Magdalena Prokopowicz: siły trzeba szukać w sobie
Jej kobiecość, tak jak wielu chorujących na raka kobiet, została wystawiona na najcięższą próbę. Gdy czuje się gorzej, maluje usta na czerwono, żeby odstraszyć raka. Przywdziewa barwy ochronne, a razem z nią wszystkie kobiety, którymi opiekuje się jej Fundacja Rak’n’Roll. O nowych otwarciach w życiu Agata Młynarska rozmawia z Magdaleną Prokopowicz.
15.12.2011 | aktual.: 27.06.2012 10:20
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
[23 czerwca 2012]: Po ośmiu latach walki z rakiem piersi zmarła Magdalena Prokopowicz, twórczyni i prezes Fundacji "Rak'n'Roll. Wygraj Życie" - poinformowali przedstawiciele fundacji na jej stronie internetowej. Poniżej przeczytacie wywiad opublikowany przez nas w serwisie kobieta.wp.pl 15 grudnia 2011. Magdalena Prokopowicz udzieliła go Agacie Młynarskiej pod koniec 2011 roku.
Agata Młynarska: Magdalena Prokopowicz jest jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie znam. Jej kobiecość, tak jak wielu chorujących na raka kobiet, została wystawiona na najcięższą próbę. Gdy czuje się gorzej, maluje usta na czerwono, żeby odstraszyć raka. Przywdziewa barwy ochronne, a razem z nią wszystkie kobiety, którymi opiekuje się jej Fundacja Rak’n’Roll. O nowych otwarciach w życiu rozmawiam dziś z kobietą, która otrzymała drugie życie.
Agata Młynarska: Uroda jest tak ważna dla Ciebie?
Magdalena Prokopowicz: Nie wiedziałam tego, dopóki nie zachorowałam tak naprawdę.
A.M.: Przecież, kiedy chorujesz, to nie myślisz, żeby ładnie wyglądać.
M.P.: Właśnie okazało się, że bardzo o tym myślę. Dużo bardziej niż kiedykolwiek. Bo uroda – to, co na siebie zakładam, w jaki sposób się maluję – dodaje mi po prostu energii i pewności siebie.
A.M.: I widzisz też, jak to zmienia kobiety, które są pod opieką twojej fundacji, jakie to dla nich ma wielkie znaczenie?
M.P.: To odmienia je totalnie – mała rzecz, która prowadzi kobiety od tego, co zewnętrzne, do wnętrza siebie. Najczęściej te kobiety, które dostrzegają w sobie piękno, zaczynają pracować nad swoją psychiką z psychologiem, z psychoonkologiem. To jest coś niesamowitego, rzecz dla mnie zaskakująca, jakieś przeistoczenie.
A.M.: Uznałyśmy, że dzień, który stał się Twoimi nowymi urodzinami, powinien zostać nazwany „dniem sukienki”. Zrobiłaś z sukienki symbol wiary w pokonanie raka. Mówicie w Fundacji: „nie po to kupiłam sukienkę, żeby umierać”. Dlaczego właśnie z sukienki chciałaś uczynić taki symbol?
M.P.: Myślę, że sukienka jest swego rodzaju synonimem kobiecości. My, kobiety, często zapominamy o tej przysłowiowej sukience. Nosimy spodnie, stajemy się coraz bardziej męskie. Natomiast kobiecość jest przecież tak cudowna i urocza – jest biologicznie nasza. Ta sukienka stała się bardzo ważnym symbolem. Jest coś takiego też w naszym życiu chorych ludzi, co powoduje, że, jak idziemy do sklepu i kupujemy tę nową sukienkę, to dodaje ona nam siły i wiary, że… No właśnie, nie po to kupiłam sukienkę, żeby umrzeć. Co prawda te słowa akurat wypowiedziała kobieta, która również chorowała na raka, była to klientka Moniki Jaruzelskiej, która właśnie do niej to sformułowanie wypowiedziała. Monika mi przypomniała ten tekst, który faktycznie stał się idealnym tekstem na tytuł całego cyklu, i na ten symbol, z którym my wszystkie się utożsamiamy.
