Blisko ludziMłodzi polscy milionerzy

Młodzi polscy milionerzy

Pierwszy magiczny milion zarobili jeszcze przed trzydziestką. Mimo to nie wbijają się w garnitury, nie szpanują furami, nie wylegują się na egzotycznych plażach. Pozostali skromni i bardzo normalni.

Młodzi polscy milionerzy
Źródło zdjęć: © Sukces

08.07.2009 | aktual.: 28.06.2010 11:25

Od pasji do fortuny

Pierwszy magiczny milion zarobili jeszcze przed trzydziestką. Mimo to nie wbijają się w garnitury, nie szpanują furami, nie wylegują się na egzotycznych plażach. Pozostali skromni i bardzo normalni.

Mi­chał Ki­ciń­ski przy­jeż­dża do swo­jej fir­my na ro­we­rze. Już od pro­gu się uśmie­cha. – To pierw­sza prze­jażdż­ka na sta­rym fi­she­rze. Re­we­la­cja! Jak na pre­ze­sa kil­ku­dzie­się­cio­oso­bo­wej fir­my, osią­ga­ją­cej kil­ku­dzie­się­cio­mi­lio­no­we ob­ro­ty, pre­zen­tu­je się skrom­nie. Ko­szul­ka, bo­jów­ki, spor­to­we bu­ty, na ra­mie­niu ple­cak.

– Nie bę­dę od­kryw­czy. Na­sza fir­ma na­ro­dzi­ła się z pa­sji. Ze szcze­niac­kiej mi­ło­ści do gier kom­pu­te­ro­wych, w któ­re mo­głem py­kać z przy­ja­ciół­mi ca­łe no­ce.

Se­ba­stian Mi­cha­łow­ski i To­masz Chmie­lew­ski, chło­pa­ki z Gdy­ni, któ­rzy za­ło­ży­li naj­po­pu­lar­niej­szy w Pol­sce blog fo­to­gra­ficz­ny, też pierw­szy za­ro­bio­ny mi­lion ma­ją za so­bą. Do trzy­dziest­ki bra­ku­je im jesz­cze ład­nych pa­ru lat, a w bran­ży już mó­wi się o nich: „wy­mia­ta­cze”.

– Kie­dyś te­le­wi­zja chcia­ła zro­bić o nas pro­gram. Mie­li ta­ki po­mysł: „Od pu­cy­bu­ta po Roc­ke­fel­le­ra”, ale nie wy­pa­li­ło. Py­ta­li o ja­kieś pa­to­lo­gie, czy by­li­śmy bied­ni, co ro­bi­my z gru­bą for­są. A my za­ło­ży­li­śmy Pho­to­blog dla za­ba­wy! W ogó­le nie my­śle­li­śmy o za­ra­bia­niu, fir­mie i ca­łym tym kra­mie. To przy­szło z cza­sem – za­pew­nia Chmie­lew­ski.

Frajda zamiast biznesplanu

Mi­chał Ki­ciń­ski CD Pro­jekt za­ło­żył w po­ło­wie lat 90. z przy­ja­cie­lem Mar­ci­nem Iwiń­skim. Mie­li po 20 lat.

– Nie spo­dzie­wa­li­śmy się ta­kie­go suk­ce­su. Za­czy­na­li­śmy od sto­iskana gieł­dzie przy Grzy­bow­skiej. Roz­kła­da­li­śmy spro­wa­dzo­ne ze Sta­nów gry na sto­licz­ku, gó­ra 30 sztuk, a jak pa­dał deszcz, przy­kry­wa­li­śmy je fo­lią. Ster­cze­li­śmy tak po kil­ka go­dzin dzien­nie przez sie­dem dni w ty­go­dniui mie­li­śmy z te­go tro­chę ka­sy i fraj­dę – opo­wia­da mło­dy pre­zes.

W war­szaw­skim Li­ceum im. Jó­ze­fa Czac­kie­go, gdzie na­ro­dzi­ła się ich przy­jaźń, nie ucho­dzi­li za do­brych uczniów. Mar­cin z tru­dem skoń­czył szko­łę, a Mi­cha­ła wciąż nę­ka­ły eg­za­mi­ny ko­mi­syj­ne. Kie­dy Mar­cin po­szedł na mar­ke­ting i za­rzą­dza­nie, Mi­chał wy­brał fi­lo­zo­fię. Po dwóch la­tach prze­niósł się na han­del za­gra­nicz­ny, a li­cen­cjat z mar­ke­tin­gu i za­rzą­dza­nia zro­bił dla ro­dzi­ców, czy­li dla świę­te­go spo­ko­ju, ty­ra­jąc już na wła­sny ra­chu­nek.

