Blisko ludziRak to dopiero początek

Rak to dopiero początek

Rak to dopiero początek
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Magdalena Drozdek
12.05.2016 16:46, aktualizacja: 11.06.2018 15:12

Violetta była w piątym miesiącu ciąży, kiedy lekarka powiedziała jej, że ma raka. Jej zdrowie przestało się jednak liczyć. Jedni powiedzą: aborcja. Dla niej najważniejsze było życie synka. Paulina miała tylko 16 lat, kiedy guz w szyi okazał się nowotworem. Robert nie spodziewał się, że może tak ciężko zachorować. Każde z nich poradziło sobie z rakiem na swój sposób, każde nauczyło się czegoś innego. Wszystkich połączyło jedno – Onkorejs.

Violetta

Ciąża Violetty od samego początku była zagrożona. Wcześniej już raz poroniła. To był piąty miesiąc ciąży i zapowiadało się, że najgorsze już za nią. Zagrożenie poronienia minęło, czuła się coraz lepiej, mogła chodzić, a USG pokazywało zdrowego chłopca. Któregoś dnia razem z mężem dostała wiadomość, że u jej teścia zdiagnozowano raka trzustki. Miesiąc po tym zauważyła niepokojące zgrubienie w swojej piersi.

- Tego guzka wyczuł mąż. Myśleliśmy, że to wynik laktacji. Pierwszy lekarz powiedział, że jest dobrze. Dostałam skierowanie na USG, potem na biopsję – opowiada.

Korytarze łódzkiej kliniki były przepełnione. Tłumy zmęczonych, zdenerwowanych pacjentów czekających na jakieś wieści od lekarzy, no i Violetta wśród nich wszystkich. Dzięki tak zaawansowanej ciąży udało jej się wejść bez kolejki. Młoda pani doktor bez ogródek poinformowała ją o najbliższej przyszłości, choć na wynik biopsji trzeba było jeszcze poczekać.

- Ma pani raka. Albo zdąży pani donosić to dziecko i wtedy operacja usunięcia piersi, albo trzeba przyspieszyć poród – wspomina.

Jej pierwsza myśl była taka, by urodzić. Wiedziała, że zrobi wszystko, by jej synek przyszedł zdrowy na świat. Na ostateczny wynik badań musiała czekać z mężem dwa tygodnie. – Dwa tygodnie strachu, gdzie sami przed sobą udajemy, że będzie dobrze – mówi.

W gabinecie lekarza: - Informacje napływają do nas spokojnie, właściwie do mnie nie docierają, ja tylko słucham lekarza, gotowa zrobić wszystko, co mi każe, bo ja w tym momencie stałam się mniej ważna, mniej ważna niż dziecko. Dlatego potrafię lekarza zapytać tylko o to, czy „mój” rak zagraża synowi. Otrzymuję odpowiedź odmowną. Ulga. Zdobywam się więc na drugie pytanie. Czy jeszcze kiedyś będę mogła mieć dzieci? Tym razem odpowiedź jest twierdząca. Znowu ulga. Nic więcej się nie liczy – wspomina.

To był 2004 rok. Niedługo po ostatecznej diagnozie Violetta urodziła synka. Mały człowiek dostał tylko 3 punkty. Nie potrafił samodzielnie oddychać, miał zapalenie płuc, był odżywiany przez sondę. Dwa piętra niżej leżała Violetta. Mąż specjalnie nie mówił jej wszystkiego, co dzieje się z jej synkiem. Była tuż przed operacją usunięcia piersi.
6 sierpnia 2004 roku – tej daty nigdy nie zapomni. Po operacji długo nie mogła spojrzeć na bliznę. Tylko że nie miała czasu na roztkliwianie się nad sobą. Rehabilitacja, opiekowanie się synem, chemia. Kiedy zaczęła przyjmować pierwszą serię, dziecko trafiło znów do szpitala. Walczyli więc oboje. Malec przeszedł pomyślnie operację, ona poradziła sobie z chemioterapią.

