Lekarki Nadziei - czy ciężko pomagać bezdomnym?
Dzieli je pięćdziesiąt lat różnicy. I nic więcej, bo dr Maria Czarnecka-Zoll i dr Aneta Obcowska z równą pasją oddają się pomocy tym, którym pomagać chce mało kto.
11.09.2013 | aktual.: 17.09.2013 10:24
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dzieli je pięćdziesiąt lat różnicy. I nic więcej, bo dr Maria Czarnecka-Zoll i dr Aneta Obcowska z równą pasją oddają się pomocy tym, którym pomagać chce mało kto.
Niewielki barak, tuż obok warszawskiego Cmentarza Wolskiego. W środku – wąski korytarz wypełniony ciasno krzesełkami, rząd białych drzwi prowadzących do kilku gabinetów lekarskich, stolik z broszurami i grupka pacjentów czekających na swoją kolej. Zwyczajna przychodnia lekarska? Nic z tego. Nie ma tu matek z gorączkującymi dziećmi i wspierających się o laski seniorów. Jest za to kilku mężczyzn, niektórzy z wielkimi tobołkami.
Jak w każdej przychodni, pada tu standardowe pytanie o ubezpieczenie. I jak w żadnej innej, negatywna odpowiedź nie skutkuje wyproszeniem z gabinetu lekarskiego. Wręcz przeciwnie – to w końcu jedna z dwóch w Polsce przychodni dla bezdomnych, prowadzona przez Stowarzyszenie „Lekarze Nadziei”. I miejsce, gdzie dr Maria Czarnecka-Zoll, dr Aneta Obcowska i ponad dwudziestu innych lekarzy bezinteresownie wyciągają pomocną dłoń do tych, od których inni zazwyczaj odwracają wzrok.
– Nigdy brudny, chory człowiek nie był dla mnie i moich kolegów na tyle przykry, aby mu nie pomóc – mówi dr Obcowska. – Do wszystkich pacjentów zwracamy się per pan, nawet jak są skrajnie zaniedbani. Ale coraz więcej z nich przychodzi wykąpanych, ogolonych, pachnących – dodaje dr Czarnecka-Zoll.
Ciężki początek
Dr Maria Czarnecka-Zoll ma 85 lat. Już na pierwszy rzut oka widać, że jest oazą spokoju. Mimo że życie ciężko ją doświadczyło, bo jej sielankowe dzieciństwo przerwała II wojna światowa. Już jako nastolatka przeszła kurs pielęgniarski i w okupowanej przez Niemców stolicy pracowała jako łączniczka. Tuż przed wybuchem powstania warszawskiego jej ojciec, który był jednym z jego dowódców i wiedział, co się w Warszawie święci, wywiózł rodzinę do Otwocka. Tam 16-letnia wówczas pani Maria zgłosiła się do pracy w szpitalu. – Przywożono żołnierzy, akowców, niektórzy byli w bardzo ciężkim stanie. Próbowałam im pomagać – wspomina dr Czarnecka-Zoll.
Ludzkie cierpienie i obcowanie ze śmiercią nie zniechęciły jej do pomagania potrzebującym. Wprost przeciwnie – po wojnie zdała na akademię medyczną i zrobiła specjalizację z pediatrii. Jako świeżo upieczona lekarka została skierowana do Ministerstwa Zdrowia i do szpitala dziecięcego przy ul. Kopernika. – Rano chodziłam na trzy godziny do szpitala, a potem do ministerstwa, do działu żłobków – wspomina lekarka.
Przez kolejne trzydzieści lat pracowała w różnych warszawskich szpitalach dziecięcych, aż w 1980 roku narodziła się „Solidarność”. Dr Czarnecka-Zoll została przewodniczącą związków zawodowych w szpitalu przy ul. Niekłańskiej. Ponad rok później, gdy władze peerelowskie wprowadziły stan wojenny, na pełnych obrotach wróciła do korzeni: została członkinią zarządu „Solidarności” przy ul. Mokotowskiej i działaczką Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom. – Pracowałam w aptece darów, a dodatkowo woziliśmy paczki internowanym i zbieraliśmy wywiady od tych, którzy już zostali uwolnieni. I oczywiście udzielaliśmy pomocy lekarskiej – wspomina.
