Blisko ludziBól ciała zabija ból duszy

Ból ciała zabija ból duszy

Mówi się, że rany na ciele się goją, ale te na duszy już nie. W ich przypadku jest odwrotnie: pokaleczone ręce, uda, brzuchy są niemymi świadkami zbrodni, które popełniają. Do więzienia nigdy nie trafią, bo nie krzywdzą nikogo. Poza sobą.

Ból ciała zabija ból duszy
Źródło zdjęć: © 123RF
Aneta Wawrzyńczak

28.03.2013 | aktual.: 28.05.2018 14:59

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Mówi się, że rany na ciele się goją, ale te na duszy już nie. W ich przypadku jest odwrotnie: pokaleczone ręce, uda, brzuchy są niemymi świadkami zbrodni, które popełniają. Do więzienia nigdy nie trafią, bo nie krzywdzą nikogo. Poza sobą. To kobiety, które same się okaleczają.

Zaczyna się zwykle, gdy są nastolatkami. Przestają sobie radzić z nowymi problemami, napiętymi jak struna relacjami z rodzicami, pierwszymi miłościami i rozczarowaniami, wreszcie – z samymi sobą. Jak podaje brytyjska telewizja BBC, według australijskich naukowców co dziesiąty nastolatek zadaje sobie ból: nacina skórę, nakłuwa ją, przypala papierosami. Częściej po podręczne narzędzia tortur (żyletki, cyrkle, zapałki) sięgają dziewczęta niż chłopcy. Większość z nich z tego wyrasta, uczy się, jak bezboleśnie rozwiązywać problemy. Wtedy blizny mają szansę się zagoić, wyblaknąć.

Część z nich jednak – ani bliznom, ani samym sobie – takiej szansy nie daje.

Nemezys, na kobiecym forum, w wątku o samookaleczeniach: „Ja właśnie siedzę w długim rękawie, bo w nocy po rocznej przerwie znowu zaczęłam się ciąć. Na początku były ręce, później nogi i brzuch... Teraz blizny sie prawie zagoiły, a ja dalej narobiłam kresek na nadgarstkach. Nie potrafię poradzić sobie... Myślałam, że to za mną, że wyszłam z tego. Ale z tego się chyba nie wychodzi... Nie mam sił”.

Blizny

Nikola ma 25 lat. Jej świat kręci się wokół uczelni (studiuje psychologię) i pracy (zarabia na opłacenie czesnego i mieszkania, które wynajmuje sama). Mimo braku czasu nie narzeka. W końcu od dziecka marzyła, żeby wsłuchiwać się w żale i rozterki obcych ludzi i smarować balsamem z ciepłych słów ich poranione dusze. – Dużo w życiu przeszłam. Dlatego chcę pomagać ludziom, którzy borykają się z problemami – deklaruje dziś.

Sama miała ich sporo. Mama zmarła, gdy była bardzo mała, więc prawie jej nie pamięta. Ojca z tamtego okresu też wolałaby zapomnieć. Wódka była dla niego ważniejsza niż córka. Pewnie dlatego Nikola wylądowała w domu dziecka.

Mimo trudnego dzieciństwa była dobrym dzieckiem. Grzeczna, ułożona, cicha. Chyba nawet zbyt grzeczna, zbyt cicha, zbyt zamknięta w sobie, bo gdy weszła w okres dojrzewania, zaczęło się coś psuć. Nie buntowała się, nie sprawiała problemów wychowawczych. Tylko te rany na rękach…

Któregoś dnia po prostu wyciągnęła żyletkę z maszynki do golenia i pocięła się. Dziś, dziesięć lat później, nawet nie pamięta dlaczego. – To była pewnie jakaś błahostka – tak mówi teraz. Wtedy było jednak inaczej.

– To przyszło samo. Chciałam wyładować emocje, które się we mnie gromadziły – wspomina. Gdy krew ściekała po jej świeżo okaleczonej ręce, poczuła ulgę. – Miałam uczucie takiej lekkości, gdy to zrobiłam – wyjaśnia.

Udało się – napięcie zeszło, problemy wypłynęły wraz ze strużką krwi. Później jednak pojawiły się kolejne. Nie umiała o nich opowiadać. A może po prostu nie miała komu? Gdy chciała podzielić się swoim problemem albo wyrazić złość, zawsze słyszała: „No już nie przesadzaj!”. – Co ich (wychowawców) to obchodziło? W domu dziecka zawsze tak jest, że nic ich nie obchodzi. W końcu przestałam mówić cokolwiek. Zaczęłam się ciąć – mówi.

Wpadła już za pierwszym razem. To było jak silny narkotyk, taki, przed którym rodzice i nauczyciele ostrzegają dzieci: raz weźmiesz, już z tego nie wyjdziesz. – Po tym pierwszym razie zawsze sięgałam po żyletkę, gdy sobie z czymś nie radziłam – wyznaje.