- Jak tak leżałam z nim, to zaczęły wypadać mi włosy. Wiedziałam, że tak będzie. Wyszłam przed szpital, wzięłam garść swoich włosów w rękę i rzuciłam je na wiatr. Do tej pory jak to wspominam, to chce mi się płakać – mówi.

Obraz
© Archiwum prywatne

Violetta pokonała raka. Nie ma żadnych wskazań do leczenia. Zostały tylko wizyty kontrolne. Jej synek ma dziś 12 lat. Doczekał się nawet brata. Ona sama włączyła się w działalność Amazonek. – Żyję nie tylko dla siebie. Jest w tym życiu mąż, który zawsze mnie wspierał, są moje dzieci, jest pasja, jest praca społeczna. Czasu może tylko za mało – przyznaje.

Jednym z kolejnych ważnych kroków jest udział w Onkorejsie – dorocznym wydarzeniu dla tych, którzy pokonali nowotwór. Wszystko organizuje Magdalena Lesiewicz. Jedni pokonują tam swój strach, inni spełniają marzenia. Violetta chce zrobić to dla tych, którzy zwątpili choćby na chwilę. By dać im szansę na odzyskanie wiary.

Robert

Najczęściej pojawiającym się komentarzem dotyczącym historii ludzi z nowotworami jest to, że tylko o kobietach się pisze. Co z mężczyznami, którzy przecież też chorują. Kiedy pytam o to Magdę Lesiewicz, nie kryje uśmiechu.

- Bo dziewczyny mają więcej odwagi. Więcej mówimy, dzielimy się. Dla chorych rak jest wstydliwą sprawą – opowiada.

Onkorejs ma przełamywać stereotypy o nowotworach, więc obala i ten o wyłącznie chorujących kobietach. Wśród uczestników tegorocznego rejsu jest m.in. Robert. – Tak zawsze jest z dziewczynami, że im łatwiej o tym mówić. Ja nie mam czego się wstydzić. Nikomu nic nie ukradłem. Nie wszedłem do jakiegoś pomieszczenia, w którym dostałem raka. Tak jak jedni chorują na grypę, przeziębienie, tak ja zachorowałem na nowotwór – mówi.

Jak przyznaje, to dzięki swojej żonie Grażce dziś żyje. Nigdy nie myślał o tym, by się przebadać. A żona chodziła za nim i prosiła, by jednak poszedł do lekarza. – Jeżeli nie chcesz dla siebie, to chociaż zrób mi przyjemność – powtarzała.

Obraz
© Archiwum prywatne

Poszedł. Był 2013 rok, Dzień Nauczyciela. Pierwsze badanie, potem drugie. Lekarz wysłał Roberta na biopsję. Wynik, który jest jeszcze dopuszczalny to 4, Robert miał 11, po drugiej biopsji wyszło, że 13,7. Ostatecznie skończyło się na 17. – To są chyba jakieś jaja – wspomina.

Diagnoza? Rak prostaty. Robert długo nie mógł zrozumieć, że jest chory. – Praktycznie nie było chwili, żebym nie myślał, co będzie dalej. Jak to się wszystko potoczy? Mówiąc wprost – czy umrę, a jeżeli tak, to kiedy? W zasadzie zastanawiałem się, jak sobie poradzą żona i dzieci. Co mam jeszcze do zrobienia? Czy zdążę? – mówi.

Potem zdecydował, że skoro rak jest, to jest i trudno, trzeba walczyć. Najgorzej było powiedzieć rodzinie. – Jak im powiem, to jesteśmy w tym razem. Jak nie, będę z tym zupełnie sam – dodaje.

Walczyli więc razem. Rodzina była jego największym wsparciem. – Uważałem, że to za wcześnie. Dużo za wcześnie. Gdzie matura Darii, potem studia, mąż, wnuki? Gdzie praca i rodzina Artura? A w końcu nasze plany o wspólnym sympatycznym zestarzeniu się, opiekowaniu się wnukami, podróżach, czytaniu książek, a w końcu zwyczajnym byciu razem? – wspomina.

