Co nas denerwowało w PRL?
Pokolenie, które Polskę Ludową zna z autopsji, a nie z książek historycznych, o czasach sprzed 1989 roku myśli z pewną nostalgią. Nic dziwnego, skoro na te lata przypadła nasza młodość, a ta wydaje się piękna bez względu na okoliczności. Co nas wówczas denerwowało, a co dla współczesnej młodzieży jest opowieścią jak z innego świata?
Całe życie w kolejkach
Zmorą realnego socjalizmu były „przejściowe” (tak przynajmniej zapewniała władza i podporządkowane jej media) braki w zaopatrzeniu. Dla kogoś, kto nie miał znajomości w uspołecznionym handlu zdobycie zwykłej kiełbasy było często wielkim problemem. Jeśli znajoma sprzedawczyni nie odłożyła jej dla nas pod ladę, trzeba było wystać wędlinę w długiej kolejce. Wystać - jeżeli miało się szczęście, bo dla sporej części klientów kiełbasa kończyła się jeszcze, zanim dotarli do lady.
Starsi Polacy, pamiętający jeszcze czasy II Rzeczypospolitej, wymyślili wówczas kawał o tym, czym różnił się przedwojenny handel prywatny od powojennego – socjalistycznego. „Dawniej na sklepie widniał napis <
Kartki dobre na wszystko
By choć trochę zaradzić „przejściowym kłopotom” w handlu władze Polski Ludowej wprowadzały okresowo systemy kartkowe, które służyły racjonowaniu żywności. Po raz pierwszy kartki wprowadzono w okresie powojennym. Reglamentacja objęła wówczas chleb, mąkę, kaszę, ziemniaki, warzywa, mięso, tłuszcze, cukier, słodycze, mleko, kawę, herbatę, sól, ocet, naftę, zapałki, mydło, a nawet wyroby dziewiarskie.
Zobacz też: Jak płacić mniej za prąd
Po raz drugi kartki wprowadzono w 1976 roku. Początkowo system objął tylko cukier, ale stopniowo rozszerzono go na przetwory mięsne, masło, mąkę, ryż, kaszę, mydło, proszek do prania, czekoladę, alkohol i benzynę.
Reglamentacja odbywała się nie tylko za pomocą kartek. By kupić papier toaletowy trzeba było wylegitymować się kwitem z punktu skupu makulatury. Za jeden kilogram makulatury można było nabyć rolkę papieru toaletowego.
Z kolei w książeczkach zdrowia dziecka sprzedawczynie stawiały stemple przy każdorazowym zakupie waty, pieluch i mleka w proszku.
Nie mamy pańskiego auta i co nam pan zrobi?
W kraju, w którym kupno lepszej wędliny było sporym wyczynem, nabycie towarów przemysłowych graniczyło z cudem. Pralkę, telewizor, lodówkę, meble, samochód nie tyle się kupowało, co zdobywało.
Potrzebne tu były znajomości, dojścia – na przykład do dysponującego talonami dobrze ustawionego partyjniaka z PZPR. Część z tych towarów można też było, przy dużym szczęściu, wystać w kolejkach – po wpisaniu się wcześniej na stosowną „społeczną listę”, ustalającą miejsce klienta w dostępie do luksusowych dóbr.
Kuriozalne? Nie, jeśli się weźmie pod uwagę karkołomne zabiegi tych, którzy w PRL pragnęli stać się właścicielami czterech kółek.
W latach 70. zastosowano tu system przedpłat. Chętny do kupna np. malucha przez lata wpłacał pieniądze na rachunek do PKO, a pojazd mógł odebrać po uiszczeniu całej należnej kwoty. Mógł odebrać teoretycznie, gdyż po pierwsze o kolejności odbioru pojazdów decydowało losowanie, a po drugie - kryzys gospodarczy rządów „schyłkowego Gierka” opóźnił wydawanie klientom spłaconych już przez nich pojazdów.
Na mieszkanie czekano od kołyski
Na cztery kółka trzeba było czekać latami, ale to i tak nic przy czasie oczekiwania na własne „M”. Dzisiaj młodzi ludzie traktują opisujący realia mieszkaniowe PRL-u serial „Alternatywy 4” jak opowieść komediową. Niestety to nie były wcale żarty. Stanisław Bareja, jak nikt przed nim (i po nim zresztą też), genialnie przedstawił absurdy socjalistycznej gospodarki.
W latach 80. w dużych miastach na własne mieszkanie czekało się nawet dwadzieścia lat. Zapobiegliwi rodzice zakładali więc swoim pociechom książeczki mieszkaniowe, na które wpłacało się pieniądze zaraz po ich urodzeniu.
Metraż mieszkania uzależniony był od wielkości rodziny. Trzyosobowej przysługiwało M3, czyli dwa pokoje z kuchnią. Powierzchnia mieszkań wynosiła od 27 do 60 metrów kwadratowych (M6).
Standard i jakość wyposażenia byłą wprost proporcjonalna do powierzchni. Po wprowadzeniu się do własnego mieszkania bardzo często trzeba było zaczynać od poprawiania usterek budowlańców.
Nomenklatura – arystokracja Polski Ludowej
Kłopoty z zaopatrzeniem czy własnym lokum nie dotyczyłu kasty rządzącej PRL. Znienawidzeni przez ogół społeczeństwa urzędnicy aparatu komunistycznego, pracownicy bezpieki, a także znaczna część funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej korzystali ze specjalnych placówek handlowych – tzw. „sklepów za żółtymi firankami” (nazwa wzięła się stąd, że w latach 50. sklepy te miały witryny całkowicie zasłonięte właśnie żółtymi firanami). Na co dzień były zaopatrzone w deficytowe, luksusowe – oczywiście z punktu widzenia szarego obywatela socjalistycznego państwa – artykuły spożywcze, ale nie tylko.
Wyżsi przedstawiciele władz komunistycznych nie musieli nawet udawać się do tych placówek. Wszystkie wymagane przez nich towary dostarczano bezpośrednio do ich domów.
Przywileje ekonomiczne nomenklatura w PRL łączyła z praktycznym monopolem władzy politycznej.
O obsadzie jakiegokolwiek kierowniczego stanowiska państwowego, społecznego lub gospodarczego decydowały władze partii komunistycznej. Jak ujawniono po roku 1989, w ich gestii znajdowało się 300 tysięcy stanowisk.
Psuły nam krew przez lata
To tylko niektóre z denerwujących nas w owych czasach spraw. Żadna z nich, poza ostatnią, nie dotyczyła bezpośrednio wielkiej polityki, czy swobód demokratycznych (wolności prasy, wyborów, partii politycznych, niepodległości), choć z polityką wszystkie były związane.
Chyba nie ma więc czego żałować. Może tylko młodości.