Kiedy jeszcze ratować, a kiedy już pogrzebać związek?
Odejdź, kiedy cię bije i pije. Daj mu szansę, gdy mówi, że kocha i chce rozpocząć sensowną pracę nad sobą. Nie bądź mu dłużna!
Joanna Weyna: Pary, które są u pani w terapii, częściej się schodzą czy rozstają?
Marta Jankowska, psychoterapeutka integracyjna: Przede wszystkim zbyt często przychodzą za późno. Kiedy zadali sobie już tyle ran, że dalej nie mogą. I wtedy, faktycznie: może być tak, że nie uda się już tego posklejać. Myślę, że żyjemy w takim przyzwoleniu na bylejakość. Przytrafia nam się jeden kryzys, drugi, kolejny, a my uparcie nic z tym nie robimy. Tkwimy w mentalności, że o potrzeby emocjonalne dba się na końcu albo w ogóle. Skupiamy się na zapewnieniu sobie bytu, na karierze zawodowej i budowaniu rodziny, ale jakaś głębsza refleksja nad mechanizmami, które rządzą naszymi relacjami, schodzi na dalszy plan. W takiej sytuacji niewiedzy jak samograj powtarzamy błędy i ulegamy zachowaniu, które prowadzi np. do rozpadu więzi.
Kiedy, w pani opinii, w związku dzieje się już naprawdę źle?
Są takie sytuacje, kiedy powinna zapalić się czerwona lampka, które sygnalizują kryzys związku. To się dzieje wtedy, kiedy np. nie cieszymy się na powrót partnera z pracy. Niechętnie budzimy się przy jego boku. Nie możemy się doczekać, kiedy zniknie nam z oczu. Nie interesujemy się tym, gdzie jest i co robi. Nasze ciało również może wysyłać sygnały. Niestety, nie ma przesady w powiedzeniu: „Robi mi się niedobrze na jego widok”. To jak najbardziej może być prawda.
Wtedy rozpad jest nieuchronny?
Niekoniecznie, choć nie należy bagatelizować objawów somatycznych. Warto słuchać tego, co mówi nasze ciało i – przede wszystkim – dlaczego? Dla mnie takim papierkiem lakmusowym jest pytanie, które zadaję na początku każdej terapii. Czy kochasz swoją dziewczynę/żonę/partnerkę? Czy ona kocha jego? Niekiedy zapada cisza. Bo tej miłości już nie ma. Proste wyznanie uczucia staje się problemem. W sytuacji kompletnego wypalenia się relacji, braku uczuć – nie ma sensu niczego wskrzeszać, bo to się po prostu nie uda. Taka para najprawdopodobniej nie będzie chciała wejść w proces terapii, w którym już na początku, żeby w ogóle miała ona sens, należy zadeklarować pracę nad sobą i uświadomić sobie, jakie to jest ważne. A często zdarza się tak, że skłóceni partnerzy przyszli na spotkanie z zamiarem zmieniania tej drugiej strony oraz z głębokim przeświadczeniem, że wina leży po drugiej stronie.
Takie myślenie jest nagminne?
Tak. I bardzo niedojrzałe. Od początku tłumaczę swoim klientom, że wina jest pół na pół i każdy ponosi odpowiedzialność za swoją część, za swoje emocje i zachowania. Punktem wyjścia do dobrej terapii jest przyznanie się: to i to było niewłaściwe w moim zachowaniu wobec ciebie, w moich komunikatach i reakcjach. Chcę to zmienić, aby nasza relacja mogła się odrodzić, zmienić na lepsze. I o to lepsze staramy się w TU i TERAZ. Przypatrujemy się sobie z wnikliwością, angażujemy się w proces z pokorą. To znaczy, mamy odwagę „przyjąć na klatę” ból i poczucie zranienia tej drugiej strony. Chcemy jej wysłuchać, zrozumieć, zmienić język naszej codziennej komunikacji, skorygować repertuar naszego zachowania, które powtarzamy jak mantrę, a które jest niewłaściwe, np. obrażanie się, wybuchanie wściekłością, obrzucanie wyzwiskami, oczekiwaniami, pretensjami, niedopuszczanie do głosu, krytykowanie. Jest cała masa zachowań, które na najlepiej zapowiadający się związek działają jak trucizna.
Jak sprawdzić, czy warto dalej ciągnąć swój związek?
Namawiam np. pary do wizualizacji życia bez tej drugiej osoby. Jak sobie je wyobraża? Siebie już bez bycia z nim czy z nią? Jak wyglądałaby moja codzienność? Moje marzenia i plany? Niekiedy takie przeżycie straty „na niby” uzmysławia nam, że tak naprawdę nie pragniemy rozstania, a przeszkadzają nam i uwierają do bólu pewne obszary we wspólnym byciu. One mogą dotyczyć przeróżnych sfer wspólnej egzystencji: ekonomicznej, emocjonalnej, intymnej. Trzeba zlokalizować problem, bolesne miejsce, aby móc je uzdrowić. To wymaga dużego wysiłku w postaci szczerości, dobrych intencji i zaangażowania. I potem pracy nad tym, aby krok za krokiem poprawiać, korygować i zmieniać to wszystko, co wpłynie na zmianę naszego życia w ogóle. Nie tylko tej konkretnej relacji.
Zdarza się, że parom się nie udaje. Dlaczego?
Osoby z żalu, chęci udowadniania swojej racji i walki o swoją prawdę nie chcą zrezygnować z ranienia siebie nawzajem. Jest zbyt dużo wrogości i poczucia krzywdy. Nie ma tej elementarnej deklaracji dobrej woli i gotowości do zmiany. Ale ta niemożność może dotyczyć również par, w których jest przemoc, uzależnienie, jakaś patologia. Wówczas potrzebna jest najpierw terapia indywidulana. Trzeba przepracować własne traumy, często ukryte jeszcze w głębokim dzieciństwie. Niekiedy jestem zaskoczona, bo para, która świetnie rokowała na terapii, dochodzi do ściany. Okazuje się, że hamulcem okazały się bardzo osobiste sprawy z przeszłości, nad którymi, aby pójść dalej w terapii, trzeba się pochylić. I wtedy ktoś może tego zwyczajnie nie chcieć. Nie ma ochoty rozdrapywać podgojonych ran, w jakiś sposób uporał się ze swoją traumą. Tylko ten jakiś sposób jest nieskuteczny i niewystarczający. Jednak ona wciąż warunkuje jego zachowania, które ciążą na tym wszystkim, co dzieje się TU i TERAZ. Każdy proces terapeutyczny służy poprawie jakości naszego życia, które właśnie się toczy. Jednak, aby to mogło mieć miejsce, trzeba rozprawić się z „demonami” przeszłości i bardziej świadomie pracować nad swoją przyszłością. Również tą dotyczącą związku.