Robili wszystko, by w domu było normalnie tak jak zawsze. Dopiero gdy zbliżał się termin operacji, to nie wiadomo było, kto kogo pociesza. Kiedy 10 czerwca Robert leżał już na stole operacyjnym, anestezjolog musiał odwołać zabieg. Kolejna zła informacja – miał zbyt wysokie ciśnienie, a operacja w takim stanie groziła udarem, zawałem lub śmiercią.

To właśnie wtedy Robert najbardziej odczuł wsparcie bliskich. Po zakończonym leczeniu mógł wreszcie pozbyć się raka. – Świetny zespół urologów z prof. Piotrem Chłostą na czele – mistrz świata, to dzięki niemu teraz gadamy – po 6,5 godzinnej operacji usunął raka z mojego organizmu 30 lipca. Kiedy się obudziłem, zobaczyłem żonę i jakieś monitory. Nie do końca docierało do mnie, co się dzieje, ale w głębi serca byłem spokojny, bo wiedziałem, że już jest po – opowiada.

Robert musiał jeszcze walczyć z powikłaniami, ale dziś jest w pełni zdrowy. Właśnie minęła 25. rocznica ślubu z Grażyną. On też postanowił popłynąć z Onkolaskami, jak nazywa uczestniczki rejsu.

- Ja to robię, żeby inni ludzie się badali. Wiem, że bez Grażyny bym tego nie zrobił. Byłem świadkiem rozdzierających historii. Chorują tak samo wszyscy. Biedni, bezdomni, ci co mają pałace. Na tym to polega, że choroba sięga po wszystkich. Chłopy, badajcie się. Nie zwlekajcie. To tylko fiolka krwi, która pobrana w odpowiednim momencie daje sygnał, że czas na akcję „pożegnanie raka”. Pamiętajcie, mnie nic nie bolało, nie miałem żadnych objawów – mówi.

Paulina

- O swojej chorobie dowiedziałam się, mając niecałe 16 lat. Tak naprawdę to nikt nie podał mi konkretnej diagnozy. Wiedziałam tyle, że mam guza na tarczycy i trzeba go usunąć. Dużo rzeczy było mówionych rodzicom beze mnie, w gabinecie. Wiedziałam, że sprawa jest poważna po zachowaniach rodziców i całej najbliższej rodziny – przyznaje.

A zaczęło się banalnie. Siedziała z rodzicami przy stole, kiedy mama zauważyła, że coś wystaje jej z szyi. Od razu pojechała do lekarza. - Dla mnie w tamtym momencie to był jakiś rodzaj przygody. Pójdę do szpitala na tydzień, wytną guz i tyle. Dopiero jakiś czas po operacji, kiedy wróciłam z rodzicami do domu ze szpitala, przeczytałam wypis ze szpitala i wtedy się dowiedziałam, że to nowotwór – mówi.

Rak pęcherzykowy prawego płata tarczycy. Pod Pauliną ugięły się nogi. Doskonale pamiętała, przez co przechodził jej dziadek, który zmarł na raka. - I w tym momencie zaczęłam dostrzegać powagę sytuacji. Od razu przebiegła taka myśl przez głowę, czy ja też umrę? I pomyślałam, że całe życie przede mną i mnóstwo planów na przyszłość oraz to, że nie mogę tego zrobić rodzicom, jestem jedynaczką – wspomina.

Obraz
© Archiwum prywatne

2 miesiące temu minęło 10 lat od operacji. Oficjalnie wszystko jest w porządku. Paulina jest zdrowa, tylko raz do roku jeździ do Centrum Onkologii w Warszawie na badania kontrolne.

- Opowiadając znajomym swoją historię, odnoszę wrażenie, że mało kto jest świadomy, że może to spotkać każdego. Większość osób uważa, że rak dotyka tylko osoby „stare”, a młodzi są bezpieczni. Rak nauczył mnie tego, że trzeba cieszyć się życiem, bo w jednej chwili może się zawalić świat. Często mając gorszy dzień, przypominam sobie, przez co przeszłam i że nie warto przejmować się błahostkami, na które nie mamy żadnego wpływu – mówi.

Jej największym marzeniem od zawsze było wzięcie udziału w rejsie. Teraz nadarzyła się okazja, by popłynąć z innymi, którzy pokonali nowotwór.

