Sonia Draga: Nigdy nie żałuję podjętych decyzji
Jest prawdziwą kobietą sukcesu. Twardą, pracowitą, z pomysłami. Nie boi się ryzykować, wie, czego chce. Założyła firmę jeszcze na studiach. Jednym z jej większych sukcesów było otwarcie własnego wydawnictwa. Co uważa za niezbędne do osiągnięcia sukcesu?
Jest prawdziwą kobietą sukcesu. Twardą, pracowitą, z pomysłami. Nie boi się ryzykować, wie, czego chce. Założyła firmę jeszcze na studiach. Jednym z jej większych sukcesów było otwarcie własnego wydawnictwa. Co uważa za niezbędne do osiągnięcia sukcesu? Rozmowa z Sonią Dragą, właścicielką, prezeską oraz redaktor naczelną Wydawnictwa Sonia Draga.
Jak się dochodzi od sprzedaży telewizorów i magnetowidów do jednego z najbardziej liczących się na polskim rynku wydawnictw?
Ciężką pracą, uporem i ambicją.
Pani jest ambitna?
Tak. Do tego realizuję wszystkie cele, jakie sobie postawię. I łatwo się nie poddaję.
Pracoholizm?
Niektórzy mnie o to podejrzewają. Moim zdaniem jestem po prostu pracowita. W branży wydawniczej realizuję swoją pasję, więc dla mnie to nie jest ciężka praca. To praca, dzięki której się spełniam.
Ale zaczęło się od magnetowidów i telewizorów.
Byłam wtedy na trzecim roku studiów. W październiku 1990 roku wróciłam po dziesięciu miesiącach w Kanadzie. Wyjechałam tam nie przerywając studiów, więc po powrocie musiałam realizować nowy semestr i zdawać poprzedni. Pomysł na tak zwany small biznes podsunął ojciec, który pracował wtedy w Centrali Handlu Zagranicznego. Zgodziłam się, ale przyznaję, że bez przekonania. Wiedziałam, że trzeba realizować studia, a firma sama się nie pociągnie, że trzeba jej będzie poświęcać czas.
Dlaczego nie poczekaliście?
Rynek otworzył się wtedy na tzw. small biznes, pojawiły się ułatwienia podatkowe. Jeśli założyło się firmę w 1990 i do końca roku przeprowadziło chociaż jedną transakcję, można było skorzystać ze zwolnień podatkowych.
Kiedy poczuła Pani, że chwyciło?
Dość szybko. Myśmy ten pomysł realizowali wtedy we trójkę – z ojcem i z moim ówczesnym narzeczonym, późniejszym mężem, a obecnie eks mężem, zmarłym niestety niedawno. Ojciec zajmował się stroną finansową, ja marketingiem i relacjami z zagranicą, a mąż sprzedażą, czyli kontaktami z klientami. Po kilku miesiącach działalności zauważyliśmy, że coś się dzieje. Znaleźliśmy odbiorców, udało się przeprowadzić kilka transakcji, wszystko się rozkręcało. Ale wtedy po raz kolejny zmieniały się przepisy. Tym razem faworyzowano spółki jawne. Trudno byłoby nam z nimi konkurować, musieliśmy więc poszukać innych produktów do importu. Ale wtedy wiedzieliśmy już, że warto.
Dlaczego ojciec akurat Panią wciągnął w biznes?
Mam starszego brata, więc najpierw do przedsiębiorczości zachęcał jego. Ale ta współpraca nie do końca im wychodziła, a ojciec, ponieważ miał ograniczony czas, a nie chciał wtedy jeszcze rezygnować z dość ciekawej pracy, potrzebował wspólnika.
Pani była idealną kandydatką - studentka rynków zagranicznych na Akademii Ekonomicznej ze znajomością języków obcych.