Był więc drugi raz, trzeci, piąty, dziesiąty, dwudziesty, pięćdziesiąty. Ile razy się pocięła, trudno zliczyć. Nikola wie tylko, że z czasem problemów było coraz więcej. Tak jak blizn na jej rękach. – To było silniejsze ode mnie. Nie dało się nad tym zapanować – wyjaśnia.

Szczelina

– Samookaleczenie dotyczy głównie skóry. Jest ona powłoką, która oddziela nasze wnętrze, chociażby w fizjologicznym sensie, od świata zewnętrznego. Okaleczenie jest atakiem na własną skórę, przerwaniem tej powłoki. W symbolicznym sensie powstaje wówczas szczelina, przez którą wnętrze wylewa się i wewnętrzny konflikt jest transportowany na ciało – wyjaśnia Ewa Kwaśny, psychoterapeutka na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic Szpitala Specjalistycznego im. J. Babińskiego w Krakowie.

Specjalistka przyznaje, że wielu jej pacjentów ma problem z okaleczaniem się. Podkreśla jednocześnie, że nie wynika to z depresji, jak się powszechnie uważa, ale zaburzeń osobowości. – Człowiek w głębokiej depresji nie ma nawet siły, by sięgnąć po narzędzie, którym mógłby się okaleczyć – mówi.

Zaburzeń osobowości czyli właściwie czego? Psychoterapeutka wyjaśnia, że najprościej rzecz ujmując dotyczą one osób, które mają problem z utrzymaniem satysfakcjonujących kontaktów z innymi ludźmi. – Dominuje u nich siła autodestrukcyjna, która objawia się w różny sposób. Pacjenci najczęściej skarżą się na trudności w utrzymaniu więzi z bliskimi osobami lub czymś, co jest dla nich atrakcyjne i ważne, na przykład dobrą pracą. W pewnym momencie popełniają błąd i niszczą wszystko, również siebie. Wtedy szukają różnych odskoczni: alkoholu, narkotyków, przygodnych kontaktów seksualnych. Niejednokrotnie okaleczają się, a nawet próbują popełnić samobójstwo – wylicza Ewa Kwaśny.

Wychowana bez matki, początkowo u boku ojca-alkoholika, a później w domu dziecka Nikola idealnie wpisuje się w ten schemat. – W psychologii czy psychoanalizie uważa się, że źródłem zaburzeń osobowości są pierwsze trzy-cztery lata życia dziecka i wynikają one z braku dostatecznej opieki emocjonalnej ze strony najbliższych. Przyczyną może być więc porzucenie czy złe traktowanie dziecka we wczesnym dzieciństwie – wyjaśnia psychoterapeutka.

Granica

Nikola przyznaje, że gdy zaczęła się ciąć, jej umysł i ciało błyskawicznie przystosowały się do nowej roli. Gdy cierpiała, szukała sposobu, by wyrzucić z siebie ból. Ten był na wyciągnięcie ręki, co najwyżej kilka kroków dzielących jej pokój od łazienki. Z czasem ten dystans coraz bardziej się kurczył, łatwiej było jej przekraczać granicę między cierpieniem a ulgą. Po prostu przecinała ją ostrzem żyletki. Coraz częściej, coraz mocniej, coraz głębiej. Rany nie miały czasu, by się wygoić. To był ten okres, gdy cięła się codziennie. W tym szaleństwie była jednak jakaś metoda, bo Nikola bardzo uważała, żeby nie pociąć się zbyt głęboko, żeby nie trzeba było zakładać szwów, żeby przypadkiem nie wykrwawić się. Nie o to jej przecież chodziło.

– Tnąc się, nigdy nie myślałam o tym, żeby odebrać sobie życie – podkreśla Nikola. I dodaje: – Po prostu chciałam, żeby te problemy wypłynęły razem z krwią.

Ból ciała tłumi ból duszy? Nikola jest przekonana, że w tym tkwi niebezpieczny czar samookaleczania. – Jak się człowiek tnie, to zawsze czuje się lekko – wyjaśnia.

W domu dziecka była jeszcze jedna dziewczyna, która kaleczyła się. Nigdy ze sobą na ten temat nie rozmawiały. Wolały cierpieć osobno? Nikola na pewno. Do dzisiaj tak ma: swoje największe problemy, troski, zmartwienia skrywa w sobie. Nie dzieli się nimi z nikim, ale też nie okalecza się. Przestała już po wyjściu z domu dziecka, z dnia na dzień, gdy zmarł jej brat. Wtedy po raz ostatni zamachnęła się na swoje ciało. A gdy krew przestała broczyć, stwierdziła, że ma już wystarczająco dużo blizn na rękach. I po prostu przestała. To znaczy nie tak po prostu. – Bardzo mnie korciło, żeby znów się pociąć – wspomina.