To właśnie tam dr Czarnecka-Zoll poznała działaczy organizacji humanitarnych i charytatywnych z zagranicy, przede wszystkim z założonej w 1980 roku organizacji Lekarze Świata (Medecins du Monde), którzy przywozili do Polski Ludowej dary, głównie leki. Trzy lata później, w 1984 roku, w podziemiach kościoła Świętego Krzyża odbyło się potajemne spotkanie działaczy Komitetu Prymasowskiego i Lekarzy Świata. To tam zapadła decyzja o powołaniu polskiego oddziału organizacji. Na wcielenie planu w życie trzeba jednak było poczekać kolejne pięć lat, bo MSW konsekwentnie odrzucało wnioski rejestracyjne. Wreszcie, w 1989 roku powstał polski oddział Medecins du Monde. I pojawił się kolejny pomysł.
– Profesor Zbigniew Chłap polecił mi zorganizowanie poradni dla bezdomnych, bo zaczęli się do nas zgłaszać lekarze pracujący na dworcu kolejowym. To oni dali nam sygnał, że jest problem z bezdomnymi. Że chorują, a nie mają żadnej możliwości leczenia – wyjaśnia dr Czarnecka-Zoll. Kilka miesięcy później rozpoczął się nowy etap w jej życiu: została kierowniczką pierwszej w Polsce poradni dla bezdomnych.
Lekarz z powołania
Dr Aneta Obcowska ma delikatny, ciepły głos i silny, żelazny uścisk ręki. Gdy pada pytanie, czy jest lekarką z powołania, z niekłamaną skromnością kuli się i zapewnia: – Wiem, że zawsze chciałam być lekarzem.
Już jako dziecko operowała lalki i misie, bandażowała im głowy, robiła zastrzyki. Potem pluszaki zastąpiła pacjentka z krwi i kości: jej babcia, którą opiekowała się, robiła drobne zabiegi, zmieniała opatrunki. Wiele lat później, jako świeżo upieczona lekarka zaczęła praktykę w Szpitalu Praskim. Tam niejednokrotnie styka się z bezdomnymi pacjentami. Ci, których życie jest zagrożone, są przyjmowani od ręki, bez zbędnych w tym momencie pytań o ubezpieczenie. – Bezdomny, który nie jest ubezpieczony, ale jest w poważnym stanie, zostanie przyjęty do szpitala, ale leczenie ambulatoryjne jest już niemożliwe – wyjaśnia dr Obcowska. Dlatego pozostali pacjenci, ci którzy nie kwalifikują się do hospitalizacji, są odprawiani z kwitkiem. Młodej lekarce od początku praktyki w szpitalu trudno było się z tym pogodzić.
Któregoś dnia, w piątek, przyszedł jej do głowy, jak sama mówi, „bardzo nietypowy pomysł”. – Zaczęłam się zastanawiać, czy w Warszawie jest jakiś szpital albo poradnia dla bezdomnych. Chciałam pracować jako wolontariuszka, a wiedziałam już, że bezdomni mają problem z dostępem do świadczeń medycznych – wyjaśnia dr Obcowska.
Wielkimi krokami zbliżał się jednak weekend i krótki urlop za granicą, więc wcielanie w życie planu trzeba było odsunąć na przyszły tydzień. Po powrocie okazało się, że nie zanim góra przyszła do Mahometa, ten przywędrował do niej.
Po poniedziałkowym dyżurze młoda lekarka odwiedziła jednego ze swoich pacjentów. – To był pan, któremu robiłam zabieg w szpitalu, a że poruszał się na wózku i miał problemy komunikacyjne, pojechałam do niego do domu zmienić mu opatrunek. I gdybym tego nie zrobiła, to nie byłoby tej rozmowy – uśmiecha się dr Obcowska.
„A wie pani, moja żona też pracuje w służbie zdrowia”, zagadnął pacjent i wyjaśnił, że na Woli jest poradnia, w której leczy się bezdomnych. – Pomyślałam, że skoro jednego dnia przychodzi mi do głowy taki pomysł, a trzy dni później mam jak na tacy podane jego rozwiązanie, to coś w tym musi być – uważa pani Aneta.
Jeszcze tego samego wieczora żona pacjenta zadzwoniła do niej. „Pani to jest taka nasza, przychodniana. Proszę przyjść, przekona się pani”, powiedziała i kilka dni później dr Obcowska już była w poradni na Woli.
