Blisko ludzi"W szpitalu niejedna pielęgniarka czy lekarz byli złośliwi wobec kobiet, które przyszły na aborcję"

"W szpitalu niejedna pielęgniarka czy lekarz byli złośliwi wobec kobiet, które przyszły na aborcję"

"W szpitalu niejedna pielęgniarka czy lekarz byli złośliwi wobec kobiet, które przyszły na aborcję"
Źródło zdjęć: © Shutterstock
27.04.2016 11:20, aktualizacja: 28.04.2016 10:17

Od 1993 roku aborcja „na życzenie” jest w Polsce nielegalna. Co innego 60 lat temu, gdy w kraju zalegalizowano przeprowadzanie zabiegów. Dziś podziemie aborcyjne kwitnie. Nie ma rzetelnych statystyk, oficjalnie więc problem nie istnieje. Jednak nieoficjalnie bez względu na to, czy aborcja jest legalna, czy nie - kobiety jej dokonują. Różnica jest taka, że robią to we własnych domach, bez opieki medycznej, w strachu o własne zdrowie i życie.

Kiedyś było inaczej
- To będzie krótka historia - mówi Ela, 60-letnia księgowa w rejonowym szpitalu. Mama dwóch dorosłych córek Uli i Ewy, babcia dwuletniego Dawidka.

- Razem z mężem mieliśmy już córkę. Nie było pieniędzy na kolejne dziecko. To wszystko. Ustaliliśmy, że to ponad nasze siły. Nasi rodzice mieszkali daleko, nie mogli przyjechać i zostać z dzieckiem, bo mieli na głowie gospodarstwo. Takie były realia. Oczywiście - zdarzyło się i popłakać i zamyślić, ale jak mówiłam - realia były takie, a nie inne. Nie można nikogo za to obwiniać. Mąż chciał dla rodziny jak najlepiej i ja też. Środki antykoncepcyjne nie były tak dostępne, świadomość zwykłych ludzi była mniejsza. Kogo było stać, to szedł do prywatnego gabinetu, ale można było też do szpitala. Ja poszłam do szpitala. Najpierw do rodzinnego - po skierowanie do ginekologa. U ginekologa trzeba było powiedzieć, że sytuacja finansowa jest kiepska. Co akurat było prawdą w naszym przypadku. Tak jak dziś, kiedyś też zabieg nazywał się skrobanką. W szpitalu niejedna pielęgniarka czy lekarz byli niemili i złośliwi wobec kobiet, które przyszły na aborcję. Ja nie pamiętam tego aż tak szczegółowo. Niby wolno było usunąć
ciążę, ale tak jak dziś jest lepiej iść do lekarza prywatnie, tak samo kiedyś lepiej było usuwać też prywatnie. Potem przyszła lepsza praca. Mąż jest zaradny, dostał lepszą posadę, lepsze pieniądze. Wtedy postanowiliśmy, że chcemy mieć drugie dziecko. I urodziła się druga córka. To wszystko. Nie rozpamiętuję aborcji. Teraz, kiedy to jest nielegalne, kobiety potrzebują o tym mówić. Zawsze jak czegoś nie wolno to się i tworzy podziemie i chęć wygadania się. Więc te, co teraz robią aborcję, potrzebują mówić, żeby sobie ulżyć, żeby jakoś to przeżyć. Ja nie – opowiada.

Przed laty

Prawne uwarunkowania dotyczące aborcji zmieniały się w Polsce przez lata. Kiedy kraj był pod zaborami, kodeksy karne uznawały aborcję za przestępstwo bez wyjątków. Jeśli kobieta usunęła ciążę, stawała przed sądem tak samo jak ojciec mającego narodzić się dziecka. Przeciw rygorystycznym przepisom organizowano kampanie społeczne, które celowały w to, by „przerywanie ciąży przestało być karalne z przyczyn społecznych”.

