DJ Wika – najstarsza didżejka w Polsce
Wirginia Szmyt jest najstarszą didżejką w Polsce. Gdy wchodzi za konsoletę, parkiet wypełnia się w 20 sekund. Przy drugiej piosence nie siedzi już nikt. Co ciekawe, zaczęła prowadzić imprezy dopiero na emeryturze.
Całe życie aktywna, pomagała osobom niepełnosprawnym, trudnej młodzieży, teraz wspiera seniorów. Z pewnością daleko jej do gderającej staruszki. Skąd bierze siłę na to wszystko?
Pani Wirginia w rzeczywistości jest jeszcze drobniejsza niż na zdjęciach. Ma 74 lata, ale nie wygląda na swój wiek. W eleganckim czarnym sweterku, z gustownym naszyjnikiem na szyi i ze starannie upiętymi w kok białymi włosami prezentuje się jak prawdziwa dama.
Już od progu podaje kapcie i zaprasza do środka. Żwawo kursuje między kuchnią a salonem, co chwilę coś donosząc, żeby „miło nam się rozmawiało”. Jest więc herbata w imbryczku, porcelanowe filiżanki, ciasto drożdżowe z miodem, miseczka orzechów włoskich, sernik. Z czeluści mieszkania wyłaniają się leniwie dwie zaspane kocice, Punia i Koko. – Proszę się czuć jak na herbatce u babci – zachęca pani Wirginia. Nie jest to jednak wcale łatwe, bo mimo ogromu życzliwości i sympatii, którymi aż promieniuje, nie rozmawiamy o dzierganiu szalików ani lepieniu pierogów, nie narzekamy też na „dzisiejszą młodzież”.
– Gram Lady Gagę, Shakirę, Madonnę, Talkinga (Modern Talking – red.), Weekend, ballady, house – wylicza pani Wirginia. Do wyboru, do koloru. Na dysku twardym w komputerze ma kilka tysięcy plików, do tego dziesiątki płyt i notatnik, gdzie zapisuje wykonawców i tytuły piosenek podpatrzone na YouTube. – Chodź, dziecko, pokażę ci moje playlisty – zachęca. Odtwarzając kolejne piosenki z laptopa, buja się rytmicznie. Czuje muzykę lepiej niż niejeden nastolatek. Nic dziwnego – w końcu pani Wirginia kilka razy w tygodniu przeobraża się w szaloną DJ Wikę, najstarszą w Polsce didżejkę.
Wszystko na 100 procent
Urodziła się tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej na Kresach Wschodnich. Po jej zakończeniu wraz z rodzicami przyjechała do Wilna. Od tego miasta zaczęła się jej dziecięca tułaczka, bo ojciec ciągle zmieniał pracę i miejsce zamieszkania. W końcu osiedlili się na Pomorzu, a na początku lat 60. Wirginia skończyła studia na wydziale pedagogiki specjalnej i rehabilitacyjnej w Poznaniu i rozpoczęła pracę w szkole. – To nie była zwyczajna szkoła. To była szkoła specjalna, gdzie prowadzone były tak zwane klasy życia, do których chodziły dzieci niepełnosprawne, m.in. z zespołem Downa. Przygotowywaliśmy je, by mogły wykonać najprostsze czynności: zapiąć guziki, zasznurować buty, umyć się – opowiada.
Po czterech latach trafiła do zakładu wychowawczego dla chłopców w Warszawie. Nie umiałaby się odnaleźć w pracy „od” „do”. Od 8 do 16, od zadania do zadania, od przerwy do przerwy. Przyjść, zrobić swoje, wyjść. W zakładzie dla trudnej młodzieży spędziła ponad połowę życia – najpierw jako wychowawca, później kierownik, wreszcie dyrektor – więc harmonogram teoretycznie jakiś był. Praktycznie, przynajmniej w jej wykonaniu, panowała „wolna amerykanka”. – Jeden przychodzi do pracy, a inny przychodzi pracować. Ja zawsze należałam do tej drugiej grupy. Dla mnie zakład był domem, do którego musiałam wnieść mnóstwo energii i serca. Żeby ta druga strona, która jest powierzona mojej pedagogicznej opiece, nie odczuwała przymusu zmiany. Tylko zmieniła się dlatego, że tak jest dla niej lepiej – wyjaśnia pani Wirginia.