Zamiłowanie do języków odziedziczyłam po ojcu. On też zasugerował mi, że te swoje pasje będę mogła realizować właśnie w biznesie związanym z zagranicą. Bo ja myślałam raczej o filologii angielskiej, nawet próbowałam, ale na egzaminach wstępnych powinęła mi się noga, więc znalazłam się na rynkach zagranicznych, czego nigdy nie żałowałam. Założyłam, że na drugim roku będę realizować drugi fakultet, filologię angielską właśnie, ale potem już nie było na to czasu.
W 2000 roku firmę prowadziła Pani już sama. Ci się stało?
W 1997 roku rozwiodłam się i od tego momentu firmę prowadziliśmy z ojcem, natomiast w 99 roku ojciec zmarł. Od tego momentu decyzje podejmowałam sama. Całe ryzyko spoczywało tylko na mnie. Na początku to było o tyle trudne, że także w
99 zbankrutowała niemiecka firma, która była moim głównym dostawcą. Nie miałam wyjścia, podjęłam decyzję o zmianach w ofercie towarowej. Wprowadziłam towary droższe, bardziej wymagające zarówno od montażystów, jak i konsumentów. Dzięki udziałowi w targach branżowych na świecie wiedziałam, że w samochodzie można osiągnąć lepszą jakość dźwięku niż w domu, nawet mając do dyspozycji dobry sprzęt stereo. Ale to wymagało dużej wiedzy od montażystów i zastosowania odpowiednich komponentów. Wiedziałam, że komponenty sprowadzę, trzeba było tylko wyedukować rynek.
Kupiła więc Pani prawa do książki „Stereo w twoim samochodzie”, przetłumaczyła ją, a potem wydała.
W tamtym czasie zmieniał się rynek konsumencki w Polsce, odczuwaliśmy pierwsze objawy kryzysu. Żeby sprzedać produkt, trzeba było zrobić coś więcej, niż tylko zaimportować go i przekazać dystrybutorom. Co do tłumaczenia – tak, zrobiłam to sama, siedząc po nocach po położeniu dziecka spać. Od początku tłumaczyłam instrukcje, katalogi i materiały związane ze sprowadzanym przez nas sprzętem audio, więc dobrze znałam branżowe słownictwo. Przez chwilę myślałam o oddaniu książki do tłumacza, ale kiedy dostałam pierwszy fragment, wyszły z tego takie dziwolągi, że musiałam sama to poprawiać na język fachowy. Nie ukrywam też, że tłumaczenie wiązałoby się z dodatkowymi kosztami, a na to nie było mnie stać. Był koniec lat dziewięćdziesiątych, przeżywaliśmy załamanie rynku, w firmie też było bardzo ciężko.
Jak się Pani czuła - kryzys na rynku, kryzys w firmie, a Pani po nocach tłumaczy książkę?
To nie była fanaberia, tylko mój pomysł na podźwignięcie biznesu. Wiedziałam, że chcę zostać w branży motoryzacyjnej, ale wiedziałam też, że muszę znaleźć nowe metody funkcjonowania. Doszłam do wniosku, że jeśli chcę wydać książkę, a nie mam o tym pojęcia, powinnam wyeliminować dodatkowe koszty z tym związane i po prostu zrobić to sama. Oczywiście przed drukiem oddałam ją do konsultacji technicznej.
Był sukces?
Firma funkcjonuje do dziś. Oczywiście ta branża ma swoje problemy, bo teraz większość rzeczy jest montowanych w samochodach już na taśmie produkcyjnej, my zajmujemy się głównie montażem uzupełnień dla hobbystów, ale tak, udało mi się, firma nie została zamknięta.
Mamy więc rok 2000, gdy ukazuje się „Stereo w twoim samochodzie”. „Kod Leonarda Da Vinci” wydała Pani w 2004.