- Prawo jest bezsilne, nie może niczemu zapobiec, ale istnieniem swoim wyrządza wiele złego, nie jest obojętne. Bo piętnując zabieg przerwania ciąży jako zbrodnię, wzbrania go lekarzom, którzy z kodeksem się liczą, ale nie przeszkadza go uprawiać wszelkiego rodzaju partaczom, a wreszcie i samym matkom nie przeszkadza doświadczać na sobie „domowych” środków. Nie przerwie lekarz ciąży (poza wskazaniami ściśle lekarskimi) ani w szpitalu, ani w Kasie Chorych. Zatem, podczas gdy bogaci znajdą w tym wypadku pomoc lekarską, ubodzy są jej pozbawieni. Ileż z tego powodu wypadków śmierci, ile ciężkich schorzeń? – pisał Tadeusz Boy-Żeleński w „Piekle kobiet”.

Zmieniał się ustrój, sytuacja polityczna. Zakaz aborcji obowiązywał jeszcze w powojennej Polsce. Zmiany przyszły ze Związku Radzieckiego. 60 lat temu, dokładnie 27 kwietnia 1956 roku wprowadzono w życie ustawę o warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. Była to reakcja na kwitnące podziemie aborcyjne, liczne zgony kobiet, które decydowały się na zabieg w niehigienicznych warunkach. Ustawa dopuszczała więc przerwanie ciąży w przypadku: zaleceń lekarza, gdy ciąża była wynikiem przestępstwa i ze względu na trudną sytuację materialną kobiety. Później przepisy zliberalizowano jeszcze bardziej, bo wystarczyło ustne poświadczenie kobiety, że nie jest w stanie urodzić dziecka.

- Pomogłam w życiu wielu kobietom, które nie chciały rodzić. Kiedy zaczynałam pracę w zawodzie, aborcja była jeszcze legalna. Można było przeprowadzić ją normalnie, w szpitalu. Nikt tych kobiet o nic nie pytał. Nikt się nie wtrącał. Przynajmniej wtedy, kiedy to ja pomagałam pozbyć im się ciąży. Od kiedy aborcja jest nielegalna, zdarzyło mi się pomagać kobietom. Przychodziły przerażone i zestresowane. I to nie z powodu moralnego dylematu, ale dlatego że muszą dokonać aborcji nielegalnie – opowiada nam lek. med. Maria, która nie chce zdradzać swojego nazwiska.

O tym, jak dziś wygląda sprawa aborcji, świadczą nie tylko spory polityków, ale prawdziwe historie kobiet, które z różnych przyczyn zdecydowały się na zabieg.

Pięć lat po - myśli o tym już mnie nie nachodzą, ale ja ich szukam

- Byliśmy z Pawłem tuż po ślubie. To był romantyczny, kameralny ślub cywilny. Byliśmy ze sobą dwa lata. Mieszkaliśmy już razem. Właściwie ten ślub nie był nam do niczego potrzebny - ani rodzina nas nie cisnęła, ani kredyt na mieszkanie - żartuje Kaja, 32-letnia koordynatorka wycieczek zagranicznych w dużym biurze podróży.

- Tabletki antykoncepcyjne brałam od kilku lat nieprzerwanie. Nie planowałam dzieci. Nie wykluczałam, że może kiedyś zostanę matką. Paweł chciał mieć dzieci, ale później - jak zawodowo i finansowo osiągniemy zadowalający nas pułap. Żadne z nas nie wiedziało dokładnie, jak i kiedy będzie ten pułap wyglądał – mówi.

Kaja i Paweł po ślubie wyjechali w Himalaje. Kaja wróciła przeziębiona, po kilku dniach postanowiła pójść do lekarza. Dostała antybiotyk. Nie wiedziała, że działanie antybiotyku może zmniejszyć efektywność tabletek antykoncepcyjnych. Lekarka jej o tym nie poinformowała. Nigdy wcześniej, mimo zażywania jednocześnie środków antykoncepcyjnych i antybiotyku, nic się nie działo. Tym razem było inaczej.