Jak sama przyznaje, stosowała niekonwencjonalne metody, bo chciała przekazać swoim podopiecznym to, czego nikt wcześniej im nie przekazał. – Nikt ich nie nauczył miłości. Skoro nikt ich w domu nie kochał, to skąd mogli wiedzieć, jak miłość wygląda? Nie została im ona zaszczepiona, zamiast niej mieli w sercach pustkę – wyjaśnia pani Wirginia.
To dlatego, według niej, swoje negatywne emocje wyładowywali na słabszych. – Dla mnie to był dramat nie do opisania, gdy nastoletni chłopcy łapali koty i ptaki, bili je, wrzucali do smoły, podpalali, robili z tego fajerwerki. Wiedziałam, że chcą w ten sposób pokazać, że są twardzielami. Wrażliwość była dla nich słabością, więc musieli pokazać, że nie ulegają emocjom – mówi.
Swoich podopiecznych wzięła więc sposobem. Zaczęła znosić do zakładu bezdomne koty i psy. – Uczyłam ich miłości na zwierzętach. To wymagało ogromnej cierpliwości i wiary, że mi się uda. A ja w to wierzyłam – wspomina. I dodaje ze śmiechem: – To mógł robić tylko taki wariat jak ja!
Na początku chłopcy drwili. Kota się goni, nie przytula! Powoli jednak przyzwyczajali się, że zwierząt w zakładzie jest coraz więcej: pies-przybłęda, bezdomna kotka, dopiero co narodzone kocięta. Wreszcie – zaczęli zabierać je do swoich pokojów, przytulali, zasypiali z nimi.
– Wiedziałam, że takie metody można stosować w domu, z jednym czy dwójką dzieci, ale nie z taką gromadą. Ale ja inaczej nie potrafiłam nauczyć tych chłopców miłości – wyjaśnia pani Wirginia.
Emerytura to za mało
Po kilkudziesięciu latach aktywnej pracy przyszedł w końcu dzień, gdy obudziła się rano i nie miała nic do zrobienia. Zero obowiązków, stresów, pośpiechu. Jednym słowem: emerytura. Choć przez całe życie była niezwykle aktywna, przyznaje, że na początku cieszyła się wolnością i pełną niezależnością. Zapowiadała się istna sielanka: wyjazdy na działkę, porządki w ogródku, spacery z mężem, ogniska, pisanie wierszy. Szybko jednak okazało się, że to dla niej za mało.
– Na początku sprawiało mi to przyjemność. Ale później pomyślałam: „Jak długo można siedzieć w lesie? Życie umyka, a ja mam wokół siebie tylko drzewa”. Nie mogłam sobie tam znaleźć miejsca. Potrzebowałam ludzi – wspomina.
Wróciła więc do Warszawy, gdzie otrzymała propozycję pracy z seniorami w filii Domu Kultury we Włochach. Jeszcze przed chwilą pracowała z nastolatkami, teraz miałaby przeskoczyć o kilkadziesiąt lat i pracować z ludźmi w wieku ich dziadków. Dziwne? Trudne do ogarnięcia? Niewykonalne? Nic z tych rzeczy. Dla pani Wirginii to był strzał w dziesiątkę.
– Tego było mi potrzeba. Pomyślałam, że tyle można im zaproponować. To przecież też jest resocjalizacja – wyjaśnia. – Trzeba przystosować ludzi do życia na emeryturze: jak zagospodarować swój czas, jak zadbać o zdrowie, odporność, własny rozwój, jak polubić siebie – mówi.