Gdy skończyłam tłumaczenie, byłam tak zmęczona, że w ogóle nie chciałam patrzeć na książki. Ale kiedy po kilkunastu dniach otrzymałam gotowe egzemplarze z drukarni, poczułam niewyobrażalną satysfakcję. Trzymałam w rękach coś konkretnego, namacalny efekt moich kilkumiesięcznych starań. Dotarło do mnie, że właśnie zrobiłam coś, co tak naprawdę zawsze lubiłam. Od dzieciństwa uwielbiałam książki, czytałam wszystko, co się pojawiło. W tych trudnych czasach, gdy książki kupowało się spod lady, znały mnie kierowniczki większości księgarń na Śląsku.
Oczywiście, ale co innego czytać książki, a co innego je wydawać.
No tak, ale pomyślałam wtedy, że dlaczego nie miałabym spróbować? Wkrótce poleciałam na targi branżowe do Stanów Zjednoczonych. Chodząc po księgarniach, na książki patrzyłam już pod kątem tego, co można byłoby wydać w Polsce. Wyłapałam kilka tytułów i po powrocie skontaktowałam się z agencją literacką z pytaniem, czy są one do nabycia na rynek polski. To były bardzo dobre książki, więc wszystkie prawa były już sprzedane, ale agencja wpisała mnie na tzw. listę do recenzji. I tak zaczął się mój kontakt z książkami podsyłanymi przez agencję literacką. Miałam szczęście, bo wśród dziesięciu pierwszych propozycji moją uwagę przykuła pozycja z tzw. nurtu Bridges Jones, który wtedy świetnie się sprzedawał. To była debiutująca autorka, nikt z polskich wydawców nie zdążył się nią jeszcze zainteresować. Tak udało mi się zdobyć prawa do Jennifer Weiner, która po debiucie na rynku amerykańskim okazała się wielkim hitem.
Bądźmy jednak szczere - nie obyło się bez wpadki.
Koniecznie chciałam sprawdzić się w roli tłumacza języka literackiego. „Kochając większą kobietę” wydaliśmy po jednej korekcie, też zresztą nie najlepszej i to niestety okazało się katastrofą. Książka zaczęła się dobrze sprzedawać, ale niektórzy recenzenci wytykali mi błędy korektorskie. Ściągnęliśmy książkę z rynku, przekazaliśmy do kolejnej korekty i wznowiliśmy wydanie po usunięciu błędów. To spowodowało, że pierwsza książka Jennifer Weiner na polskim rynku sprzedała się dużo gorzej, niż by mogła. Dla mnie to był naprawdę mocny, zimny prysznic.
Nie poddała się Pani.
Ale byłam tego bliska. Zaczęłam w siebie wątpić, pojawiły się myśli, że się do tego nie nadaję. A potem przyszła refleksja, że może skoro już wiem, jak się to robi, bo przecież boleśnie się o tym przekonałam, powinnam wydać coś, co pokaże otoczeniu, że potrafię.
Przełomem był Dan Brown?
Nie, przełomem była książka, która ukazała się przed Danem Brownem, „Władca Ocean Park” Stephena L. Cartera. Ale zanim do tego doszło, wzięłam udział w aukcji na „Nianię w Nowym Jorku”. Bardzo mi się ta książka podobała, ale przegrałam. Agencja widziała, że się zaangażowałam, że mi zależało, obiecali więc, że podeślą mi kolejne fajne tytuły. Wśród nich był właśnie „Władca Ocean Park”. To był debiut powieściowy znanego wykładowcy prawa. Zachwyciłam się tym thrillerem literackim, postawiłam wszystko na jedną kartę i zapłaciłam odpowiednio więcej za prawa. Wyszłam z założenia, że ta książka musi być sukcesem. I rzeczywiście, na rynku amerykańskim okrzyknięto ją wydarzeniem lata 2002. My wydaliśmy ją w grudniu 2002, w styczniu 2003 tytuł trafił na polskie listy bestsellerów.
I wtedy pojawiły się pytania „kto to jest ta Sonia Draga?”