Byli od zawsze
Nie ma dyskusji na temat bezdomności, w której nie padłoby stwierdzenie: „Za komuny nie było bezdomnych, to produkt wolnej Polski”. Do tego, że bezdomność jest zgniłym owocem kapitalizmu, próbował nawet (a może przede wszystkim) przekonać w 1982 roku ówczesny rzecznik prasowy peerelowskiego rządu Jerzy Urban, który zapowiedział, że władze wyślą nowojorskim kloszardom śpiwory. – To nieprawda. Bezdomni byli zawsze, podziewali się po dworcach, klatkach schodowych, działkach, zupełnie jak teraz. Tylko za komuny się tego nie nagłaśniało. I nie mieli żadnej opieki – mówi dr Czarnecka-Zoll.
Gdy kruszały zbutwiałe konstrukcje PRL-u, na ulice chlusnęła fala tysięcy ludzi, którzy nie odnaleźli się w nowej rzeczywistości i trafili na bruk. Według szacunków Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, w Polsce żyje obecnie około 33-37 tysięcy bezdomnych. Większość z nich nie ma dostępu do żadnych świadczeń medycznych. – 90 procent naszych pacjentów to osoby nieubezpieczone, bez prawa do świadczeń finansowanych przez NFZ – wyjaśnia dr Obcowska.
A problemy zdrowotne miewają równie często jak każdy przeciętny obywatel. Lub nawet częściej, bo uzależnienie od alkoholu i życie na klatkach schodowych, pod mostami, w opuszczonych kontenerach, na działkach, wystawia ich organizmy na ciężkie próby. Rocznie przychodnia na warszawskiej Woli udziela im około 10 tysięcy świadczeń, zwłaszcza zimą, gdy dziennie przewija się przez nią nawet 50 osób i nie można się przecisnąć przez korytarz. Przychodzą z zapaleniem płuc, astmą, odmrożeniami i poparzeniami, z zainfekowanymi ranami, z owrzodzeniami i bólem zębów. Z nowotworami, których nie da się już wyleczyć.
– W szpitalu też spotykam nieuleczalnie chore osoby. Im również bardzo współczuję. Zazwyczaj mają jakąś opiekę, jest przy nich rodzina, najbliżsi. Bezdomni cierpią identycznie, tyle że są w tym cierpieniu osamotnieni. Ta bezradność – nasza i ich, wobec choroby, samotności i poczucia totalnego końca – jest okropnie dotkliwa. Dlatego staramy się pomóc im w uzyskaniu ubezpieczenia i miejsca w hospicjum, jeśli jest taka potrzeba – wyjaśnia dr Obcowska.
Na całym świecie
Stowarzyszeni „Lekarze Nadziei”, którym od początku nieprzerwanie kieruje prof. Zbigniew Chłap, pomaga m.in. Polakom na Kresach Wschodnich, wysyła wolontariuszy do Afryki, udziela pomocy humanitarnej w kryzysowych sytuacjach w Polsce i na świecie, wreszcie – prowadzi dwie przychodnie dla bezdomnych (w Warszawie i Krakowie). – W Krakowie poznałam zacnych, doświadczonych lekarzy, pracujących nieprzerwanie od początku istnienia stowarzyszenia. Cieszy ogromnie rozmach działań oddziału krakowskiego naszego stowarzyszenia i udział młodych lekarzy oraz zwiększająca się liczba wolontariuszy-studentów – mówi dr Obcowska.
Początki warszawskiej przychodni były skromne: dr Czarnecka-Zoll i dr Maria Sielicka-Gracka (obecnie prezes zarządu warszawskiego oddziału) otrzymały do dyspozycji trzy małe pomieszczenia w budynku Monaru przy ul. Powsińskiej, przerobionym z magazynu meblowego na noclegownię dla bezdomnych. Udało się je zaadaptować na dwa gabinety lekarskie i aptekę darów, bo do polskiej filii Lekarzy Świata wciąż napływały leki z zagranicy. Po czterech latach trzeba jednak było spakować manatki i szukać nowego lokum dla poradni. – Z Powsińskiej nas wyrzucono, bo na terenie noclegowni miało powstać Muzeum Katyńskie – wyjaśnia dr Czarnecka-Zoll.
