Każą uśpić, bo jadą goście. "Jakby wynosili worek śmieci"
Jak pokazują badania, to jeden z najtrudniejszych emocjonalnie zawodów. Weterynarze każdego dnia mierzą się nie tylko z chorobami zwierząt, ale i z tym, jacy są właściciele. - Pamiętam taką sytuację. Właściciel przyniósł psa i dosłownie rzucił mi go na stół i kazał uśpić, bo ma pchły - wspomina weterynarz spod Krakowa.
To był rok 2013. Przygarnęłam kilkutygodniową burą kocicę z interwencji i na cześć polskiej królowej nazwałam ją Bona. Bardzo szybko okazało się, że coś jest nie tak. Najpierw były badania, lekarstwa i walka, później diagnoza. Na koniec decyzja o eutanazji. Gdy kot umierał mi na rękach, pani doktor, która wcześniej o niego walczyła, była tuż obok mnie. Trzymała mi rękę na ramieniu i płakała razem ze mną. Nie wiem, jak przetrwałabym ten moment bez niej.
Jest sierpień 2025 r., a w mediach wciąż głośno po tym, jak Monika Richardson zaatakowała lekarzy weterynarii po śmierci swojego psa. W sieci dzieje się źle, a celebrytka tylko podsyca ogień, publikując kolejne wpisy o tym, że weterynarzom chodzi tylko o pieniądze i brakuje im przyzwoitości. Weterynarze w końcu nie wytrzymali i sami postanowili zaprotestować przeciwko takiemu zachowaniu. W mediach społecznościowych ogłosili strajk pod hashtagiem #stophejtowiwobeclekarzyweterynarii.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kot-pielęgniarz pomaga w leczeniu innych
"Jestem lekarzem weterynarii. Każdego dnia z pełnym zaangażowaniem dbam o zdrowie i dobrostan zwierząt. Hejt i bezpodstawne oskarżenia bolą - nie tylko nas, ale i wszystkich, którym naprawdę zależy na zwierzętach" - apelują protestujący.
- Po ostatniej nagonce jest mi bardzo przykro, że nasz zawód jest tak postrzegany. Ja już nie zaglądam na różnego rodzaju fora internetowe dotyczące zwierząt ogółem, czy na przykład tylko kotów i psów. Wylewa się z nich mada takiego nieuzasadnionego hejtu, który podważa zaufanie do weterynarzy - mówi Wirtualnej Polsce weterynarz Kornelia Gębala, która prowadzi gabinet weterynaryjny w Limanowej.
- Część komentarzy wynika z tego, że ludzie nie mają pojęcia, ile kosztuje otwarcie gabinetu weterynaryjnego, zakup sprzętu. Bardzo często korzystamy z maszy diagnostycznych, które są przeznaczone dla ludzi. Ja mam takie USG, jednak badanie dla zwierzaka jest u mnie tańsze, niż w prywatnym gabinecie dla ludzi. Dochodzi jeszcze wynajęcie lokalu, ZUS, podatki. Do tego oczywiście nasza edukacja, szkolenia, wiedza, czas, który trzeba poświęcić. My nie pracujemy osiem godzin, my przynosimy pracę ze sobą do domu. Zarówno medycznie, jak i emocjonalnie - podkreśla lekarka.
- Spotykamy się z hejtem w internecie. Zdarza mi się, że wertuję ogłoszenia i pada nazwisko kogoś z naszego zespołu, niejednokrotnie razem z oskarżeniami o rzeczy, które nie pokrywają się z rzeczywistością, z datami, godzinami, totalnie wyssane z palca - mówi weterynarz Aleksandra Makar, która od 10 lat pracuje w dużej przychodni w Rzeszowie.
- Sektor weterynaryjny nie jest objęty systemem publicznego finansowania, jak ma to miejsce w przypadku opieki zdrowotnej dla ludzi. Zakłady lecznicze dla zwierząt w Polsce to niezależne podmioty gospodarcze, działające na zasadach rynkowych. Nie istnieje odpowiednik NFZ dla zwierząt, co oznacza, że wszystkie koszty leczenia pokrywane są bezpośrednio przez właściciela zwierzęcia. Dla lekarza weterynarii wynagrodzenie za usługi weterynaryjne świadczone w ramach zakładu leczniczego jest po prostu źródłem utrzymania - przypomina w rozmowie z Wirtualną polska Witold Katner, rzecznik prasowy Krajowej Izby Lekarsko-Weterynaryjnej.