– W prak­ty­ce, pra­cu­jąc na swo­im, na­uczy­łem się o wie­le wię­cej niż pod­czas wy­kła­dów – uwa­ża.

Se­ba­stian i To­masz rów­nież są przy­ja­ciół­mi z mło­dzień­czych lat. Wy­cho­wa­li się na gdyń­skim osie­dlu. Kie­dy mia­sto oplo­tła sieć in­ter­ne­to­wych ka­fe­jek, prze­sia­dy­wa­li tam, ba­wiąc się w two­rze­nie pro­stych pro­gra­mów.

– Se­ba­stian miał żył­kę do in­for­ma­ty­ki. Zbu­do­wał pro­gram do ukła­da­nia wier­szy, któ­ry stał się osie­dlo­wym hi­tem. Ja ma­rzy­łem, że­by zo­stać in­ży­nie­rem dźwię­ku. Gra­łem tro­chę na ba­sie. Upra­wia­łem ko­szy­ków­kę, przez co mia­łem wię­cej zna­jo­mych – opo­wia­da Chmie­lew­ski.

Kie­dyś wy­szli z ka­fej­ki po kil­ku go­dzi­nach gra­nia zła­pać tro­chę po­wie­trza. A że To­masz lu­bi ro­bić zdję­cia, pod­pa­trzył za­gra­nicz­ne fo­to­blo­gi i po­wie­dział Se­ba­stia­no­wi, że po „wier­szo­ma­nii” to mógł­by być ko­lej­ny hit. Su­per za­ba­wa. Po dwóch ty­go­dniach za­pre­zen­to­wał swo­je dzie­ło, czy­li Pho­to­blog. Wy­star­czy­ło już tyl­ko wy­ku­pić do­me­nę i za­re­je­stro­wać na­zwę. Se­ba, któ­ry nie umie utrzy­mać do­brze w dło­ni apa­ra­tu, zro­bił kil­ka zdjęć swo­je­mu jam­ni­ko­wi Ma­dok­so­wi, wrzu­cił je w ne­ta i ro­ze­słał lin­ki po zna­jo­mych. Po­ja­wi­ło się pa­rę in­nych zdjęć. Ale sza­łu nie by­ło. Do­pie­ro umoż­li­wie­nie in­ter­nau­tom wza­jem­nej ko­mu­ni­ka­cji, zbu­do­wa­nie fo­rum i udo­stęp­nie­nie kont, uru­cho­mi­ło la­wi­nę zda­rzeń.

Jak rodzą się milionerzy?

– Na­szą pierw­szą sie­dzi­bą by­ło uży­czo­ne przez zna­jo­me­go po­miesz­cze­nie na pod­da­szu ka­mie­ni­cy, za to pod pre­sti­żo­wym ad­re­sem, przy Wiej­skiej – opo­wia­da Ki­ciń­ski.

Wspól­ni­cy sa­mi wy­re­mon­to­wa­li po­ko­ik, ­ku­pi­li sza­fę pan­cer­ną, któ­ra peł­ni­ła ro­lę ma­ga­zy­nu, a ca­łość przed­się­wzię­cia uty­tu­ło­wa­li Se­cret Se­rvi­ce. Klien­ci, któ­rych zdo­by­wa­li pocz­tą pan­to­flo­wą, po wdra­pa­niu się do nich na pią­te pię­tro do­sta­wa­li za­dysz­ki. Mi­mo to in­te­res roz­kwi­tał i wkrót­ce uda­ło się po­zy­skać od­bior­ców hur­to­wych. Po pół ro­ku kum­ple z Czac­kie­go zre­zy­gno­wa­li ze sta­nia na gieł­dzie.

