Blisko ludziBez niej Dom Sierot Korczaka nie byłby tym, czym był

Bez niej Dom Sierot Korczaka nie byłby tym, czym był

Bez niej Dom Sierot Korczaka nie byłby tym, czym był
Źródło zdjęć: © Wikipedia Commons
04.09.2015 10:59, aktualizacja: 05.09.2015 12:41

Stefania Wilczyńska to współtwórczyni Domu Sierot, który prowadziła z Januszem Korczakiem aż do śmierci w komorze gazowej. O tej niezwykłej kobiecie rozmawiamy z autorką jej biografii, Magdaleną Kicińską.

Stefania Wilczyńska to współtwórczyni Domu Sierot, który prowadziła z Januszem Korczakiem aż do śmierci w komorze gazowej. O tej niezwykłej kobiecie rozmawiamy z autorką jej biografii, Magdaleną Kicińską.

WP: : O Korczaku słyszeli wszyscy, o Stefanii Wilczyńskiej nieliczni. Notka o Korczaku w Wikipedii jest prawie 15. razy dłuższa niż o Wilczyńskiej. Swoją książką chciałaś "wyrównać rachunki", oddać sprawiedliwość tej, która zawsze była w cieniu Doktora?

* Magdalena Kicińska:* Moim celem nie było „wyrównywanie rachunków”, powiedziałabym raczej – dodanie drugiej, brakującej części opowieści o Domu Sierot, dopisanie kolejnego rozdziału i przywrócenie pamięci o Stefanii Wilczyńskiej. Wydawało mi się, że bez jej historii ta opowieść była niepełna.
Biografia Janusza Korczaka układała się zupełnie inaczej niż u Wilczyńskiej, realizował się też na innych polach - wykładał, prowadził pracę naukową, udzielał się jako lekarz, był uznanym autorem, ale odegrał przecież ogromnie ważną rolę przy stworzeniu i prowadzeniu Domu Sierot. Bez niego Dom Sierot nie byłby tym, czym był. Ale nie byłby nim także bez Wilczyńskiej, bez jej pracy i opieki nad ponad setką dzieci, które na co dzień w nim mieszkały. Kompletna opowieść o Domu Sierot to opowieść o nim, o niej i o ich wychowankach.

Co tak zafascynowało cię w Wilczyńskiej, że poświęciłaś jej całą książkę?

Niepamięć. Cisza wokół niej. To, że postać Korczaka jest tak szeroko znana – choć, nawiasem mówiąc nie idzie to w parze ze znajomością i wcielaniem w życie tego, o czym Korczak pisał i na czym mu, w wychowaniu dzieci, zależało – a o Stefanii Wilczyńskiej wiedziało niewielu.
Teresa Torańska powiedziała kiedyś, że pisze o tym, co najpierw samej sobie chce wyjaśnić, przybliżyć, zrozumieć. Myślę, że dla wielu piszących tym pierwszym impulsem, żeby jakiś temat tknąć, jest to własne zdziwienie.

Masz 28 lat. Skąd u tak młodej osoby zainteresowanie tak trudną tematyką?

Wierzę, że temat i autor nawzajem siebie znajdują. Historii do opisania jest mnóstwo, to banał, co powiem, ale tak myślę: każdy człowiek to jakiś los – ciekawy, dramatyczny, zaskakujący, warty przynajmniej wysłuchania. Niektóre z tych historii zostają w głowie dłużej, krążą i krążą, aż w końcu przyklejają się, jak opiłki do magnesu. I wtedy się postanawia: muszę to zapisać.
Do końca sama nie wiem, dlaczego akurat ta historia i ten temat została ze mną na dłużej, ale skoro tak się stało, to starałam się wywiązać z tego zadania najlepiej, jak umiałam. I może w tym aspekcie mój wiek, małe doświadczenie i fakt, że to pierwsza książka odegrały jakąś rolę. Dużo było we mnie niepewności, jak to napisać i czy w ogóle mam prawo tak dużego tematu, jakim jest zagłada – bo choć w książce o niej jest tylko kilka stron, to kładła się cieniem na całą tę opowieść – dotykać.

