie psują, nie niszczą ich szkodniki. Nasza marchewka wyhodowana ekologicznie waży 1,20 kilograma. Jesteśmy na punkcie ekologii zakręceni. Staramy się jeść ekologicznie, bo mamy świadomość, czym producenci rolni podsypują rośliny.
Przekazujemy innym, że zmieniając dietę, mogą wyleczyć się z wielu chorób. Znajomi, którzy przyjeżdżali do naszego domu na Kaszubach, pytali, czy też mogą spróbować. To ludzie po pięćdziesiątce, z różnymi problemami. Okazało się, że wszyscy tracili zbędne kilogramy, nabierali energii, pozbywali się przewlekłych chorób. Proponowaliśmy, by spróbowali nie jeść mięsa przez 6 tygodni. Teraz do nas dzwonią i mówią, że dzięki wizytom u nas ich życie się zmieniło. Wielu z nich przeszło na weganizm. Z korzyścią dla swojego zdrowia.