– Mie­li­śmy nie­spo­ży­tą ener­gię. Pra­co­wa­li­śmy do wie­czo­ra, a po no­cach gra­li­śmy. By­li­śmy pierw­szy­mi dys­try­bu­to­ra­mi gier kom­pu­te­ro­wych na ryn­ku, więc mie­li­śmy nie­zły do­chód z mar­ży. Mi­mo to pra­wie ca­ły zysk in­we­sto­wa­li­śmy w za­kup ko­lej­nych gier. Po 1,5 ro­ku do­sta­łem w spad­ku ka­wa­łek zie­mi pod War­sza­wą. Sprze­da­łem ją i ca­łe 10 tys. do­la­rów wło­ży­łem w fir­mę. Za­strzyk ka­pi­ta­łu wy­win­do­wał przed­się­wzię­cie na wyż­szy po­ziom. Zu­peł­nie jak w grze – wspo­mi­na Ki­ciń­ski.

Przy­ja­cie­le z gdyń­skie­go osie­dla Dą­bro­wa by­li mniej skłon­ni do ry­zy­kow­nych po­su­nięć. Kie­dy na Pho­to­blog za­czę­ło na­pły­wać co­raz wię­cej zdjęć, a ruch na stro­nie rósł z dnia na dzień, wia­do­mo by­ło, że ser­wer te­go nie wy­trzy­ma.

– Zro­zu­mie­li­śmy, że aby się roz­wi­jać, bę­dzie­my po­trze­bo­wać pie­nię­dzy. Nie chcie­li­śmy po­ży­czać od ro­dzi­ców ani za­cią­gać kre­dy­tu. Do­ra­bia­łem w biu­rze nu­me­rów, ale to by­ły gro­sze. Już i tak nic nie mia­łem z tzw. stu­denc­kie­go ży­cia. Dla zna­jo­mych sta­łem się wiecz­nie zmę­czo­nym dzi­wa­kiem. Że­by za­ro­bić na moc­niej­szy ser­wer, przez rok pra­co­wa­łem w An­glii. Se­ba­stian w tym cza­sie utrzy­my­wał blog i pil­no­wał, by nie wy­tro­pi­ła nas kon­ku­ren­cja. Wie­dzie­li­śmy, że je­ste­śmy pio­nie­ra­mi na ryn­ku, ale nie mie­li­śmy za­ple­cza tech­nicz­ne­go. W An­glii na­le­wa­łem far­bę do pu­szek, pa­ko­wa­łem chu­s­tecz­ki, by­łem do­zor­cą. Wró­ci­łem z go­tów­ką i za 7 tys. zł wy­ku­pi­li­śmy ser­wer – opo­wia­da Chmie­lew­ski.

Ko­le­dzy ze stu­diów pu­ka­li się w czo­ło. Ty­rać w An­glii przez rok, że­by wy­rzu­cić pie­nią­dze w bło­to. By­li prze­ko­na­ni, że in­we­sty­cja kum­pli z jed­ne­go osie­dla to pu­dło. Po­my­li­li się. Zwró­ci­ła się już po mie­sią­cu.

– Pierw­szy mi­lion za­ro­bi­li­śmy w 2000 ro­ku, po 6 la­tach ist­nie­nia fir­my. Mie­li­śmy wte­dy z Mar­ci­nem po 26 lat – wspo­mi­na Ki­ciń­ski. Ale ka­sa nie prze­wró­ci­ła chło­pa­kom w gło­wach. Je­śli wbi­ja­li się w „ga­jer­ki”, to tyl­ko po to, aby do­dać so­bie pa­rę lat na waż­niej­szych spo­tka­niach biz­ne­so­wych. Nie sza­sta­li pie­niędz­mi na le­wo i pra­wo. – To była idée fi­xe. Nie mie­li­śmy żad­nych umie­jęt­no­ści w tym kie­run­ku, ale mie­li­śmy wi­zję. Chcie­li­śmy stwo­rzyć coś tyl­ko na­sze­go. Pro­dukt, któ­ry od­nie­sie suk­ces w świe­cie.

Karuzela się rozkręca

Po­sta­no­wi­li wy­na­jąć fa­chow­ców i skon­stru­ować fa­bu­łę gry na ba­zie pro­zy An­drze­ja Sap­kow­skie­go. Sa­gę o Wiedź­mi­nie prze­ro­bi­li jesz­cze w pod­sta­wów­ce. Chmie­lew­ski do dziś prze­cho­wu­je pierw­sze wy­da­nie „Wiedź­mi­na”.