W zamian warszawski ratusz zaoferował nowo utworzonemu stowarzyszeniu „Lekarzy Nadziei” (bo kilka miesięcy później polscy działacze odłączyli się od Lekarzy Świata i utworzyli samodzielną organizację) kawałek ziemi przy ul. Wolskiej. Resztę dr Czarnecka-Zoll musiała załatwić sama. – To była droga przez mękę – podsumowuje była kierowniczka poradni. W spadku po budowniczych ursynowskiego odcinka metra poradnia otrzymała dwa robotnicze kontenery mieszkalne, meble udało się kupić za pieniądze z darowizn: trochę z Francji, trochę z ratusza. Pani Maria pamięta, jak woziła je maluchem z salonu „Emilia”. – Trzeba było załatwić tyle spraw, tyle papierów, tyle pozwoleń, jakbym budowała Mariotta – śmieje się dr Czarnecka-Zoll. I dodaje: – Teraz poradnia jest piękna, kontenery zostały ocieplone, jest ganeczek.
Znacznie lepsze warunki lokalowe nie zmieniają faktu, że przychodnia wciąż boryka się z problemami. I biurokratycznymi, i ludzkimi.
Nie zawsze jest bowiem jak w bajce o cierpiącym człowieku, który z wdzięcznością chwyta się wyciągniętej pomocnej dłoni. Bo opowieść o bezdomnych, zwłaszcza chorych bezdomnych, to wciąż opowieść o ludziach: ich charakterach, problemach, przekonaniach. – Niektórzy pacjenci nas naciągają, kręcą, kłamią. Wielu z nich nie życzy sobie takiej formy pomocy, jaką im oferujemy. Do tego trzeba się szybko przyzwyczaić – mówi dr Obcowska, która zastąpiła dr Czarnecką-Zoll na stanowisku kierowniczki dwa lata temu.
Jednocześnie przestrzega przed generalizowaniem. – Nie jest tak, że bezdomny ma być taki i owaki: brudny, śmierdzący i pijany. Jedni faktycznie przychodzą w takim stanie, inni, mimo iż mieszkają na przykład na dworcu, zawsze są czyści, pachnący, w świeżych ubraniach – podkreśla dr Obcowska.
Szczególnie zapadł jej w pamięć mężczyzna, który mieszka w pustostanie, ale na każdą wizytę stawia się pod krawatem. – Zapytałam, jak on sobie tak świetnie daje radę. A on mi na to: „Jak ktoś jest brudas, to nawet jak będzie mieszkał w pałacu, będzie brudasem”.
Pacjentów, których historie wypełzają za lekarzami z przychodni i nie dają o sobie zapomnieć, jest więcej. – Nieraz wychodzę stąd z poczuciem, że komuś przydarzyła się straszna niesprawiedliwość – mówi kierowniczka.
To historie kobiet, których jest mało i trudniej im przetrwać. Młodych ludzi, którzy „są jak ryby wyciągnięte z wody, jeszcze walczą, rozpaczliwie szamocą się”. Ludzi oczytanych, światłych, wykształconych, którzy pogubili się w życiu. Jak chirurg, którego leczy dr Obcowska. – Zapadł na chorobę alkoholową, stracił pracę, później rodzinę, od lat jest bezdomnym. Ja nie mogłam tego początkowo pojąć. Jak to, mój ziomek?! – wspomina młoda lekarka.
Każdy taki sam
Gdy do poradni trafia nowy pacjent, najpierw musi przejść standardowy wywiad. Pielęgniarki, pracownik socjalny, lekarze pytają: „Jest pan bezdomnym? Ma pan ubezpieczenie? Dowód osobisty? Kiedy ostatnio pan jadł? Gdzie pan śpi?”. „Pan”, bo 90 procent pacjentów to mężczyźni.
Później pracownicy poradni chwytają za telefony. Dzwonią do schronisk, noclegowni, zaglądają do sąsiedniego schroniska dla bezdomnych mężczyzn prowadzonego przez Caritas. – Naszą podstawową misją jest pomoc lekarska, więc najpierw trzeba człowieka podleczyć: obniżyć gorączkę, wyleczyć zapalenie płuc, zagoić owrzodzenia. Później możemy próbować pomóc mu inaczej. I nie chodzi tylko o rozdawanie skarpetek, kanapek czy herbaty zimą, ale dotarcie do niego, skłonienie, żeby coś ze sobą zrobił. Ciągniemy więc pacjentów za uszy, nakłaniamy, by rejestrowali się w urzędach pracy i miejskich ośrodkach pomocy społecznej, żeby wyrabiali dokumenty, żeby zdobyli ubezpieczenie chociaż na trzy miesiące – mówi dr Obcowska.