A kto odpuści rachunek nam?
- Są osoby, które oczekują, że jeżeli pies nie przeżyje, to my mamy nie brać pieniędzy. Ale niestety my wykonaliśmy usługę, użyliśmy leków, sprzętu, który trzeba zakupić i serwisować, czasu naszych specjalistów, prądu, po akcji ratowania zwierzęcia trzeba posprzątać itd. Gdybyśmy w tym momencie chcieli być fair, to może leki z hurtowni powinniśmy dostać za darmo, dostawca prądu niech obniży odpowiednio rachunek, zakład gospodarki komunalnej za damo odprowadzi ścieki, nie wspominając o ZUS-ie i podatkach. Najlepiej niech się wszyscy zrzucą... - zauważa weterynarz Anna Jasińska, która od 20 lat pracuje w podkrakowskiej Skawinie, gdzie prowadzi przychodnię weterynaryjną i zatrudnia kilku lekarzy.
- Rozumiem, że w sytuacji, w której zwierzę umiera w gabinecie, czy w domu, sytuacja jest trudna, jest dużo emocji. Nam trudno jest powiedzieć coś więcej. Opiekun wychodzi, a my zostajemy z tym, że umarł nam pacjent. Dla mnie, jako lekarza weterynarii, to jest najgorsze, gdy ratuję zwierzaka, walczę o niego, ale się nie udaje. Później zaczynam myśleć o tym, czy coś jeszcze mogłam zrobić, czy na pewno właściciele wszystko mi powiedzieli, bo przecież wiem to, co od nich usłyszę i w dodatku dostaję tylko tyle czasu, ile dał mi właściciel - podkreśla Jasińska.
Nagłe przypadki
Praca weterynarza nie jest łatwa. Ich pacjenci nie są w stanie powiedzieć, co dokładnie im dolega, więc lekarz musi zgadywać, szukać i rozwiązywać zagadki. W przeciwieństwie do medycyny ludzkiej tu nie ma lekarza rodzinnego, poliklinik, czy SOR-ów. Do gabinetu w każdej chwili może wejść ktoś z nagłym przypadkiem, z kotem z urwaną łapą, psem potrąconym przez samochód.
- Wielu osobom się po prostu wydaje, że my przychodzimy, odklepiemy byle jak, byleby tylko zgarnąć kasę i pójść do domu. A to naprawdę tak nie wygląda. My się przywiązujemy do swoich pacjentów, zwłaszcza tych przewlekle chorych, których widujemy bardzo często. Po wyjściu z gabinetu ich cierpienie zabieramy do domu. Ludzie piszą, że nasze zachowanie jest wyrachowane, skierowane tylko na zarobki. Patrząc na to, jak wygląda praca weterynarza, człowiek, który przyszedłby do niego dla kasy, nie wytrzymałby psychicznie - mówi Kornelia Gębala.
- Zdarzały się takie okresy, że ja, czy też moje koleżanki i moi koledzy, mieliśmy po kilka eutanazji w tygodniu. Oczywiście bywa, że jest to pacjent z ulicy, który przychodzi na przykład po wypadku, nie jest nam znany, ale jest nam przykro z jego powodu - opowiada Aleksandra Makar.
- Miałam wielu takich pacjentów, z którymi byłam związana emocjonalnie. Kiedy byłam młodziutka mówiono mi, że w pewnym momencie przychodzi znieczulica. Ale ja na swoim przykładzie wiem, że jeśli ktoś jest lekarzem weterynarii z powołania, to pomimo lat pracy nadal się przeżywa, nadal jest przykro i współczuje się właścicielom. Wszyscy jesteśmy ludźmi. Trzeba być empatycznym w jedną, ale też w drugą stronę - podkreśla.