– Przede wszyst­kim prze­ko­nać pi­sa­rza do na­sze­go po­my­słu nie by­ło ła­two. To był czas, kie­dy fa­nom je­go twór­czo­ści, a i je­mu sa­me­mu na­psu­ła krwi nie­tra­fio­na ekra­ni­za­cja „Wiedź­mi­na”. Po­wta­rzał, że nie czu­je za bar­dzo, o co nam bie­ga, bo on jest tyl­ko pi­sa­rzem. Ale jak po­znał szcze­gó­ły na­sze­go pro­jek­tu, po­wie­dział: „Do­bra, chło­pa­ki, ko­rzy­staj­cie z mo­ich ma­te­ria­łów do wo­li”. Każ­dy sce­na­riusz da­wa­li­śmy do ak­cep­ta­cji. Go­ni­li­śmy za nim po spo­tka­niach z czy­tel­ni­ka­mi, zlo­tach fa­nów. Ob­cho­dzi­li­śmy na­wet wspól­nie 20-le­cie twór­czo­ści pi­sa­rza w War­sza­wie. Zro­bi­li­śmy wte­dy pierw­szy po­kaz gry – opo­wia­da Ki­ciń­ski.

To­masz Chmie­lew­ski za otwar­cie wrót do wiel­kiej ka­sy uwa­ża wpro­wa­dze­nie na ­blo­gu płat­nych kont. To był for­tel, aby za­trzy­mać Se­ba­stia­na w Gdy­ni. Przy­ja­ciel do­stał in­trat­ną pro­po­zy­cję i roz­wa­żał za­ję­cie cie­płej po­sad­ki w sto­li­cy.

– Mu­sia­łem wy­my­ślić coś, aby prze­kuć po­pu­lar­ność na­sze­go przed­się­wzię­cia w kon­kret­ne pie­nią­dze. Wy­my­śli­łem wpro­wa­dze­nie kont. Na­szą stro­ną za­czę­li in­te­re­so­wać się re­kla­mo­daw­cy – wspo­mi­na wła­ści­ciel por­ta­lu.

Po re­kla­mo­daw­cach przy­szła ko­lej na tzw. wiel­kich gra­czy. Do te­amu z Trój­mia­sta za­czę­li zgła­szać się in­we­sto­rzy.

– Trak­to­wa­li nas z gó­ry. Jak ja­kichś przy­pad­ko­wych chło­pacz­ków. Pe­wien zna­czą­cy por­tal za od­ku­pie­nie Pho­to­blo­gu pro­po­no­wał 30 tys. zł. In­ny da­wał 100 tys. Wy­cho­dzi­li­śmy z tych spo­tkań za­że­no­wa­ni – nie kry­je Chmie­lew­ski.

Pod­czas roz­mów biz­ne­so­wych to on przej­mu­je pa­łecz­kę. Jest szcze­ry i bez­po­śred­ni. Se­ba­stian wo­li ob­ser­wo­wać. Po waż­nych spo­tka­niach kil­ko­ma cel­ny­mi uwa­ga­mi stu­dzi emo­cje ko­le­gi. Ja­ko in­for­ma­tyk zda­je so­bie spra­wę, ile war­ta jest ich pra­ca i jak du­że otwie­ra moż­li­wo­ści.

Nie­daw­no mło­dzi biz­nes­me­ni pod­pi­sa­li umo­wę z Ago­rą. Chmie­lew­ski mó­wi, że to stra­te­gicz­ne po­su­nię­cie. Eki­pa od Pho­to­blo­gu, a roz­ro­sła się już do kil­ku za­trud­nio­nych na peł­nych eta­tach osób i wy­god­nej sie­dzi­by w cen­trum mia­sta, pra­cu­je nad no­wy­mi pro­jek­ta­mi.

– Na po­cząt­ku pra­ca zże­ra­ła nam ca­ły wol­ny czas. Nie ru­szy­li­by­śmy bez po­mo­cy Aka­de­mic­kie­go In­ku­ba­to­ra Przed­się­bior­czo­ści, któ­ry wziął na sie­bie ca­ły ba­last ad­mi­ni­stra­cyj­ny. Te­raz czę­ściej mo­że­my po­my­śleć o so­bie. Wy­pro­wa­dzi­li­śmy się od ro­dzi­ców. Ja miesz­kam z dziew­czy­ną. Ma­rzę o po­rząd­nych wa­ka­cjach – zwie­rza się Chmie­lew­ski.

Kryzys? A co to takiego?