- Ja i pozostała załoga jesteśmy dowodem na to, że tak to nie wyrok, a odpowiednio wcześnie zdiagnozowany, może być całkowicie wyleczony – dodaje.

Magda

Onkorejs od kilku lat zbiera ludzi z różnymi historiami, z różnych profesji. Są studenci, pracownicy korporacji, emeryci, mamy i tatusiowie, są kobiety, które były w ciąży, kiedy dowiedziały się o raku, są też ci, którzy nigdy wcześniej nie chcieli opowiadać o swojej chorobie. Ich wszystkich do rejsu nie trzeba było namawiać. Wielu mówi, że to taka magia, którą dysponuje tylko Magda Lesiewicz.

Zawsze było jej wszędzie pełno. Wszystko zmieniło się praktycznie z dnia na dzień. Kończyła duży projekt, ale nie czuła żadnej satysfakcji i radości z dobrze zrobionej pracy. Wszystko ją bolało. – Teraz po czasie myślę, że mój organizm dawał mi znaki. Gdy ignorowałam nastrój, zaczęło boleć mnie serce. Na początku pomyślałam, że to przez spadek adrenaliny po zakończeniu projektu, ale ból był coraz gorszy. Rzadko bywałam u lekarzy, ale w końcu się zmusiłam – opowiada.

Obraz
© Archiwum prywatne

Zrobili jej EKG. Nic nie wyszło, a serce wciąż bolało. Co chwilę łapała się za pierś, aż w końcu wyczuła dziwne zgrubienie. – Twarda kulka zlokalizowana pod sutkiem – mówi. Była przekonana, że jak się prześpi, to rano już jej nie będzie, samo zniknie. Nie zniknęło. Zamiast rozpaczać, wzięła się do pracy. Obdzwoniła wszystkich lekarzy, udało jej się umówić na USG jeszcze tego samego dnia.

Lekarka na miejscu nie mówiła zbyt wiele. Nie musiała. Magda już po oczach wiedziała, że coś jest nie tak.

- Wyszłam z gabinetu i zaczęłam wyć. Cała się trzęsłam. Czułam, że się rozpadam na tysiąc kawałków. Wiedziałam jednak, że nie mogę się poddać temu uczuciu, bo już się nie podniosę. Zapaliłam kilka papierosów i powiedziałam sobie: O nie, moja droga. Nie ma tak łatwo! Ty będziesz żyć! Nie ma innej opcji. 1,5 tygodnia później miałam już biopsję, miesiąc później byłam po operacji. Potem chemia, radioterapia, brachyterapia, hormonoterapia. Full serwis – wspomina.

W kwietniu minął rok od zakończenia leczenia.

- Pamiętam przesympatycznego pana z Centrum Onkologii w Bydgoszczy, który zawsze jak wchodziłam, witał się ze mną i mówił, że dziś wiele osób zostanie uzdrowionych dzięki mojemu uśmiechowi – dodaje Magda.

Od czasu operacji zwiedziła już pewnie pół świata, rzuciła palenie, zaczęła się zdrowo odżywiać. Mówi, że choroba pozwoliła jej przewartościować sobie w życiu wiele rzeczy. Nie przejmuje się błahostkami, negatywnymi komentarzami. Dziś organizuje jeden z ważniejszych projektów dla ludzi po nowotworach. Jej Onkorejs rośnie w siłę z roku na rok.

- Wcześniej to była spontaniczna akcja. A potem, jak wypłynęłam pierwszy raz, to zrozumiałam, że może dać coś więcej. Uczy siły, odwagi. Jak jesteś na środku morza, to nie możesz się poddać. Powiedzieć: ja już nie płynę. Tak samo jest z rakiem – przyznaje.

- Jesteśmy wszyscy pozytywnie zakręceni. Cieszymy się życiem. Te historie pokazują, że nie ważne, czy jest się ładnym, brzydkim, grubym, wykształconym... Rak dotyka każdego. Nie można myśleć, że to nas nie dotyczy – mówi.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (28)
Zobacz także