Joanna Przetakiewicz: Własny biznes daje niesamowitą wolność
Joanna Przetakiewicz - właścicielka i Dyrektor Kreatywna marki La Mania. Z wykształcenia prawniczka, radca prawny. W 1992 roku, na trzecim roku studiów, wraz ze szwagierką, założyła sieć klinik dentystycznych. Do dziś jest ich współwłaścicielką. W grudniu 2010 oficjalnie wystartowała założona przez nią La Mania, której ojcem chrzestnym został Karl Lagerfeld. Prywatnie matka trzech synów, partnerka Jana Kulczyka, jednego z najbogatszych Polaków. Mieszka w Szwajcarii.
23.01.2013 | aktual.: 24.05.2018 14:34
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Joanna Przetakiewicz - właścicielka i dyrektor kreatywna marki La Mania. Z wykształcenia prawniczka, radca prawny. W 1992 roku, na trzecim roku studiów, wraz ze szwagierką, założyła sieć klinik dentystycznych. Do dziś jest ich współwłaścicielką. W grudniu 2010 oficjalnie wystartowała założona przez nią La Mania, której ojcem chrzestnym został Karl Lagerfeld. Obecnie La Mania ma 4 butiki w Polsce (w Warszawie, Katowicach, Wrocławiu i Gdyni). Jest obecna także za granicą, m.in. w londyńskim Harrodsie. Prywatnie matka trzech synów, partnerka Jana Kulczyka, jednego z najbogatszych Polaków. Mieszka w Szwajcarii.
Była Pani grzecznym dzieckiem?
- Nawet bardzo grzecznym. Byłam zdyscyplinowaną, spokojną dziewczynką. Przynajmniej do jedenastego roku życia. Potem mój temperament zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni.
A co się wtedy stało?
- Zaczęłam dojrzewać, zmieniać się z dziewczynki w kobietę. W wieku dwunastu lat wiedziałam już, że będę studiować prawo. Ominęło mnie więc to całe analizowanie, zastanawianie się, co chcę robić w życiu. Czułam, że moim powołaniem jest prawo.
Pochodzi Pani z rodziny prawniczej, więc chyba nikt nie był zaskoczony?
- Studia wybrałam sama i od początku wiedziałam, że zrobiłam dobrze. Zresztą moi profesorowie też często potwierdzali, że to właściwy dla mnie kierunek. Kocham proces interpretacji, argumentacji i kontakt z ludźmi. Prawo to również psychologia, filozofia, logika, historia. To szalenie humanistyczny przedmiot, w którym istnieje element nieprzewidzianej akcji, proces, który kończy się w taki lub inny sposób. To mnie fascynuje.
Co Pani chciała robić po studiach? Jaki był plan?
- Chciałam być radcą albo adwokatem. Kimś, kto pozostaje w ścisłej interakcji z klientem. Faktem jest jednak, że uprawianie tego zawodu w Polsce nie jest tak interesujące jak na przykład w USA. Tam prawo nie jest aż tak sformalizowane i zasadnicze. Jest bardziej energiczne. Podczas aplikacji radcowskiej długie godziny spędzałam w sądzie i oczywiście chłonęłam tę atmosferę, ale jednocześnie doświadczyłam tego, jak bardzo bierna jest to praca. Szczególnie w sądzie gospodarczym, gdzie sędzia mający mnóstwo spraw, bez asystentów czy wspomagającego go systemu, spełnia trochę rolę księgowego podliczającego faktury.
Podczas aplikacji była już Pani współwłaścicielką kliniki stomatologicznej.
- Założyłam ją dużo wcześniej, bo na trzecim roku studiów. Biznes otworzyłam razem z siostrą mojego ówczesnego męża. To była druga prywatna klinika w Polsce. Włożyłyśmy w nią ogromną pracę. Poświęciłyśmy mnóstwo czasu,entuzjazmu i zaangażowania żeby wszystkiego się nauczyć i zorganizować na jak najwyższym poziomie. Wtedy zaznałam tego niesamowitego smaku wolności, smaku bycia niezależną, bycia szefową dla siebie samej. A to jest smak dość niepowtarzalny.
Czy kiedykolwiek pracowała Pani na etacie?
- Nigdy.
Skąd pomysł na założenie kliniki stomatologicznej? Szukała Pani zajęcia?
