Hanna Rechowicz: Starość to taka młodość, tylko że inna
Nazywają ją Pani Bajka. Mimo że w tym roku świętuje 90. urodziny, nie zamierza rezygnować z uroków życia. Zawsze uśmiechnięta, pięknie ubrana i uczesana, gości przyjmuje w swoim niezwykłym domu na warszawskich Filtrach. Hanna Rechowicz, autorka legendarnych mozaik, obrazów ściennych i tkanin dekoracyjnych, które rozjaśniały smutek PRL opowiedziała nam o swojej sztuce, rodzinie i o tym, że starość wcale nie jest taka straszna, jak mówią.
21.07.2016 | aktual.: 21.07.2016 20:43
Michał Suchora: Spotkaliśmy się w pani domu, legendarnej już willi Rechowiczów. Cały dom, łącznie z panią, wygląda jak jedno wielkie dzieło sztuki!
Hanna Rechowicz: Bo my z mężem nigdy nie rozdzielaliśmy życia i sztuki. My po prostu sztuką żyliśmy, nie mogliśmy więc mieszkać w jakimś zwyczajnym miejscu. Dom przy ulicy Lekarskiej należał przed wojną do mojej rodziny, potem go jednak na moment straciliśmy i przez wiele lat kawałek po kawałku odkupowaliśmy. Adaptacje do naszych potrzeb, estetycznych głównie, a nie funkcjonalnych, przeprowadziliśmy właściwie w każdym jego zakamarku - od pokrytej kamienną mozaiką fasady, przez rozrzeźbioną klatkę schodową, po nasze łóżko. Wszystkiemu nadaliśmy osobisty charakter. Inaczej nie czulibyśmy się tu jak w domu.
MS: Ale przecież wszystko działo się w latach 50., kiedy władze nie były bardzo przychylne takim niebieskim ptakom jak pani i pani mąż.
HR: Z tym zamordyzmem to trochę przesada. Ja jakoś zawsze, niezależnie od ustroju, robiłam, co chciałam. Nawet w najgłębszym stalinizmie nie było sytuacji, żeby ktoś zakazał mi ubierać się jak chciałam czy dekorować dom według własnego gustu. Oczywiście, że byliśmy pod polityczną presją. Gaber (mąż Hanny Rechowicz – przyp. aut.) był wzywany przez UB na przesłuchania, ubecy widać zdali sobie sprawę, że z niego żadne źródło informacji. Jak tylko funkcjonariusze widzieli go wchodzącego na przesłuchanie z tą wieczną miną marzyciela, w tych dziwnych, często pochlapanych farbą ubraniach, od razu musieli sobie zdać sprawę, że wtyczki w nim nie znajdą.
MS: Umiałaby pani żyć w takim zwyczajnym, mieszczańskim mieszkanku?
HR Gdyby przyszło mi w takim żyć, to i tak bym je w całości zmieniła na swoją modłę. Nie ma rzeczy, której się nie da przemalować, ozdobić, by nadać jej charakter. U mnie nie ma jednej rzeczy, której bym nie przerobiła. Nie znoszę IKEA! Jak można mieć w domu meble, jakich jest na świecie milion podobnych!
MS: W waszym domu nie mówiło się o polityce?
HR: O tyle, o ile. Mieliśmy lepsze tematy - przede wszystkim sztukę. Ani Gaber, ani ja nigdy nie należeliśmy do żadnej grupy, nie definiowaliśmy się. Po prostu uciekaliśmy od wszelkich form zaszufladkowania, również politycznego. Nie byliśmy wywrotowcami, ale oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że żyjemy w ustroju, który z demokracją ma niewiele wspólnego. Ale co było nam robić! My wtedy nawet nie śniliśmy, że komunizm może się kiedyś skończyć, a pracować trzeba było, żeby utrzymać rodzinę. Dlatego wszyscy byliśmy w Związku Artystów Plastyków. Bez tego nie dostalibyśmy żadnego zlecenia. Ale chałtur propagandowych nigdy nie robiliśmy.
MS: A kiedy pojawiły się dzieci, nie musiała pani dla trywialnej codzienności domowej poświęcać sztuki?
HR: Mieliśmy to szczęście, że mieszkała z nami moja mama, której się szalenie podobało to, co z Gabrem robiliśmy. I kiedy urodziły się nasze córki, to mama się nimi właściwie zajmowała, a nie my. Ja się do życia kury domowej kompletnie nie nadaję, nigdy niczego nie ugotowałam, nigdy nie sprzątałam. Tak się zawsze szczęśliwie składało, że był przy mnie ktoś, dzięki komu mogłam się skupić tylko na rzeczach najważniejszych, czyli na sztuce.
MS: Prowadziliście dom otwarty?