Znów wpadła w wir pracy. Spotkania z lekarzami różnych specjalności („żeby seniorzy nie mylili laryngologa z ginekologiem”), politykami wszystkich ugrupowań, od prawa do lewa („żeby nie ulegali psychozie tłumu”), przedstawicielami różnych wyznań i religii, ze Świadkami Jehowy, muzułmanami i judaistami na czele („żeby byli bardziej tolerancyjni i rozumieli, że założeniem każdej religii jest miłość do człowieka i do życia”), policją i dzielnicowymi („żeby wiedzieli, do kogo zgłosić się po pomoc”). Były też wystawy, wieczorki i warsztaty poetyckie, spotkania z aktorami, piosenkarzami, specjalistami z różnych dziedzin, nawet mody czy savoir-vivre’u. Sala zawsze pękała w szwach.
– Ja to nazywałam „małą Warszawką” – śmieje się pani Wirginia. Po chwili jednak poważnieje: – Dałam tyle propozycji, bo miałam świadomość, że nas, emerytów w Polsce, na nic nie stać.
Pomysły wychodziły od niej. Jak przekonuje, to wszystko właśnie jest potrzebne seniorowi, który żyje dużym mieście: powinien wiedzieć, jakie ma prawa i obowiązki, gdzie udać się po zapomogę, do którego specjalisty zgłosić się ze swoimi schorzeniami. – Starsi ludzie są często źle traktowani, wręcz przeganiani. A z drugiej strony mają kompleksy, boją się o czymś głośno mówić albo o coś zapytać, a wtedy robią się nerwowi. Tego wszystkiego trzeba było ich nauczyć. Właściwie to był ciąg dalszy mojej pracy pedagogicznej – wyjaśnia pani Wirginia.
Największą popularnością cieszyły się czwartkowe spotkania uniwersyteckie, kiedy to zaproszeni goście prowadzili wykłady na przeróżne tematy, od medycznych, przez psychologiczne po kulturowe. A zaraz po wykładzie – impreza!
– Niektórzy przychodzili tylko na zabawę – śmieje się pani Wirginia. Początkowo zajmowała się wyłącznie organizowaniem imprez. Później jednak sama stanęła za konsoletą. Powód? Banalny – oszczędność. Wynajęcie profesjonalnego didżeja to był koszt rzędu 300-400 złotych, a że w domach kultury każdy grosz się liczy, pani Wirginia postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Tak została DJ Wiką.
Miłość do muzyki
– Muzykę kochałam od dziecka – wspomina DJ Wika. W jej rodzinnym domu była ona nieodłącznym elementem życia. Wieczorami dziadek urządzał małe koncerty: sam grał na akordeonie, jego synowie na skrzypcach i bałałajce, mała Wika na cymbałkach, a jej mama i ciocia śpiewały. Później Wirginia należała do szkolnego chóru i uczyła się grać na pianinie. Z muzyki zrezygnowała na rzecz gimnastyki artystycznej. Dopiero na „stare lata” wróciła do grania. – Nigdy nie przypuszczałam, że na emeryturze będę grajkiem – śmieje się pani Wirginia.
Kiedy dom kultury został rozwiązany, zaczęła współpracę z Fundacją Wspierania Inicjatyw Artystycznych. Tak trafiła do pubu Bolek. Znów była w ferworze pracy: imprezy dla seniorów, salon literacki, wieczorki poetyckie. Gdy fundacja rozpadła się, właściciele pubu zaproponowali DJ Wice, by dalej grała. I gra do dzisiaj.
Disco polo, latino, house, elektro, szlagiery sprzed kilku dekad, ballady. – Gram wszystko, co tylko spodoba się publiczności. A jak widzę, że melodia nie idzie, to od razu ją miksuję. I chyba się podoba – uśmiecha się DJ Wika.
W Bolku imprezy zaczynają się wczesnym popołudniem, kończą – wieczorem. W każdą środę, sobotę i niedzielę na Pole Mokotowskie, gdzie znajduje się pub, ciągną zastępy seniorów. Panowie przychodzą w wyprasowanych koszulach, eleganckich swetrach, niektórzy nawet w garniturach. Wśród pań króluje czerwień, srebro i cekiny, a przede wszystkim lekkie pantofelki. To nic, że za oknami hula sroga zima. W szatni szybko zmieniają ciepłe kozaki na lekkie sandałki i ruszają do sali tanecznej. Ustawiają się w kolejce, żeby zapłacić 12 złotych, i rozsiadają się przy stołach z kawą, herbatą i ciastkami. Nim impreza na dobre się rozkręci, na stolikach lądują też ciasta, pomarańcze, a gdzieniegdzie ćwiartka Żubrówki czy Żołądkowej Gorzkiej. Średnia wieku to jakieś sześćdziesiąt lat.