- Miałam wtedy dwóch synów, męża i studia. Nie byłam nudzącą się kobietą, która nie wie, co zrobić z czasem. Klinika to było wyzwanie. Do jej założenia namówiła mnie siostra męża, która jest stomatologiem. Stwierdziłam, że to świetny sposób, bym zdobyła nowe doświadczenie, wykreowała coś swojego i stała się niezależna. Cały czas zakładałam, że firma się rozkręci, ja nadal będę jej współwłaścicielką, ale nie będę się już zajmowała jej codziennym zarządem, tylko rozpocznę karierę prawnika. Z biegiem lat okazało się, że posiadanie własnego przedsięwzięcia jest świetnym pomysłem na życie. Zwłaszcza gdy ma się dzieci. W moim przypadku to było dwóch, a potem trzech synów. Bardzo często po południu, kiedy dzieci wracały ze szkoły i przedszkola, jechałam do domu, żeby spędzić z nimi czas. Późnym wieczorem wracałyśmy ze wspólniczką do firmy i pracowałyśmy do drugiej, trzeciej nad ranem.
Lubiła to Pani?
- Najbardziej lubiłam smak wolności i poczucie bycia panią własnego losu. Razem ze wspólniczką decydowałyśmy o wszystkim, nikt nam niczego nie mógł narzucić. Świetnie nam się współpracowało, dzieliłyśmy się obowiązkami. Jeśli ja nie mogłam być w firmie, wiedziałam, że ona mnie zastąpi. Nie musiałyśmy otwierać kliniki o ósmej rano i siedzieć w niej non stop przez dziesięć godzin. Dzięki temu mogłam spędzać z dziećmi popołudnia, chodzić na zajęcia na uczelni, na aplikację, a jednocześnie pracować.
Rozumiem, że nigdy nie żałowała Pani decyzji o założeniu własnego biznesu?
- Nie. Patrzyłam na moje koleżanki i przyjaciółki, które zupełnie niechcący stały się niewolnikami własnej sytuacji zawodowej. Po 89. roku przeżywaliśmy najsilniejszy bum kapitalistyczny, swoje placówki otworzyło u nas mnóstwo zagranicznych firm, które do obsługi prawniczej zatrudniały młodych ludzi ze świetną znajomością języka angielskiego. Dla moich koleżanek z uczelni ten wymarzony etat zbyt często zamieniał się w dwa etaty, bo różnica czasowa w USA lub Japonii wymagała od nich obecności w firmie o drugiej czy trzeciej w nocy. Zdarzało się, że przychodziły do mnie do kliniki i mówiły: "Asia, co z tego, że zarabiam mnóstwo pieniędzy, skoro nie mam kiedy ich wydać?" One rzeczywiście świetnie zarabiały, ale nie miały kiedy pojechać na wakacje, nie miały czasu, by założyć rodzinę czy choćby spotkać się z narzeczonym, który też pracował w międzynarodowej korporacji i mogli tylko mijać się w weekendy.
Kilka lat później zainwestowała Pani w restauracje.
- To była krótka, dwuletnia przygoda. Namówili mnie przyjaciele, którzy mieli wiele restauracji i ogromne doświadczenie w tej branży. Prywatnie byłam wtedy w momencie rozwodu i chyba potrzebne mi było nowe wyzwanie. Zaczęłam z wielkim entuzjazmem, bo uwielbiam kreować coś nowego. Restauracje powstały piękne, ale kiedy zakończył się etap budowy, wiedziałam, że to nie dla mnie. Sprzedałam udziały swoim wspólnikom.
Myślała Pani już wtedy o kolejnej firmie i kolejnej branży?
- Moda towarzyszyła mi od dziecka. Wychowałam się w rodzinie, w której kobiety ją kochały i interesowały się nią. Ale sprzedaż restauracji i powstanie La Manii dzieli dobrych kilka lat. Wszystko zaczęło się od ubrań szytych dla mnie. Prowadzę bardzo intensywne życie, dużo podróżuję, mam wiele zobowiązań, a przy tym mało czasu. Ciągle nie mogłam znaleźć rzeczy prostych, wyrafinowanych, bardzo modnych, ale jednak kobiecych, ponadczasowych, które sprawdzą się nie tylko w podróży, ale i w każdej sytuacji. Poszukiwałam ubrań, które mogę nosić od rana do wieczora, które są tak fantastycznie transformowalne, że w zależności od kilku gadżetów, dodatków, akcesoriów, zupełnie zmieniają charakter. Ale chodziło także o to, bym czuła się ubrana, a nie przebrana, bym czuła się kobieco i w żadnej sytuacji nie miała wrażenia zaniedbania. W końcu, zniechęcona poszukiwaniami, zaczęłam te rzeczy dla siebie zamawiać. Zaczęło się od sukienki dzwonka. To było moje marzenie. Wydawałoby się, że to tak szalenie prosty krój, ale
nigdy nigdzie jej nie znalazłam.