Dr Czarnecka-Zoll wyjaśnia, że leczenie bezdomnych musi polegać na tym, że dostają do ręki nie receptę, ale lekarstwo. Jak jednak przeskoczyć przez mur biurokracji? 90 procent pacjentów nie ma ubezpieczenia, więc Narodowy Fundusz Zdrowia, choćby i miał najszczersze chęci, nie może przyłożyć ręki do ich leczenia. – Dlatego chodzimy, dzwonimy, piszemy projekty. Prosimy o wsparcie instytucje, firmy większe i mniejsze, szukamy darczyńców, startujemy w konkursach – wymienia kierowniczka poradni.
Dzięki pieniądzom z żebraniny (jak określa to dr Obcowska) poradnia ma wyposażenie gabinetów (meble, szafki i kozetki). Dzięki zaangażowaniu pracujących w niej lekarzy – umowę z firmą wykonującą analizy medyczne i sprzęt z odzysku, na przykład stary aparat USG czy sprzęt stomatologiczny. Dzięki pomocy instytucji, głównie Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej i warszawskiego Biura Polityki Społecznej, autoklaw do sterylizacji narzędzi i fundusze na prąd, wodę, ogrzewanie, remonty, pensje dla pielęgniarek.
– Dla publicznych funduszy praca naszej poradni jest korzystna. W ten sposób bardzo ekonomicznie wypełniamy istniejącą lukę. Jeżeli my tu i teraz nie poleczymy chorych, za kilka tygodni w znacznie gorszym stanie trafią do szpitali, co będzie się wiązało ze znacznie większymi kosztami dla miasta – wyjaśnia dr Obcowska.
Największym problemem są jednak leki, bo tych nie można dawać pacjentom od tak, zamiast recepty. Dlatego dr Obcowska walczy, by pomoc świadczona przez poradnię została oficjalnie zaklasyfikowana jako działalność humanitarna. – Pomoc humanitarna jest udzielana nie tylko w przypadku katastrofy naturalnej, ale również w przewlekłym kryzysie. A według mnie bezdomność jest takim kryzysem – mówi lekarka.
Nie męczy aż tak bardzo
„To nie jest ciężka praca”, podkreślają zgodnie obie lekarki. Chociaż zdrowie dr Czarneckiej-Zoll daje jej się we znaki, w poniedziałki stawia się w przychodni. Dr Obcowska również regularnie przyjmuje jako chirurg i dodatkowo przyjeżdża „na dochodne” w sprawach pozamedycznych. – Jeśli lubi się swoją pracę, to zupełnie inaczej się do niej podchodzi. Raz, że nie męczy tak bardzo, dwa – że daje niesamowitą frajdę – mówi lekarka.
Czy to dlatego swój wolny czas poświęcają na pracę, która nie przynosi im żadnych korzyści materialnych? – Myślę, że w podręcznikach do psychologii znajdzie się co najmniej jeden rozdział wyjaśniający, dlaczego ludzie pomagają. Jedni dzięki temu czują się lepsi, inni myślą kategoriami: „dzisiaj ja tobie, jutro ty mnie”. Moim zdaniem nie ma co dzielić włosa na czworo, zastanawiać się, po co to robimy. Tylko pchać ten wózek – śmieje się dr Obcowska. Już na poważnie dodaje: – Wszyscy lekarze bardzo poważnie traktują tę pracę, nie przyjeżdżają tylko wtedy, kiedy mają na to ochotę, ale wtedy, gdy trzeba.
W rozmowach na temat przychodni największe zaskoczenie wywołuje praca bez wynagrodzenia. – Generalnie ludzie najbardziej się dziwią, że ktoś chce pracować za darmo. Pewnie dlatego mamy 24, a nie 224 lekarzy – śmieje się dr Obcowska. Jednocześnie podkreśla, że poradnia nie prowadzi „rekrutacji” – chętni do pracy z bezdomnymi lekarze zgłaszają się sami. I że już teraz ledwo udaje się ich pomieścić: zarówno w kilku gabinetach na stu metrach kwadratowych, jak i w grafiku dyżurów.