Miałam już prawa do „Władcy Ocean Park”, kiedy dostałam zapytanie od agentki, czy zapoznałam się z książką Dana Browna „Anioły i Demony”, którą podesłała mi kilkanaście tygodni wcześniej. To był wrzesień 2002. Sięgnęłam po książkę, która rzeczywiście cały czas leżała na stole w domu i po przeczytaniu kilkudziesięciu stron odpisałam, że jestem zainteresowana. Dostałam odpowiedź, że autor za kilka miesięcy planuje premierę swojej kolejnej książki i czy chciałabym zapoznać się z egzemplarzem recenzenckim. I tak dostałam „Kod Leonarda da Vinci”.
Po ilu stronach wiedziała Pani, że chce go kupić?
Po około sześćdziesięciu. W październiku zaczęłam negocjować z agencją zakup obu tych książek. Wiedziałam, że mają potencjał, ale tego światowego szału, który zaczął się w marcu 2003 roku, nie przewidziałam.
Wydawcy zaczęli wydzwaniać do agencji, ale okazało się, że prawa są już sprzedane jakiejś Sonii Dradze.
Nie mogłam uwierzyć, że udało mi się nabyć prawa do książki, która stała się aż takim hitem. Ale pojawiły się też obawy, czy temu zadaniu podołam. Wtedy dotarł do mnie Andrzej Kuryłowicz, czyli wydawnictwo Albatros, z propozycją współpracy. Początkowo nie byłam zainteresowana, ale ten olbrzymi sukces za granicą powodował, że czułam coraz większe brzemię. Obawiałam się, że rynek może podcinać mi skrzydła. Albatros proponował dobre warunki, więc w końcu zgodziłam się na współpracę. „Kod Leonarda da Vinci” wydaliśmy razem. Kilka innych książek także.
Żałowała Pani kiedyś tej decyzji?
Staram się nie żałować podjętych decyzji i działań, bo to i tak niczego nie zmieni. Współpraca przebiegała bardzo dobrze przez kilka lat, potem coś zaczęło się psuć. Teraz wolę działać sama i jest mi dobrze, gdy sama podejmuję decyzje.
Nadal to Pani decyduje o zakupie wszystkich książek?
Korzystam ze wsparcia kilku skautek, które filtrują dla mnie literaturę światową i podsuwają tytuły warte uwagi. Ostateczną decyzję podejmuję ja. Czasem, żeby działać szybko i wyprzedzić konkurencję, muszę ją oprzeć tylko na recenzji skautek, ale zawsze staram się przeczytać chociaż fragment książki, by poznać styl autora czy autorki. Oczywiście mówię o książkach, które sprzedaje się na etapie maszynopisu.
Czy kobiecość pomaga w biznesie?
Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że w naszej polskiej rzeczywistości kobiecość może być utrudnieniem. Wydaliśmy niedawno bardzo ciekawą publikację Sheryl Sandberg, prezeski Facebooka. W książce „Włącz się do gry”, Sheryl mówi o tym, że kobiety muszą udowadniać swoje kwalifikacje, a mężczyzn ocenia się na podstawie potencjału. Wielokrotnie tego doświadczałam. Branża nagłośnieniowa, czy też szerzej - samochodowa - w której zaczynałam, jest zdominowana przez mężczyzn. Gdy po rozwodzie z mężem i śmierci ojca przejęłam firmę, usłyszałam, że to już nie jest to samo. Strasznie mnie to dotknęło, bo nie było podstaw do takich osądów. W ten sam sposób dostarczaliśmy produkty, mieliśmy wtedy jeszcze taką samą ofertę, wszystko przebiegało „po staremu”, według sprawdzonego modelu. Opinia, że to już jest inna firma tylko dlatego, że teraz zajmuje się nią kobieta, była nieuzasadniona.