Zanim DJ Wika puści pierwszy kawałek, zastanawiam się, ile potrzeba czasu, żeby rozruszać towarzystwo. Gdy tylko rozbrzmiewają dźwięki muzyki, prawie wszyscy jak na komendę ruszają na parkiet. Minęło 20 sekund, z zegarkiem w ręku. Przy stołach zostaje tylko kilka osób. Przy drugiej piosence liczba siedzących maleje do zera.
– Ludzie przekonali się, że na zabawach nic zdrożnego się nie dzieje. Równie dobrze można kogoś poznać na ulicy, w tramwaju, nawet w kościele! Wystarczy, że wrzucę karteczkę z moim numerem telefonu do kieszeni pana, który wpadł mi w oko – uśmiecha się didżejka.
Wylicza również szereg innych zalet imprez dla seniorów. Przede wszystkim to, że pozwalają zachować zdrowie – zarówno fizyczne, jak i psychiczne. – Zamykanie się w swoim świecie i swoich problemach sprawia, że człowiek pustoszeje. A na zabawie może się poruszać, poznać innych ludzi, posłuchać o ich problemach. I wtedy jego własne wydają się dużo prostsze – mówi 74-latka.
Jej kalendarz jest bardzo napięty. Trzy razy w tygodniu przez kilka godzin gra dla seniorów w Bolku. Ramię w ramię z dużo młodszymi didżejami rozkręca też imprezy pokoleniowe w Cafe Kulturalna. Grała już z raperem Pono, DJ DEF-em i Sikorem. Poza tym otrzymuje zaproszenia na prowadzenie różnego rodzaju imprez, od osiemnastek po jubileusze. Grała też m.in. na IV Kongresie Kobiet, warsztatach didżejskich dla seniorów, balu studentów SGGW, a z okazji Dnia Kobiet wystąpi dla polonii w Londynie.
– Nie sądzę, że zapraszają mnie tylko dlatego, że jestem starszą panią. Widocznie ludziom podoba się, jak gram. A ja nie pretenduję do bycia didżejką. Mogę być nawet i Jankiem Muzykantem. Dla mnie najważniejsze jest, że mogę robić to, co kocham – mówi skromnie pani Wirginia.
Szybko jednak okazało się, że „tylko” organizowanie imprez jej nie wystarcza. Zastanawiała się, co jeszcze mogłaby zrobić dla seniorów. Tak wymyśliła wczasy „za grosze”.
Siedem lat temu podczas urlopu pani Wirginia zapytała właściciela pensjonatu w Ostrowie między Karwią a Jastrzębią Górą, czy nie podjąłby się przyjęcia grupy seniorów poza sezonem. „Jak pani zbierze ludzi, to nie ma sprawy”, usłyszała w odpowiedzi. W maju na wczasy pojechało z nią 45 osób. W tym roku na piętnaście turnusów wyjedzie ponad 700.
Pani Wirginia podkreśla, że jej społeczna praca nie byłaby możliwa na taką skalę bez pomocy koleżanek: prawniczki Krystyny Dudzińskiej, ekonomistki i pilotki wycieczek Ingi Rzepińskiej oraz pedagożki Janki Kowalskiej. – To są świetne dziewczyny, na zmianę ze mną jeżdżą na turnusy, organizują wypoczynek, wycieczki i zabawy. Żadna z nas nie zarabia na tym ani grosza – podkreśla 74-latka.
– Jak ktoś ma 600-700 złotych emerytury, to opłaceniu czynszu i podstawowych zakupach nieraz nie zostaje mu nawet na leki. Niektórzy mogą przyjść na imprezę tylko raz w miesiącu, bo 12 złotych to dla nich duży wydatek. A ja organizuję wczasy za 650 złotych, z dojazdem, pobytem w pensjonacie, wyżywieniem. I wie pani, co jest przykre? Że w Polsce przeciętny emeryt cały rok odkłada po kilka groszy, żeby móc na te wczasy wyjechać – mówi pani Wirginia.