Gra ty­pu RPG „Wiedź­min” pro­duk­cji CD Pro­jek­tu oka­za­ła się ab­so­lut­nym hi­tem. Pięć lat ha­ró­wy i nie­ma­łe­go ry­zy­ka fi­nan­so­we­go (w re­ali­za­cję za­in­we­sto­wa­no 28 mln zł!) opła­ci­ło się. „Wiedź­min” do­cze­kał się 10 wer­sji ję­zy­ko­wych, gło­su bo­ha­te­rom uży­czy­li naj­lep­si ak­to­rzy, a w ran­kin­gu Wi­ki­pe­dii na naj­po­pu­lar­niej­sze gry świa­ta zna­lazł się w pięć­dzie­siąt­ce. Tyl­ko do grud­nia sprze­da­ło się 1,2 mln płyt. – Ogrom­nym wy­zwa­niem by­ła gra­fi­ka. Chcie­li­śmy unik­nąć „baj­ko­wo­ści”. Za­le­ża­ło nam, aby od­dać re­alia pro­zy Sap­kow­skie­go. Mistrz jest za­do­wo­lo­ny, bo choć sam nie gra, zer­ka przez ra­mię sy­no­wi, któ­ry po­ko­chał grę – opo­wia­da Ki­ciń­ski.

W 2008 ro­ku fir­ma osią­gnę­ła ob­ro­ty 165 mln zło­tych. Zresz­tą fir­ma to za ma­ło po­wie­dzia­ne. Roz­ro­sła się do sied­miu sie­dzib (jed­nej w Pra­dze). Eta­to­wych pra­cow­ni­ków jest 35 i rze­sza współ­pra­cow­ni­ków, go­to­wych pra­co­wać cza­sem za nie­wiel­kie pie­nią­dze, aby się cze­goś na­uczyć.

– Na­si lu­dzie to pa­sjo­na­ci. Gra­ją na­wet dziew­czy­ny – śmie­je się Ki­ciń­ski.

Wła­ści­cie­le sie­dzi­bę na Pra­dze urzą­dzi­li tak, aby unik­nąć po­czu­cia, że to kor­po­ra­cja. Jest sal­ka, w któ­rej dla zre­se­to­wa­nia umy­słu moż­na po­grać w bi­lard. Ogró­dek, gdzie przy gril­lu i piw­ku urzą­dza­ją bu­rzę mó­zgów. Kto za­sie­dział się w pra­cy, mo­że prze­no­co­wać w po­ko­iku z ka­na­pą.

– Ma­my na­wet po­ko­ik do me­dy­ta­cji. Wciąż pa­sjo­nu­je mnie fi­lo­zo­fia. Od nie­daw­na bud­dyzm. To jest ta­kie po­szu­ki­wa­nie prze­ciw­wa­gi do pę­du co­dzien­no­ści i wy­pa­la­ją­ce­go biz­ne­so­we­go ży­cia – opo­wia­da Ki­ciń­ski.

Obec­nie CD Pro­jekt pra­cu­je nad trze­ma gra­mi, więk­szy­mi od „Wiedź­mi­na”. Bę­dzie też „Po­wrót Bia­łe­go Wil­ka”, czy­li ko­lej­na edy­cja kul­to­wej pro­duk­cji fir­my. Wła­ści­cie­le ma­ją aspi­ra­cje stać się mar­ką roz­po­zna­wal­ną w świe­cie.

Te­am z Gdy­ni też nie boi się o przy­szłość.

– Je­śli wy­pa­lą na­sze po­my­sły, bę­dzie do­brze – mó­wi enig­ma­tycz­nie Chmie­lew­ski. Gdy­by miał coś ra­dzić mło­dym lu­dziom ma­rzą­cym o suk­ce­sie w biz­ne­sie, czuł­by się nie­co za­gu­bio­ny. – Nam się po pro­stu uda­ło – przy­zna­je skrom­nie. Ale pew­ny jest, że in­ter­net stwa­rza ogrom­ne moż­li­wo­ści i my­śląc o pra­cy na swo­im, war­to wziąć to pod uwa­gę. – No i co jesz­cze? – za­wie­sza na chwi­lę głos. – Dać so­bie spo­kój z wy­ści­giem szczu­rów, po­sta­wić na do­bry ze­spół, nie lek­ce­wa­żyć kon­ku­ren­cji i nie za­po­mi­nać, że pra­ca to nie wszyst­ko. Te­go ostat­nie­go do­pie­ro się uczę.

Źródło artykułu:Magazyn Sukces
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (14)