Spodobała się?
- Zabrałam ją na jakieś spotkanie za granicą. Byłam ogromnie zaskoczona liczbą komplementów, które usłyszałam na temat tej sukienki. Najprostszej sukienki bez wzorów, bez falban i innych tego typu zbędnych ozdób. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się myśl, że skoro moim koleżankom, które mają światową modę podaną na złotej tacy, ta sukienka tak się podoba, to może na rynku jest zapotrzebowanie i miejsce na jeszcze jedną firmę związaną z modą? Z biegiem czasu zauważyłam, że ja sama pakując walizkę coraz częściej wkładam do niej tylko rzeczy szyte według mojego pomysłu lub specjalnie dla mnie.
To wtedy zapytała Pani o zdanie Karla Lagerfelda?
- Karla poznałam dzięki wspólnym znajomym. Udzielił mi wielu bardzo dobrych rad i dodał odwagi. Został ojcem chrzestnym La Manii.
Jak wygląda praca nad kolekcją?
- To złożony, czasochłonny proces, w którym bierze udział kilkadziesiąt osób. Ja robię moodboardy, które są inspiracją dla całej kolekcji i rysuję pierwsze modele. Potem z dwiema osobami ze swojego teamu, Magdą i Eweliną, rozwijam te pierwsze szkice. Siadamy i robimy burzę mózgów - wymyślamy, próbujemy, robimy przymiarki, modyfikujemy, weryfikujemy. Po wielu dniach wymiany pomysłów, przemyśleń i ulepszeń powstają pierwsze modele. Cały proces, w którym uczestniczy kilkadziesiąt osób, w tym konstruktorzy, technolodzy, krojczy, krawcowe trwa kilka tygodni. Jako dyrektor kreatywna czuwam nad tym od początku do końca.
Co jest najtrudniejsze w prowadzeniu biznesu modowego?
- Najtrudniejsze są momenty, których się nie da przewidzieć. Na przykład wtedy, gdy materiał przyjdzie nie w takim odcieniu, jak zamawialiśmy. Czekamy na niego ponad dwa miesiące, aż w końcu przychodzą te upragnione bele i okazuje się, że odcień jest inny. To doprowadza mnie do pasji.
Co wtedy? Poddaje się Pani i szyje z tego, co przyszło?
- Nie. Ja się nigdy nie poddaję. Wymieniam, wymieniam, wymieniam. Ale to niestety powoduje, że mamy spowolnienia w dostawach.
Nad jaką kolekcją Pani teraz pracuje?
- Jesień-zima 2013/2014. Właściwie jest już skończona. To będzie kolekcja inspirowana filmem. Inspiracją dla kolekcji, która teraz wchodzi do butików, na wiosnę i lato 2013, był Feniks jako symbol siły i odrodzenia.
Jakie plany przed La Manią?
- Stawiamy na rozwój, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Chcę też powiększyć kolekcję o akcesoria. To jest szalenie trudne, ponieważ fabryki włoskie mają bardzo duże minima. Obecnie nie jesteśmy w stanie zamówić takich ilości akcesoriów według własnego projektu, a nie chcę w ogóle sprzedawać projektów obcych. Oczywiście z wyjątkiem obecnego już u nas Giuseppe Zanotti, który jest nie tylko wspaniałym designerem butów i torebek, ale także bardzo bliskim kolegą i znajomym.
W tej chwili najważniejsze jest dla mnie, że Net-a-porter i inne duże portale, z którymi mamy kontakt oraz najbardziej wpływowi, najważniejsi kupcy i krytycy mody, z którymi miałam okazję i szczęście się spotkać i pokazać im kolekcję, są na "tak". Teraz musimy jeszcze tylko przejść cały proces technologiczny, bo czym innym jest produkowanie dla czterech butików i kilku odbiorców za granicą, a czym innym przejście na ten kolejny, wyższy poziom. Trzeba to zrobić naprawdę bardzo mądrze i uważnie.
Rozumiem, że jest Pani w pełni pochłonięta La Manią i o kolejnym biznesie Pani nie myśli?
- Absolutnie nie. La Mania jest szalenie wymagającym przedsięwzięciem i do tego bardzo młodym. Oficjalne otwarcie mieliśmy 2 grudnia 2010 roku.
Jest coś, na co kompletnie nie ma Pani czasu prowadząc La Manię?
- Tak, na odpoczynek.
Rozmawiała Agnieszka Sadowska (ags/sr), kobieta.wp.pl