Narkotyk

Z badań naukowców i doświadczenia Ewy Kwaśny wynika, że kobiety – uznawane powszechnie za słabszą, mniej odporną na ból płeć – częściej się okaleczają. Robią to też w inny sposób niż mężczyźni. Ci bowiem zazwyczaj przypalają się papierosami albo nakłuwają. – Najczęściej samookaleczenie kojarzy się z pociętymi rękoma, ale w przypadku kobiet, zwłaszcza tych, które mają problem z kobiecością, a zwłaszcza jeśli padły ofiarą przemocy seksualnej, spotykam się z ranami w miejscach bardziej intymnych, ukrytych: na brzuchu czy udach – mówi psychoterapeutka.

„Miałam taki problem. Cięłam się przy każdym smutku, płaczu, a najczęściej przez głupich, niedojrzałych mężczyzn, zdrady. Choć trochę stresu wystarczyło, abym wzięła w rękę nóż do cięcia regipsów (najlepszy) i zrobiła sobie krechę na ciele. Gdy nie miałam go pod ręką, szukałam szkła na ulicy i nim się cięłam. (…) A wszystko zaczęło się od zabawy z koleżanką, która cyrklem wycięła mi na ręce literkę M”, wspomina użytkowniczka jednego z licznych forów poświęconych samookaleczeniom. Kobieta wylicza miejsca, gdzie ma blizny: ręka, ramię, noga (największa blizna, która skończyła się krwotokiem i szwami), okolice ust, ucho.

Ile zranionych dusz, tyle powodów samookaleczeń. Ewa Kwaśny do najczęstszych zalicza poczucie wewnętrznej pustki („pacjenci mówią na przykład, że dopiero widząc krew, czują, że żyją”), potrzebę ukarania samych siebie („trudno jest im poradzić sobie z poczuciem winy za to, co zrobili lub co się wydarzyło i w ten sposób wymierzają sobie karę”), chęć zredukowania napięcia wewnętrznego („mówią, że czuli się napięci, a gdy się okaleczyli, to napięcie zeszło”) czy wreszcie próbę zwrócenia na siebie uwagi otoczenia. – Podczas okaleczania wydzielają się endorfiny, potocznie zwane hormonem szczęścia, co sprawia, że osoby te paradoksalnie nie czują bólu – dodaje psychoterapeutka.

„Ja mam za sobą takie doświadczenia. Raczej nie robiłam tego, by skupić na siebie uwagę (bo lokalizowałam ślady swej działalności w miejscach mniej widocznych). Postrzegałam to jako uzależnienie, mechanizm radzenia sobie ze stresem, smutkiem, radością, na którą nie zasłużyłam. Ale też by karać się za błędy”, pisze inna internautka.

Ewa Kwaśny przyznaje, że zadawanie sobie bólu może działać jak narkotyk. – Można wpaść w uzależnienie, ale raczej od takiego sposobu rozładowywania napięcia niż samego okaleczania się. Jeśli ktoś zrobił to raz, nawet przypadkowo, i poczuł ulgę, w sytuacji, gdy pojawia się kolejne napięcie konflikt wewnętrzny albo z kimś bliskim, może pojawić się pokusa, by to powtórzyć – uważa Ewa Kwaśny.

Co masz na ręce, ciociu?

Po śmierci brata Nikola postanowiła raz na zawsze odstawić żyletkę. Gdy jednak przychodzi nowy problem, konflikt, napięcie, smutek, ta łypała na nią swym stalowym okiem, kusząc: „no chodź, ulżyj sobie”. Nikola zaciskała wtedy z całej siły zęby i pięści, by tego nie robić. Przyznaje, że sama nie wie, jakim cudem, ale udało jej się nie wrócić do samookaleczeń. Jest „czysta” już od pięciu lat. Nauczyła się, że można inaczej poradzić sobie z problemami. – Zaczęłam je rozwiązywać. Bo dziś już wiem, że nie ma problemu, którego nie dałoby się rozwiązać – stwierdza. Choć jednocześnie przyznaje: – Cały czas mnie do tego ciągnie.

Ale da radę. Musi. Nie chce kiedyś czuć tego, co jedna z dziewczyn na forum, która apeluje: „Nie róbcie tego. Chcecie słyszeć potem tak jak ja od mej siostrzenicy pytanie: ciociu… co masz na ręce? Lub na rodzinnym obiedzie u narzeczonego, że chyba mnie tak mocno pogryzł… To zostaje na całe życie”.

Tekst: Aneta Wawrzyńczak

(aw/sr)

POLECAMY:

aneta wawrzyńczakreportażcierpienie
Komentarze (9)