Dodaje jednocześnie, że dzięki temu jej rówieśnicy mogą choć na chwilę oderwać się od codziennych trosk. I że w tym roku będą mogli pojechać jeszcze dalej. – Organizuję wyjazd do Chorwacji. Tradycyjnie, po kosztach, bo ja przecież na tym nie zarabiam ani grosza. Nie wyjdzie drożej niż 1250 złotych – zapewnia didżejka.
„Zaprawiona w bojach”
Starość to jeden z ulubionych motywów pisarzy, poetów, filozofów. Jednak większość z nich patrzy na nią z lękiem, pesymizmem, niekiedy wręcz odrazą:
Starość przyprawia więcej zmarszczek duchowi niż twarzy. Rzadko się trafia być szczęśliwym na starość (Seneka Młodszy).
Młodość musi się wyszumieć, starość – wygderać (Jacek Urbański)
Starość zamiast jutra posiada wczoraj (Alfred Aleksander Konar)
Człowiek na starość przypomina emerytowanego aktora, który siedzi na widowni i smętnie spogląda, jak jego ulubione role gra kto inny (Magdalena Samozwaniec)
Starość to obrzydliwy deser podany po doskonałym posiłku (Stephen King)
Gdyby spisać je na kartce, pani Wirginia wyrzuciłaby ją do kosza. Ona nie załamuje rąk nad upływającym czasem ani nie rozpływa się we wspomnieniach minionych lat. Wręcz przeciwnie, krzyczy radośnie: „Przecież ja mam dopiero 74 lata!”.
Nie wszyscy to jednak rozumieją. „Pani Wiko, pani się tak chce? No, tak się męczyć… I nie choruje pani? Oj, mnie by się nie chciało” – pani Wirginia regularnie słyszy te słowa od swoich rówieśników. – Życie nie jest usłane różami. Przecież nie będę tylko leżeć i pachnieć! – śmieje się.
Aktywna od najmłodszych lat, sama o sobie mówi: „Jestem zaprawiona jak koń wyścigowy”. I przyznaje, że energię i optymizm trochę odziedziczyła po mamie, która w wieku 80 lat prosiła: „Wika, znajdź mi jakąś pracę”, a trochę wypracowała sama, jako odpowiedź na momenty załamania. – Moje życie nie było usłane różami, ale zawsze wydawało mi się, że wszystkie przeciwności losu można pokonać. Że jutro będzie lepiej – wyznaje pani Wirginia.
Nie dała się więc złamać ani po śmierci ukochanego męża („nie obnosiłam się z chodzeniem na czarno, a dwa tygodnie po pogrzebie grałam na imprezie”), ani po operacji biodra i wszczepieniu endoprotezy, która przykuła ją na trzy miesiące do łóżka, a na kolejny rok – do kul („nieraz słyszałam, że dziś będzie grała kulawa”), ani teraz, gdy cierpi na zapalenie ucha środkowego („gdybym była normalną babcią, przy takim schorzeniu nie wychodziłabym z przychodni”) a gra z słuchawkami na uszach wcale nie ułatwia leczenia.
Dlatego też pani Wirginia nie znosi „ustawiania wszystkich pod jeden sznurek”. Dlatego zachęca innych, nie tylko seniorów, by nie pozwolili zamknąć się w szufladzie z plakietkami „moher”, „dewotka”, „w oczekiwaniu na koniec życia”. – Utarło się, że kobieta na emeryturze jest uznawana za porządną, kiedy jej życie wyznacza kościółek, różaniec, cmentarz. A jeśli zakłada kolorową sukienkę, chodzi do kawiarni czy na spotkania taneczne, pojawia się mnóstwo znaków zapytania – uważa pani Wirginia. Oddychając z ulgą, dodaje: – Na szczęście to się powoli zmienia. Coraz rzadziej słyszy się, że „nie wypada”. Wszystko wypada!