- Czułam się dziwnie, jakbym znowu była chora. Poszłam znów do lekarza. Zlecił badania, a na koniec zapytał, czy nie jestem w ciąży. Powiedziałam, że to niemożliwe, bo biorę tabletki. A on odpowiedział, żebym sprawdziła. Kupiłam test ciążowy dla świętego spokoju, bo nie chciałam zadręczać się podejrzeniami. Test wyszedł pozytywny. Zadzwoniłam do męża i poprosiłam, żeby kupił jeszcze jeden wracając z pracy. Był w szoku tak jak ja. Drugi test też wyszedł pozytywny. Przez kilka sekund czułam się szczęśliwa. Ale to minęło stosunkowo szybko. Nie byłam na to gotowa, a Paweł powiedział, że jeśli chcę urodzić, to „jakoś to będzie”. A ja nie chciałam życia w stylu „jakoś to będzie”. Sama byłam wychowywana przez rodziców, którzy zrobili sobie troje dzieci i ledwo dawali radę finansowo. Przez chwilę pomyślałam, że może Paweł mnie nie kocha, nachodziły mnie różne myśli. Może gdyby kochał, chciałby dziecka i ja też wtedy bym chciała? – dodaje.

Zaczęli się zastanawiać, co zrobić.

- Najpierw myśleliśmy o zabiegu, ale koszt ponad 2 tys. zł. nas przerastał. Dzwoniłam po znajomych i pytałam, czy nie znają lekarza, który mógłby pomóc za mniejsze pieniądze. Tylko jedna koleżanka powiedziała, że jestem potworem. Rozłączyła się i do dziś ze sobą nie rozmawiamy. Szukanie trwało 2 tygodnie. Byłam przerażona. Chciałam nawet pożyczyć pieniądze z banku. Paweł planował poprosić rodziców o wsparcie finansowe. Każdego dnia świadomość ciąży mnie przygniatała - bałam się, byłam zła, czułam, że jest we mnie coś/ktoś i zużywa mnie. Czułam, że ten płód jest jak nowotwór pożerający moje ciało od środka. Może kobiety zachodzą w ciążę, bo chcą czuć się inaczej? – przyznaje Kaja.

- Któregoś wieczoru zaczęłam płakać, a potem wyć. Paweł przytulał mnie i uspokajał. Po chwili wziął telefon i wyszedł do łazienki. Słyszałam, że coś uzgadnia, stałam pod drzwiami. Powiedział, że musimy jechać. Weszliśmy do dużego nowego bloku, w którym wprost roiło się od wózków dziecięcych i rowerków dla kilkulatków. W drzwiach czekała na nas młoda ładna kobieta. Bez słowa weszliśmy do środka. Usiedliśmy przy stole, wyjęła recepty, przepisała lek na siebie. Powiedziała, żebym zażyła je dopochwowo. W dwóch turach. Na wypadek dużego krwawienia miałam jechać od razu do szpitala i powiedzieć, że nagle zaczęłam krwawić. I żebym była z kimś, nie sama. Zapytałam: Czy mogę w razie czego zadzwonić? W odpowiedzi usłyszałam tylko krótkie „nie”. To było uwolnienie, po tylu dniach stresu, lęku udało się. Trzymałam receptę w ręce i czułam, że za chwilę odzyskam swoje życie – wspomina kobieta.

- Krwawienie trwało krótko. Skurcze bywały bolesne, ale głównie łagodne. Delikatnie krwawiłam przez kilka następnych dni. Kiedy pierwsza faza minęła, mniej więcej po tygodniu, przyszła refleksja. Leżałam w łóżku z Pawłem i nagle jakby dotarło do mnie, co się stało. I takie momenty dziwnego przebudzenia, świadomości, nachodziły mnie przez kilka lat. Najpierw myślałam codziennie o tym, co się stało. Potem co kilka dni, raz na tydzień, a teraz raz na miesiąc. Nigdy nie żałowałam tego, co zrobiłam. Zdałam sobie sprawę, że ja nie chcę mieć dzieci. Nie zmienia to faktu, że wszystkie walczące feministki, które mówią o aborcji jak o wyrwaniu zęba, doprowadzają mnie do szału. Zrobiłam aborcję i to jest trudne doświadczenie. Pochłania myśli i uczucia. Zawsze zdarza się, że człowiek sobie policzy, ile by to dziecko teraz miało lat. Nie żałuję swojej decyzji, ale nie była ona łatwa. Na pudełku z lekami była narysowana ciężarna kobieta w kółku przekreślona czerwoną kreską. Znakiem STOP. Ten obraz często do mnie wraca –
mówi.