HR: To zależy od okresu. Najszerzej drzwi otworzyliśmy przed naszym przyjacielem Edwardem Krasińskim, który pomieszkiwał z nami aż siedem lat. To był chyba nasz najbliższy przyjaciel. Był też moment, na przełomie lat 60. i 70., kiedy bywało u nas wielu ambasadorów. Przybyli z całego świata ludzie łaknęli czegoś, co nie przypominało im serwowanej na każdym rogu oficjalnej propagandy. U nas wolności i fantazji mieli aż nadto! Oczywiście, nie siedzieliśmy cały czas w domu. Chodziliśmy często ze znajomymi do Kameralnej na Foksal, ale raczej nie razem - ja ze swoimi koleżankami, Geber ze swoimi kumplami. Mieliśmy układ, który pasował nam obojgu.
MS: Mieliście z mężem niezwykle silną relację. Nie dość, że razem żyliście, to jeszcze razem pracowaliście. Łatwo jest pracować w duecie? Gdzie miejsce na artystycznego ego?
HR: Tak naprawdę nie byliśmy żadnym duetem, a już na pewno nie malowaliśmy ramię w ramię. Zdarzało się tak, że Gaber coś projektował, a ja to potem realizowałam - oczywiście po swojemu. W realizacji w Domu Chłopa wyraźnie widać, które fragmenty robiłam ja, a które on. W Bristolu znowu Gaber malował panneau ścienne, a ja nad nim fresk na suficie. W ten sposób pracowaliśmy razem, ale osobno i nigdy się z powodu pracy nie kłóciliśmy.
MS: A jaka była wtedy pozycja kobiety? Nie czuła się pani żoną swojego słynnego męża?
*HR: *Chciałam się czuć jego żoną! Po to za niego wychodziłam! Nigdy nie byłam feministką. Życie dziewczyn jest bardzo fajne i nigdy nie chciałabym oddawać czy zamieniać niczego, co się z tym wiąże. Pewnie miałyśmy wtedy trochę pod górkę, ale przecież w tym czasie wiele wybitnych artystek zrobiło niesamowite kariery. Czy fakt bycia kobietą uniemożliwił pracę Magdalenie Abakanowicz albo Alinie Szapocznikow? W sztuce liczy się przede wszystkim talent, nie płeć.
MS: Przeżyła pani tak ogromny kawał czasu, pamięta pani dwudziestolecie międzywojenne, okupację, powstanie, PRL i wreszcie wolną Polskę. Który z tych momentów był najszczęśliwszy?
HR: Tak dużo przeżyłam, a mam wrażenie, że to wszystko było wczoraj. Mam jeszcze tyle planów. Kiedy ja to wszystko zrobię? Kiedy byłam najszczęśliwsza? Kiedy byłam z Gabrem. Dzięki niemu nawet wojnę wspominam jako wspaniały czas. Zawsze byliśmy razem, wspieraliśmy się, więc nawet w najgłębszym stalinizmie nie czuliśmy się aż tak źle. Wokół nas było wiele zła, ale my zawsze mieliśmy po co żyć. Panie Michale, najważniejsza w życiu jest miłość. Nic więcej się nie liczy. Poza sztuką.
MS: Czy sztuka była dla was w takim razie sposobem na ucieczkę przed smutną rzeczywistością?
HR: Nie, to tylko przypadek. My przed niczym nie uciekaliśmy - po prostu chcieliśmy żyć o swojemu. Co więcej; myślę, że w brutalnym kapitalizmie byłoby nam jeszcze trudniej realizować marzenia niż za komuny. Mieszkaliśmy przecież chwilę w Paryżu i wiedzieliśmy, co znaczy życie na emigracji. Ta ciągła walka o zlecenia, o stypendia, to nie było dla nas. Woleliśmy wziąć się za bary, ale z polskimi, naszymi problemami.
MS: Wiele z pani realizacji, mozaiki w Supersamie, malowidła w Bristolu, prace z Domu Chłopa już nie istnieją, albo zostały znacznie uszkodzone. Nie żal ich pani? Nie tęskni pani za nimi?
HR: Tęsknić to ja mogę do mojego ukochanego zmarłego Gabra albo do mojej córki, która też już nie żyje. Moje mozaiki i malarstwo to tylko przedmioty, a do nich nie należy się zbytnio przywiązywać. Mam wrażenie, że wielu Warszawiaków, nawet tak młodych, że nie mogło ich nigdy widzieć na żywo, tęskni do moich prac bardziej niż ja sama. Szczerze mówiąc, może to i lepiej, że stały się taką miejską legendą. Te w Supersamie były już w bardzo złym stanie, a wszystko wokół paskudnie obskurne. W pewnym momencie przestałam tam chodzić, tak mnie to bolało.
Poza tym ważną rzeczą jest to, że zawsze tworzyłam z odpadów - z czegoś, co już kiedyś do czegoś służyło. Nie dlatego, że w komunizmie była bieda; ja do teraz uważam, że tworzyć można ze wszystkiego, a najlepiej z czegoś, co ma duszę. Dlatego nie żal mi aż tak bardzo moich prac, bo taki jest los przedmiotów: dziś są, jutro ich nie ma. Żal jest mi istot żyjących. Nasz dom zawsze pełen był zwierząt, głównie przybłęd. A jak się któryś kot czy pies gubił, to Gaber malował mu taki portret pamięciowy. U nas nigdy nikomu nie spadł włos z głowy, nawet pcheł nie zabijaliśmy.
