Dziecko na „nie” i trudne macierzyństwo

Dziecko na „nie” i trudne macierzyństwo

Dziecko na „nie” i trudne macierzyństwo
22.10.2008 14:08, aktualizacja: 28.10.2008 15:42

Ulubione słowo mojego dziecka jest krótkie i irytujące. „Nie” rozbrzmiewa zawsze i wszędzie. Czasem, niczym Wojewódzki w „Idolu”, „jest na nie” całymi godzinami, podczas gdy ja muszę być zawsze na „tak’.

Ulubione słowo mojego dziecka jest krótkie, zwięzłe i irytujące. „Nie” rozbrzmiewa zawsze i wszędzie. Czasem, niczym Wojewódzki w „Idolu”, „jest na nie” całymi godzinami, podczas gdy ja – matka, muszę być zawsze na „tak’ – cierpliwa, kochająca i wybaczająca. I nigdy nie mogę przyznać się, że są chwilę, kiedy macierzyństwo staje się koszmarem.

Na forach internetowych, w czasopismach dla rodziców i w innych miejscach, w których to matki dzielą się swoimi emocjami i spostrzeżeniami, króluje patetyczne podejście do macierzyństwa. Kobiety dodają kalendarze-linijki pokazując światu stan rozwoju dziecka, piszą o nim nie inaczej jak „maluszek”, „istotka najsłodsza”, „skarb najukochańszy”, „złotko moje” i inne mniamniuśne do obrzydzenia epitety. Kiedy czytam te wszystkie peany na cześć rodzicielstwa, zastanawia mnie, czy to są cyborgi, czy kobiety? I wyobrażam sobie facetów rozmawiających przy piwie o ojcostwie. W czasie ich rozmowy na pewno usłyszałabym epitety nieco innego rodzaju.

W moim wypadku euforia i irytacja przeplatają się ze sobą bez przerwy. Kiedy Jadźka przyszła na świat, czułam się do roli matki kompletnie nieprzygotowana. Nie wiedziałam, dlaczego płacze, dlaczego nie śpi, co zrobić, by przestał ją boleć brzuch. Miliony kłębiących się pytań. Poza tym czułam się okropnie nieatrakcyjna, uwiązana w domu i wiecznie przemęczona. Kilka tygodni po porodzie przyszła do mnie przyjaciółka i między niewinnymi pogaduchami, powiedziała: „Wiesz, czytałam, że prawie każda młoda matka ma chociaż jedną taką chwilę, kiedy chce wyrzucić własne dziecko za okno z bezsilności".

Nie pamiętam, czy mnie kiedyś ogarnęła podobna myśl, kiedy w czasie trzeciej nieprzespanej nocy tuliłam rozwrzeszczaną Jadźkę do piersi. Jedyne co wiem, to to, że o trudnym macierzyństwie trzeba rozmawiać. Nie wolno chować pod dywan negatywnych emocji, bo skumulowane wypełzną w najmniej oczekiwanym momencie. Kiedy patrzę na pierwsze miesiące po porodzie, myślę sobie, że przeżywałam coś w rodzaju poporodowej depresji, chociaż wtedy zupełnie o tym nie myślałam. Nie wychodziłam z domu, bo uważałam, że nie mam po co. I tak cały czas będę myśleć o dziecku, a poza tym mój wygląd i tusza ograniczała mnie w znacznym stopniu. Kompleksy przykuły mnie do czterech ścian na dłuższy czas, niż się tego spodziewałam. Zdałam sobie sprawę z tego wszystkiego dopiero niedawno, kiedy patrzyłam na radosne macierzyństwo moich znajomych i przypomniałam sobie siebie jakiś czas temu.

Teraz jest już zupełnie inaczej. Schudłam dwadzieścia kilo. Nie mam problemów z wychodzeniem do ludzi, wręcz przeciwnie. Z Jadźką można się dogadać. Wiem, kiedy płacze ze zmęczeniem, kiedy ze zdenerwowania. Kiedy jest głodna, to mi to powie. Kiedy jest senna, weźmie smoczka i Kłapouchego i pójdzie do łóżka. Dopiero teraz w pełni cieszę się z bycia jej mamą, nie muszę już sobie powtarzać, że „kiedyś będzie cudownie”, bo już jest. Jedynym mankamentem jest to wszechobecne „nie”, które pobrzmiewa nam wielokrotnie w ciągu dnia. Tłumaczę sobie jednak, że oto na moich oczach powstaje Jadźka, która potrafi podejmować jakieś decyzje. Chociażby takie, że na śniadanie kategorycznie nie zje kaszy, ale za to chętnie wciągnie upragnione jajo, a nawet dwa. „Nie” to też oznaka jej asertywności, dobra cecha u małych i dużych. Poza tym ćwiczy swoje zdecydowanie. Wszystko to wygląda na bardzo pozytywny proces wychowawczy. Gdyby tylko trenowała na kimś innym. Na pluszaku jakimś, nie na żywym człowieku, jakim niewątpliwie jest
matka i tatka.