Napisanie "Pani Stefy" wymagało od ciebie sporo rzetelnej pracy dokumentacyjnej, momentami wręcz detektywistycznej, ale nie wszystko udało się wyjaśnić. O co chciałabyś zapytać Wilczyńską (jedno pytanie!), gdybyś miała taką możliwość?

Tylko jedno? Podczas pisania i nawet jeszcze teraz, kiedy od ukazania się książki minęło już trochę czasu, miałam do niej mnóstwo pytań. Ale jeśli mogę wybrać tylko jedno to chyba najprostsze: czy była szczęśliwa i jaka jest jej definicja szczęścia.

Nie do końca jasna jest relacja Wilczyńskiej z Korczakiem... Jak ty ją widzisz?

Niejednoznacznie. Wiele osób myśli, że Wilczyńska kochała Korczaka. Ja – nie wiem. Być może tak właśnie było. Wydaje mi się jednak, że takie jej postrzeganie spłyca, infantylizuje tę skomplikowaną relację, odbiera w pewnym sensie autonomię, niezależność Wilczyńskiej.
Ale prawdą jest, że trudno nadać tej znajomości etykietkę.

Myślę, że łączyła ich przyjaźń, porozumienie oparte na poczuciu, że obojgu zależy na tym samym. Bez tego, wydaje mi się, nie mogliby pracować razem przez całe życie. On potrzebował jej, a ona jego, ich więź była oparta na synergii, dawaniu sobie wsparcia, inspirowaniu się wzajemnym w pracy, która nie była zajęciem tylko zawodowym, wypełnianiem obowiązków od-do, a codziennym życiem razem i dla dzieci.

Czy możliwe jest wskazanie momentu, w którym młoda Stefania ze studentki, przed którą cały świat stoi otworem, zmienia się w przedwcześnie dojrzałą kobietę, rezygnującą ze swojego dotychczasowego życia na rzecz pomocy dzieciom?

Bardzo chciałam do tego momentu dotrzeć, znaleźć po nim jakiś ślad, dowiedzieć się, co sprawiło, że wybrała dla siebie taki, a nie inny los, tamto – a nie inne miejsce, w którym spędziła całe życie.
Niestety, nie udało mi się odtworzyć jej biografii tak, jak myślałam, że mi się uda, kiedy zaczynałam pracę nad książką. To pytanie, jak wiele innych, pozostało bez odpowiedzi.
Mam tylko kilka skrawków z tamtego okresu jej życia, kiedy dokonywała wyboru swojej drogi, sięgnęłam też do tła, czasu i miejsca, w którym wtedy była i tam próbowałam szukać choćby części odpowiedzi. Stąd też wiemy, że niezupełnie było tak, że oto „cały świat stał przed nią otworem” – powiedziałabym raczej, że miała kilka możliwości, ale znów nie aż tak wiele.
Wiele drzwi było dla niej – młodej kobiety z kraju, który nie istnieje – zamknięte. Kiedy Wilczyńska wróciła z zagranicznych studiów do Warszawy Polska musiała jeszcze kilkanaście lat poczekać na niepodległość. Żydowskie pochodzenie też nie ułatwiało jej życia.

Szukała więc takiego miejsca dla swoich zdolności, wiedzy, w którym mogła by się realizować. Trafiła do przytułku dla najbiedniejszych dzieci żydowskich i została. O to, dlaczego właśnie tam, dlaczego wtedy, też bardzo chciałabym ją zapytać.

Sama Wilczyńska miała wątpliwości, co do metod stosowanych w Domu Sierot. Uważała, że razem z Korczakiem wypuszczają wychowanków z utopii w świat, w którym sobie nie radzą. A co ty sądzisz o metodach wychowawczych tej dwójki?

Nie mam wykształcenia pedagogicznego, nie mam też dzieci, więc nie czuję się kompetentna, żeby odpowiadać na to pytanie. W pracy dziennikarskiej jednak podejmuję często tematy związane z rodzicielstwem zastępczym i z tej perspektywy, nadal, choć od założenia Domu Sierot minęło ponad siedemdziesiąt lat, idee w nim wcielane w życie wydają mi się nowatorskie i wyjątkowe.