Obie kierowniczki, zarówno była, jak i obecna, nie kryją uznania dla swoich współpracowników. – Nieraz przychodzą pacjenci z potwornymi zmianami skórnymi, takich pani w życiu nie widziała, dosłownie z robakami w ranach. W przychodni jest taki smród, że nie da się wejść. A nasze pielęgniarki robią opatrunki bez mrugnięcia okiem. Są po prostu cudowne! – mówi dr Czarnecka-Zoll.
– To jest niezwykły człowiek, przez wielkie „n” i wielkie „c” – mówi o byłej kierowniczce dr Obcowska. O dr Marii Sielickiej-Grackiej, endokrynolog dziecięcej i prezes warszawskiego oddziału stowarzyszenia, mówi zaś: – Pani doktor jest osobą o niezwykłej energii, którą trudno zatrzymać w miejscu. Bardzo wiele się od niej nauczyłam i, mam nadzieję, jeszcze nauczę, o ludzkiej naturze, prowadzeniu przychodni i zespołu. A w tym miejscu w pewnych momentach wiedza ta jest ważniejsza niż medyczna.
Po chwili dodaje: – Mogłabym i należy wymieniać po kolei nazwisko każdego lekarza i pozostałych wolontariuszy. To są niezwykli ludzie. Mój zachwyt i szacunek są w pełni uzasadnione. Kiedy się człowiek rozejrzy i dostrzeże, jak wielu ludzi jest nastawionych wyłącznie na siebie, to oddanie naszych lekarzy, którzy nie przychodzą tu zarabiać pieniędzy, aż uderza – mówi z kolei dr Obcowska. I dodaje: – Dzięki tym lekarzom w przychodni utworzył się skansen określonej mentalności, nastawienia na drugiego człowieka.
Skansen liczy prawie trzydzieści osób: pielęgniarki, pracownik socjalny, lekarze-wolontariusze różnych specjalizacji. Są tu więc interniści, kardiolog, psychiatrzy, chirurdzy, pulmonolodzy, stomatolodzy, a nawet lekarka specjalistka medycyny nuklearnej. – Do kompletu brakuje nam właściwie tylko neurologa – mówi dr Obcowska.
Taka różnorodność specjalizacji sprzyja kompleksowej opiece nad pacjentami. Ale czasami generuje problemy.
Zdarza się, że przychodzą pacjenci, którzy dom wprawdzie mają, ale ubezpieczenia już nie. Mimo współczucia i zrozumienia, ta grupa stanowi coraz większe obciążenie dla poradni. – Nie mam nic przeciwko poradzie lekarskiej, ale nie możemy finansować im leczenia, bo nie udźwignęlibyśmy tego finansowo. Jesteśmy w końcu dedykowani, by pomagać ludziom nieubezpieczonym i zarazem bezdomnym – wyjaśnia lekarka.
Bywa i tak, że w poczekalni siedzą młodzi ludzie z komórkami, laptopami, dobrze ubrani. I ubezpieczeni. Chcą, żeby ich przyjąć, bo zasięgnęli języka, że tędy wiedzie droga na skróty do, na przykład, kardiologa.– Rozumiem i znam uciążliwość kolejek w normalnych przychodniach, ale mam wtedy poczucie, że jesteśmy oszukiwani i uważam, że jest w tym coś nieprzyzwoitego – mówi dr Obcowska.
Ani dr Obcowska, ani dr Czarnecka-Zoll nie przypominają sobie, by któryś z lekarzy przyszedł, powiedział: „nie podoba mi się tu”, albo: „nie tego się spodziewałem”, albo: „chcę leczyć zwyczajnych pacjentów, takich którzy nie mają wszy, którzy nie śmierdzą”. – Ta praca jest jak narkotyk. Jeśli ktoś raz tu trafi, wpada po uszy – śmieje się dr Czarnecka-Zoll. Dr Obcowska dodaje: – Jak już się przykleimy do tego miejsca i ludzi, to tak zostajemy.
Po raz kolejny mówi: – Ja po prostu to lubię. I umniejszam wielkie słowa, że to jest jakieś „oddanie”. Przecież jest cała masa wolontariuszy, nie tylko tutaj, nie tylko lekarzy. Chwała każdemu, kto robi cokolwiek dla innego człowieka.
Tekst: Aneta Wawrzyńczak
(aw/sr), kobieta.wp.pl