MS: Wokół pani jest ciągle dużo młodych artystów. Jak się dogadujecie?
HR: Wiek to tylko cyferka, nic więcej. Liczy się człowiek i jego osobowość. W moim domu pracownię ma wspaniała artystka Dorota Buczkowska, z którą odbyłam już wiele przeciekawych rozmów. Ostatnio Sławek Pawszak i Kasia Przezwańska zaprosili mnie do dużej zbiorowej wystawy w BWA Warszawa. Byłam najstarsza z uczestników, ale chyba nikt nie miał z tym żadnego problemu. Ja jestem bardzo otwartą osobą i kiedy Kasia zaproponowała, że na wernisaż wystawy pomaluje mi paznokcie specjalnie dobranym lakierem, od razu się na to zgodziłam.
MS: No właśnie, w pani kalendarzu znowu robi się ciasno. Za kilka miesięcy solowa wystawa w Królikarni.
*HR: *Królikarnia to wspaniałe miejsce i bardzo się na ten projekt cieszę. Niestety, z różnych przyczyn, nie będzie to działanie w otaczającym pałac parku, a wystawa w środku. Każde takie zaproszenie jest dla mnie jak zastrzyk energii – od miesięcy planuję, maluję, sklejam, myślę. Bez pracy nie mogłabym żyć. Przyjdźcie koniecznie na tę wystawę, zobaczcie, że wciąż mam dużo do powiedzenia.
MS: Słynie pani z dopracowanych, bardzo kolorowych strojów. Nie chciała się pani nigdy zająć modą?
HR: Jakoś zawsze miałam do tego środowiska nie po drodze. Zawsze bardziej ciągnęło mnie do teatru, do kostiumów scenicznych. Mam ich zresztą kilka na koncie. Pamiętam, że dla jednego jazzmana przygotowałam taki pas z wielką popielniczką zamiast klamry. To, że żyliśmy w tak biednych czasach, było ogromnym motorem kreatywnym. Musieliśmy sobie radzić z tym, co było pod ręką, stąd mozaiki z odpadów, tłuczonej porcelany i szkła. Ja się nigdy nie czułam uboga. Miałam tyle, ile potrzebowałam i nic więcej. Myślę, że dużo trudniej jest być człowiekiem bogatym, niż biednym.
Wracając do strojów, przebieram się 10 razy dziennie. Uwielbiam kupować szmatki w sklepach z tanią odzieżą i przerabiam je na własną modłę. Tu obetnę, tu skrócę i jest. Nie umiałabym szyć dla kogoś. My z mężem większość rzeczy robiliśmy właściwie dla siebie, nie dla innych. Ja się dla niego ładnie ubierałam, on dla mnie malował obrazy z pięknymi pierścionkami. Tak bardzo się kochaliśmy!
MS: Pamięta pani jeszcze Warszawę sprzed wojny, widziała pani odbudowę stolicy. A jak podoba się pani kierunek, w którym teraz zmienia się miasto?
HR: W ogóle. Może i władze komunistyczne w powojennej Polsce nie były zwolennikami nowoczesności, a do tego nie szanowały przedwojennej architektury (a to dwa wielkie, niewybaczalne grzechy!), ale za to miały jakiś pomysł na miasto. Teraz buduje się byle jak, bez ładu i składu. W Warszawie brakuje mi dobrze pomyślanych osi. Zamiast tego dostajemy same zastępcze rozwiązania. Czy ktokolwiek z władz był kiedyś w Paryżu? Tam wszystko jest na miejscu, jest po coś. Wiecie przecież, że sama nie jestem pierwszą orędowniczką porządku, a słowa „odkurzanie” po prostu nie znam, ale w skali miast bałagan jest niedopuszczalny. Gdybym miała dekretem Rechowiczowej coś Warszawie dać, to byłby nowy, piękny park w centrum.
MS: A nie muzeum?
HR: Absolutnie nie, chyba nigdy nie byłam w muzeum, które by mi się podobało. Muzeum to dla mnie dziwny, obcy byt. Przecież obiekty tam zgromadzone powinny żyć, a nie kurzyć się w sztucznie spreparowanych gablotach. Spójrz jeszcze raz na mój dom; to jest miejsce, w którym sztuka ma idealne warunki! W nowych muzeach czuję się jak u dentysty.
MS: Lubi pani starość?
HR: Lubię, ale jest jedna rzecz, która mi jednak bardzo przeszkadza. Co chwilę słyszę „w tym wieku nie powinnaś”. Cały czas ktoś ma mi za złe, że coś robię, że się tak a nie inaczej ubieram. Co jest z tymi ludźmi! To, że mam 90 lat nie znaczy, że zrezygnuję z bycia sobą. Nie jestem siwą babcią z koczkiem i robótką na drutach. Chodzę jak przez całe życie na wernisaże, spotykam się z koleżankami, kupuję sobie nowe sukienki, chodzę regularnie do fryzjera. Dlaczego miałabym tego nie robić? A starość to taka młodość, tylko że inna. Teraz jestem stara, nie mam na głowie dzieci i mogę robić co tylko chcę. Ale zaraz, ja zawsze robiłam, co chciałam!