Zabolało mnie to. Postanowiłam, że udowodnię, że tak nie jest. Dlatego mocno angażowałam się w działania związane z rozwojem rynku audio w Polsce. Wpadłam na pomysł, by wzorem krajów zachodnich założyć stowarzyszenie, które między innymi będzie organizowało zawody nagłośnieniowe. Pamiętam taką scenę sprzed jedenastu lat, kiedy zwołałam zebranie założycielskie tego stowarzyszenia - siedzieliśmy wtedy przy stole konferencyjnym - na sali byli sami mężczyźni i ja, jedyna kobieta.
Została Pani prezesem?
Nie, zostałam wice. Prezesem został mężczyzna. Ale środowisko, po pierwszym okresie nieufności, przekonało się, że znam się na branży. Mam dobry słuch, jako dziecko grałam na pianinie. To okazało się dość istotne, bo mając dobry słuch można wychwycić pewne niuanse w sprzęcie, ocenić, czy ustawienia są właściwe. Kilka razy udało mi się zaimponować tym mężczyznom. Widziałam, jak powoli nabierali do mnie szacunku, aż w którymś momencie stałam się taką nietypową kobietą w tym biznesie. Bo typowa kobieta w branży motoryzacyjnej to najczęściej hostessa stojąca przy samochodzie. Bardzo często te hostessy traktuje się lekceważąco. One są od podawania ulotek i ładnego uśmiechu, ale nie od negocjowania i ustalania zasad. Mnie w końcu zaczęto traktować inaczej, ale to wymagało wielu lat pracy.
Co Pani pomaga w trudnych sytuacjach, gdy na przykład trzeba podjąć ciężką decyzję?
Po pierwsze sport. Godzina tenisa pozwala rozładować emocje i utrzymać formę, również psychiczną. Po drugie domek w górach. Nawet krótki pobyt tam daje cudowne i otrzeźwiające oderwanie od biznesowej rzeczywistości. I po trzecie - najważniejsze - relacje z bliskimi, czyli z synem, narzeczonym i przyjaciółmi. Te wszystkie rzeczy składają się tak naprawdę na jedno – na czas dla siebie, który jest niezbędny dla zdrowia psychicznego i fizycznego. Nie można pracować bez przerwy. A już w przypadku trudnych decyzji oderwanie się, choć na chwilę, jest wręcz konieczne. Inaczej ma się zaburzoną perspektywę. Z daleka po prostu więcej widać.
Sonia Draga – właścicielka, prezeska oraz redaktor naczelna Wydawnictwa Sonia Draga. Z wykształcenia ekonomistka po Akademii Ekonomicznej w Katowicach. Działalnością wydawniczą zajmuje się od 2000 roku, wcześniej przez dziesięć lat jej firma specjalizowała się w imporcie i dystrybucji samochodowego sprzętu audio. Pierwszą książką, jaka ukazała się jej nakładem, było „Stereo w twoim samochodzie”. Od 2002 roku działalność wydawnicza nabrała rozpędu, a od 2005 roku stanowi główną działalność firmy. Obecnie jest członkiem Rady Polskiej Izby Książki i przewodniczącą Sekcji Wydawców Beletrystycznych PIK. Zasiada także w Radzie Regionalnej Izby Gospodarczej w Katowicach. W Telewizji Katowice prowadzi program „Śląskie czyta”. Uhonorowana tytułem jednej z najbardziej wpływowych kobiet województwa śląskiego", znalazła się na liście 100 Ambasadorów Przedsiębiorczości Kobiet 2013. We wrześniu 2007 roku ukazała się książka „Meksyk. Kraj kontrastów” ze zdjęciami jej autorstwa i tekstem Łukasza Gołębiewskiego. W
listopadzie 2009 roku wydała album ze swoimi zdjęciami „Świat w moim obiektywie”, a jesienią 2010 roku książkę podróżniczą jej autorstwa „RPA – kraj niespodzianek”. Ma syna, studenta informatyki. Zainteresowania: nauka języków obcych (angielski, francuski, włoski, hiszpański), literatura, muzyka, film, podróże, fotografia.
Rozmawiała: Agnieszka Sadowska