Autonomia dzieci, uznanie ich praw – też do samostanowienia, odrębności, darzenie ich szacunkiem to wciąż aktualne postulaty. Aktualne jest niestety też to, nad czym zastanawiali się i oni, Korczak i Wilczyńska – czy zbiorowe domy dziecka są dobrym pomysłem.
Dziś wszyscy jesteśmy chyba zgodni, że lepiej byłoby, gdyby… ich nie było – a jest ich, zbiorowych placówek opiekuńczo-wychowawczych w Polsce siedemset. Dużo lepszy byłby model, za którym opowiadała się już i Wilczyńska, kiedy robiła sobie „rachunek sumienia” i zastanawiała się, po latach pracy w Domu Sierot – chodzi o system rodzin zastępczych, ognisk domowych, który powinien wyprzeć koszarowe, masowe ośrodki. I chociaż to wiemy – domy dziecka w Polsce wciąż istnieją i mimo kolejnych politycznych deklaracji nie znikają. Dziś mieszka w nich kilkadziesiąt tysięcy dzieci.

Od niedawna pojawiają się pomysły, by jakoś uhonorować pamięć o Wilczyńskiej. Jak według ciebie powinno się to zrobić?

Ulica? Pomnik? Myślę, że sama pani Stefa żachnęłaby się na taki pomysł. Może i skwitowałaby: „zawracanie głowy!”, że lepiej zrobić coś pożytecznego. Dlatego też najbardziej podoba mi się pomysł zaproponowany przez Sylwię Chutnik – że upamiętnienie Wilczyńskiej powinno mieć przede wszystkim wymiar niematerialny, zawierać się w idei, o której już powiedziałam: żeby żadne dziecko, które jest w sytuacji wymagającej opieki innej, niż rodzinna, nie mieszkało w domu dziecka, a żyło w dobrze zorganizowanej rodzinie zastępczej.

Dobrym pomysłem na upamiętnienie byłoby też ufundowanie stypendium dla wychowanków opuszczających placówki opiekuńcze, żeby ułatwić im start. Wiem, że na tym, co się dzieje z dziećmi po opuszczeniu Domu Wilczyńskiej bardzo zależało. Troska pani Stefy i pana Doktora nie kończyła się z chwilą wyjścia z niego wychowanków. Dziś młodzi, którzy opuszczają domy dziecka, też mają mnóstwo problemów, borykają się z nimi często sami. Myślę, że dobrym pomysłem byłoby wsparcie ich w tym nowym etapie życia i w usamodzielnieniu się. Zwłaszcza, że w praktyce sprawa wygląda tak, że młodzi, którzy opuszczają placówki i chcą się uczyć, a jeszcze nie podejmują pracy, poza jednorazową wypłatą na zagospodarowanie się, otrzymują miesięcznie świadczenie w wysokości 500 złotych. I za te pieniądze muszą się utrzymać, zapłacić za mieszkanie, rachunki, jedzenie! Wydaje mi się, że z takiego pomysłu – ustanowienia funduszu, prywatnego lub publicznego, z którego można byłoby wypłacać stypendia – pani Stefa też byłaby zadowolona.

Paulina Lipka/(gabi)/WP Kobieta

Magdalena Kicińska – reporterka, współpracowniczka „Dużego Formatu”, regularnie publikuje też w „Wysokich Obcasach”, „Polityce”, „Przekroju”, „Elle”, „Voyage” oraz kwartalniku „Dialog-Pheniben”. Jej teksty reporterskie znalazły się również w kilku antologiach. Absolwentka nauk politycznych na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, Warszawskiej Szkoły Filmowej i Polskiej Szkoły Reportażu. Nominowana do Nagrody im. Teresy Torańskiej, finalistka stypendium im. Ryszarda Kapuścińskiego, stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

POLECAMY:

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (23)
Zobacz także