Miłość w każdym wieku
DJ Wika jest na bieżąco nie tylko z nowościami na rynku muzycznym, ale i plotkami z parkietu: kto w kim się zakochał, a kto na kogo pogniewał, kto z kim zaczął spotykać, a kto z kim przestał. – Uczucia się nie starzeją. Jedyna różnica polega na tym, że za młodu kierują nami głównie emocje, a na starość powinniśmy kierować się rozumem. To znaczy podporządkować uczucia rozsądkowi – uważa.
Odkąd gra, około 20 par, które poznały się na dancingach, wstąpiło w związki małżeńskie. Znacznie więcej było przelotnych romansów. – Jest dużo samotnych osób. I spora ich część nie potrafi tak żyć. Samotność, myśl, że nikomu nie są potrzebne, bolą je. A w naszym wieku najprościej jest poznać kogoś właśnie na zabawie – przekonuje.
Sama wychodziła za mąż dwukrotnie. Pierwszy raz przed dwudziestką, z młodzieńczego szaleństwa i zauroczenia. Drugi po czterdziestce, z wielkiej, dojrzałej miłości. Dziś przyznaje, że czasem brakuje jej bliskości drugiej osoby. Kogoś kto pochwaliłby, że ładnie wygląda i zatroszczył się, o której wróci do domu. Mimo tego – choć przecież nigdy nie mówi nigdy – trzeci raz nie zamierza stawać na ślubnym kobiercu.
– Nie mam takich potrzeb. Raz, że jestem bardzo zajęta, dwa, że jestem perfekcjonistką. I uważam, że nie przeżyłabym już takiego szaleństwa. Bo dla mnie miłość jest jak narkotyk: totalne zapomnienie, zaakceptowanie kogoś bez reszty, dreszcze, gdy ta druga osoba jest w pobliżu – rozmarza się pani Wirginia. Jej mieszkanie pełne jest zdjęć ukochanego męża, Janusza Szmyta, dyplomaty, specjalisty od spraw niemieckich i wiceszefa departamentu w MSZ, z którym przez kilka lat mieszkała w Szwajcarii. Był szalenie przystojny, co można wywnioskować z fotografii, a także inteligentny, otwarty, wrażliwy, tolerancyjny, jak wylicza pani Wirginia. – Trudno byłoby mi spotkać kogoś takiego jak on. Poza tym czuję, że on wciąż jest przy mnie – wyznaje ze wzruszeniem didżejka.
Dlatego nie czuje się źle nawet wtedy, gdy jest sama. Wręcz przeciwnie, w zaciszu własnego domu pani Wirginia słucha Irene Mathieu, Czajkowskiego, Vivaldiego. Ale najbardziej lubi… ciszę. – Jestem bardzo emocjonalnym człowiekiem i od czasu do czasu muszę przeprowadzić sama ze sobą rozmowę – wyjaśnia. Zapewnia jednocześnie, że rodzina – dwóch synów, synowe i czworo wnuków – są jej akumulatorami, ale ani myśli ingerować w ich życie.
– Nie mogłabym wymagać, żeby mnie ze sobą wszędzie zabierali. Czułabym się jak intruz – wyjaśnia. I dodaje, że zdaje sobie sprawę, iż nie jest tradycyjną babcią. – Wnuki mówią: „Babcia, ja też bym tak chciał, jak będę w twoim wieku”. Wydaje mi się, że mają do mnie trochę dystansu. Niby babcia, a zupełnie nie jak babcia. Ale jak poproszą, to zrobię im pierogi. Tylko nic im nie przyszyję ani nie wydziergam na drutach. Takich cudów nie ma, bo ani nie mam czasu, ani zdolności – śmieje się DJ Wika.
Na koniec cytuje jeden ze swoich tekstów, pisanych dla kabaretu seniorów. „Siedemdziesiąt mieć lat i do tego wad. I kochać, kochać życie, świat widzieć w kolorach, a siebie w amorach. I marzyć, i marzyć, by usnąć o świcie”. – Czyż nie na tym polega życie, kochanie? – uśmiecha się pani Wirginia.
Tekst: Aneta Wawrzyńczak
(aw/sr), kobieta.wp.pl