Kaja od czasu do czasu spotyka lekarkę, która przepisała jej lek, to nowa partnerka jednego z przyjaciół Pawła. Nigdy nie rozmawiały o tym, co się stało.

Kaja i Paweł nie planują dzieci. Chcą przenieść się na wieś i założyć stadninę koni.

Pół roku - staram się nie myśleć

- Za wcześnie, z nieodpowiednim człowiekiem, z perspektywą przyszłości z niespłaconym kredytem studenckim - tak można podsumować moją sytuację. Chcę mieć dzieci, ale to po prostu nie ten moment. Nazwałabym to errorem w swoim życiu - opowiada Marta, 27 letnia politolożka. Mieszka w Warszawie, jest na bezpłatnym stażu, już drugim z kolei, utrzymują ją rodzice. Chociaż sama też stara się dorobić w weekendy jako kelnerka.

- Byłam wstawiona, spotkałam Łukasza, kolegę z roku, poszliśmy ze sobą do łóżka. Nic więcej. Nie ma miłości, nawet przyjaźni. Po prostu widywaliśmy się na uczelni. To moja i jego wina, że się nie zabezpieczyliśmy. Wiem, że to głupie, godne potępienia, ale taka jest prawda. Jestem młodą singielką, odbiło mi, zwariowałam na jeden wieczór – mówi.

Marta pochodzi z katolickiej rodziny. Doskonale zna zdanie swoich rodziców i dziadków na kwestię aborcji. Ona sama zresztą przez wiele lat była indoktrynowana przez prawicowego i radykalnego dziadka. Poglądy zmieniła w liceum, kiedy jedna z koleżanek z równoległej klasy zaszła w ciążę. Byli nauczyciele, którzy chcieli jej pomóc, miała zdawać maturę razem z rówieśnikami. Ale musiała leżeć przez większość ciąży, uważać na siebie, odpoczywać. Nie podeszła do matury ani z rówieśnikami, ani nigdy potem. Dziś pracuje w sklepie na kasie w jednej z popularnych sieci drogerii.

- Okres spóźniał mi się już ponad 2 miesiące. Bolały mnie piersi. Podświadomie czułam, że coś jest nie tak, ale myślałam, że tak to jest, kiedy nie bierze się tabletek antykoncepcyjnych - wszystko się rozregulowuje. Przed okresem bolał mnie brzuch, ale miałam minimalne plamienie. Kupiłam 4 testy ciążowe, zadzwoniłam po przyjaciółkę, zapaliłyśmy jointa i czekałyśmy, milcząc. Kiedy pierwszy test wyszedł pozytywny, wpadłam w panikę. Ola kazała mi zrobić następny. Oczywiście też był pozytywny. Zaczęłam się wkurzać, przeklinać, zrobiłam trzeci test. I nad tym trzecim pozytywnym się rozpłakałam – wspomina.

Marta napisała do Łukasza na facebooku, bo nie miała nawet jego numeru telefonu.