Telefon o drugiej w nocy
- Miałam kiedyś taki przypadek, gdzie pan po prostu przyszedł typowo na eutanazję ze starszym psiakiem, schorowanym strasznie z ogromnym nowotworem, z larwami na ciele. Powiedział, że ma jakąś uroczystość rodzinną, więc musi się psa pozbyć. To jest ta "nie glamour" strona weterynarii. Jako empatycznemu człowiekowi naprawdę ciężko było mi utrzymać nerwy na wodzy - wspomina Gębala.
- Ludzie pozbywają się swoich starszych, czy schorowanych zwierzaków, bo rodzina przyjeżdża na święta, bo goście będą, bo śmierdzi, bo są brudne. W takich sytuacjach jako weterynarze mamy do tych zwierzaków więcej serca niż ich właściciele... Nam się serce ściska, gdy musimy przeprowadzić eutanazję, a opiekunowie zachowują się, jakby wynosili worek śmieci - mówi z oburzeniem Gębala.
- Pamiętam taką sytuację. Właściciel przyniósł psa i dosłownie rzucił mi go na stół i kazał uśpić, bo ma pchły. Oczywiście tego nie zrobiłam. Są też przypadki, gdy psa da się uratować, a tymczasem ktoś mówi, że on nie chce, bo zbliżają się święta, ma posprzątane w domu, a pies mu śmierdzi. Patrzy mi w oczy i pyta: "Rozumie pani? Goście przyjadą". Nie rozumiem - mówi stanowczo Anna Jasińska.
- Ilekroć podejmuję się zabiegu, zawsze liczę się z możliwymi powikłaniami i mówię o nich właścicielom. Zdarza się, że te osoby się unoszą. Rozumiem rozgoryczenie, żal, że traktujemy zwierzę jak członka rodziny, kogoś najbliższego. Wiem, że są różne emocje, ale nie możemy przelewać ich na innych, zwłaszcza na tych, który włożyli całą swoją moc i energię, żeby pomóc temu zwierzakowi - podkreśla Aleksandra Makar.
Hejt zabija
W latach 2023-2024 Krajowa Izba Lekarsko-Weterynaryjna przeprowadziła badania nad kondycją psychiczną lekarzy weterynarii. Ich wyniki są zatrważające. Aż 64 proc. przebadanych lekarzy zgłaszało wysoki poziom nasilenia odczuwanego stresu pod postacią objawów psychiatrycznych. Co trzeci weterynarz ma problemy ze snem, niemal co piąty cierpi na bezsenność niemal codziennie. Ponad jedna trzecia lekarzy weterynarii odczuwa nasilenie objawów depresyjnych. Niemal 40 proc. ma nasilone objawy lękowe. Młodsi lekarze, z krótszym stażem pracy, zgłaszali większe nasilenie objawów psychopatologicznych. Starsi odczuwali wypalenie zawodowe.
"42 proc. badanych lekarzy deklaruje, że nigdy nie myślało samobójstwie. Prawie cztery proc. badanej grupy podjęło w przeszłości próbę samobójczą a jedna piąta deklaruje, że miało plan odebrania sobie życia. Aż 39 proc. grupy badanej lekarzy wskazało, że w ciągu ostatniego roku co najmniej raz pomyślało o odebraniu sobie życia, z czego osiem proc. bardzo często myślało o samobójstwie" - czytamy w badaniu MEDWET.
Niemal co dziesiąty przebadany weterynarz uważa, że prawdopodobnie pewnego dnia spróbuje odebrać sobie życie. Ponad połowa weterynarzy znało osobę ze środowiska, która popełniła samobójstwo.
- Zaistniała sytuacja bez wątpienia niesie ryzyko eskalacji hejtu wobec lekarzy weterynarii, zwłaszcza że jego źródłem są publiczne wypowiedzi osoby znanej i rozpoznawalnej - mówi w kontekście ostatnich wydarzeń Witold Katner. - To nie tylko szkodzi reputacji całej grupy zawodowej, ale również potęguje presję, stres i poczucie niezrozumienia wśród lekarzy weterynarii - podkreśla.
Aleksandra Zaprutko-Janicka, Wirtualna Polska