- Co napisałaś?
- Cytuję „Mamy wspólny problem”. Odezwał się następnego dnia, mimo że był cały czas zalogowany na czacie.
- Co odpisał?
- Znowu cytuję: „ ja nie mam problemu” i wyrzucił mnie ze znajomych. Zablokował, żebym nie mogła do niego pisać. Doskonale wiedział, o jaki problem chodzi. Nietrudno się domyślić. O mojej ciąży poinformowała go Ola. Po prostu poszła do niego do pracy. Poprosiłam ją o to. Nie miałam na tyle odwagi, żeby się konfrontować. Łukasz powiedział jej, że jego siostra usuwała ciążę tabletkami, które przysyłane są z zagranicy.
- Nawet nie zapytał, czy Ty chcesz usunąć?
- Nie zapytał. To zresztą nie miało znaczenia. Wiedziałam, że nie chcę dziecka i muszę się pozbyć tej pieprzonej ciąży. Paliłam prawie dwie paczki papierosów dziennie. Na koncie miałam 500 zł. Nie stać mnie było na zabieg. Tabletki kosztowały niewiele mniej niż te moje ostatnie grosze. Ola poszła do Łukasza i powiedziała mu, żeby dał pieniądze. Pracował w administracji, normalnie, na etat więc mógł mi pomóc.
- I pomógł?
- Nie. Ola powiedziała, że podeszła do niego, kiedy miał przerwę na papierosa. Powiedział, że mnie nie zna. I to nie jego sprawa.
- Pożyczyłam pieniądze od znajomych. Kupiłam tabletki przez internet. Miały dojść szybko, maksymalnie do 2 tygodni. Okazało się, że nie do wszystkich tabletki dochodzą, w niektórych województwach po prostu przesyłki przepadają bez śladu na poczcie. Więc zamówiłam je na adres domowy Oli. Tabletki doszły. W internecie była dokładna instrukcja, co należy robić. Dokładnie w sobotę 15 października zrobiłam aborcję. Wszystko ciągnęło się prawie dwa dni. Najpierw krwawiłam powoli, ale prawie non stop. Potem rozbolał mnie brzuch. Wzięłam dużo tabletek rozkurczowych, krwawienie było coraz większe. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wezwać pogotowia. Panikowałam, to było normalne zachowanie organizmu. Potem krwawienie znowu było raz mniejsze raz większe, a drugiego dnia minimalne. Poczułam ulgę. Wielką ulgę, że jest już po wszystkim.

O aborcji Marta nie powiedziała rodzinie, nie chciała, żeby ktokolwiek z nią był. Okłamała przyjaciółki, że aborcję zrobi następnego dnia. Wiedziała, że jeśli powie im prawdę, przyjdą jej pomóc. Marta nie chciała pomocy, czuła, że sama jest sobie winna i sama musi to przeżyć. Jakby nie zasługiwała na pomoc. Po uldze przyszły nowe uczucia. Poczucie winy.

- Do dziś są we mnie dwa głosy. Ten, który kazał mi usunąć ciążę i żyć tak jak chcę, i drugi, który mówił mi, że zrobiłam coś złego. Może to kwestia wychowania? Tego kraju? Czy gdyby aborcja była legalna, to czy nie miałabym w sobie walki tych dwóch uczuć? Tego nie wiem. Staram się nie myśleć o tym, co się stało, nie wracać pamięcią, nie opowiadać. Chociaż dziś, kiedy opowiadam moją historię pół roku po fakcie, czuję, że bardzo potrzebuję o tym mówić. Nie ma tygodnia, żebym nie myślała o tym, co by było, gdybym urodziła? Jak by wyglądało dziecko? Czy byłabym szczęśliwa? Raz widzę siebie z wózkiem szczęśliwą, a za chwilę z wózkiem nieszczęśliwą – opowiada.

Marta pracuje w organizacji pozarządowej, jest singielką, chce w przyszłości założyć rodzinę. Aktualnie planuje wyjechać na wolontariat do Afryki.

- Przychodzą do mnie kobiety, które chcą urodzić - wtedy prowadzę ich ciąże. Ale przychodzą też takie, które tej ciąży nie chcą. Nikogo nie oceniam - jestem lekarzem - to nie moja rola. Serce mam po lewej stronie, należy dać kobietom wybór. Jestem mężczyzną i uważam, że moje zdanie nie jest istotne. Żenują mnie wypowiedzi polityków, mężczyzn, którzy chcą umoralniać kobiety – lek. med. Jan.

Źródło artykułu:WP Kobieta