A.M.: Kiedy jest źle, a choroba czyni spustoszenia, trzeba zawalczyć o kobiecość i urodę z jeszcze większą mocą. Skąd brać tę siłę. Od innych? Czy szukać jej w sobie?
M.P.: Szukać jej należy w sobie, zdecydowanie w sobie. Myślę, że choroba też jest takim momentem, kiedy szukamy wielu rzeczy w sobie, w innych, w ogóle szukamy.
A.M.: Przede wszystkim chyba szukamy ratunku.
M.P.: Tak. Szukamy ratunku i takiego celu, który nas będzie trzymał przy życiu i motywował do życia. Myślę, że wejście w siebie daje nam niezwykłą refleksję. Dzięki niej odkrywamy, że wewnątrz nas znajdują się odpowiedzi na wszystkie pytania. Tam jest ta siła i tam są cele – wszystko, co jest nam tak naprawdę do życia potrzebne.
A.M.: A jeśli rozmawiasz z kobietami, które tej siły w sobie nie czują? Co robić, żeby ją poczuły?
M.P.: To jest trudne. Nie lubię stawiać się w pozycji eksperta, bo każdy przechodzi ten etap bardzo indywidualnie. Natomiast zawsze apeluję o to, żeby się nie zamykać. Doświadczyłam sama, do czego takie zamknięcie się prowadzi. Zamknęłam się na parę lat. Może mnie było to potrzebne, ale niekoniecznie polecam to innym osobom. Niech chorzy nie zamykają się w sobie, lecz widzą, jak bardzo wiele jest sposobów, jak bardzo wiele osób chce im pomóc. Nieustannie poszukujmy rozwiązań. Pamiętajmy o sobie, ale też o świecie zewnętrznym, który dostarcza nam narzędzi do pracy nad sobą.
A.M.: Gdzie, twoim zdaniem, tkwi tajemnica powodzenia w pokonywaniu choroby. Rodzina, przyjaciele, lekarz, mąż? Czy jednak samodzielność?
M.P: Myślę, że to wszystko jest istotne. Ale, gdzieś tam na końcu, zawsze jesteśmy my sami. Spotykam, niestety, sporo pacjentek, które nie mają siły do walki z chorobą, natomiast ich rodziny, przyjaciele, mężowie posiadają tę siłę. Problem w tym, że jeśli tej siły nie ma w chorym, to choćbyśmy robili sto, nawet tysiąc procent, to nikogo do walki nie zmotywujemy. Wola chorego jest więc najważniejsza, ale, oczywiście, musi on mieć też skąd czerpać siłę dla siebie. Zawsze podkreślam w tym miejscu rolę psychologa.
A.M.: Na stronach mojego portalu Onaonaona.com dużo miejsca poświęcone jest twojej fundacji. Znajdują się tam również zdjęcia amazonek – kobiet, które zdecydowały się odkryć swoje ciało po mastektomii i zamieścić je w kalendarzu. Wiele kobiet po takiej operacji nie potrafi jednak zaakceptować siebie. Miewa myśli samobójcze, a nawet samobójstwa popełnia. Jak po mastektomii czuć się dalej kobietą, afirmować siebie? A może kobiecości wcale nie definiuje to, co zewnętrzne?
M.P.: Uważam, że kobiecość to tak naprawdę nie włosy, nie są piersi i to wszystko, co widać na zewnątrz. Autentyczna kobiecość i jej siła znajdują się wyłącznie w nas.
A.M.: Buntowałaś się?
M.P.: Tak, miewałam takie okresy. Zderzenie się z rzeczywistością po operacji jest bardzo bolesne dla każdej kobiety. Mamy wtedy dwie drogi: albo nie akceptować to, jak wyglądamy, albo walczyć o siebie i odnaleźć kobiecość w sobie. Dzięki temu, że straciłam zewnętrzne atrybuty kobiecości, odkryłam kobiecość w sobie. Taką, z której przedtem nie zdawałam sobie sprawy.
A.M.: To znaczy?
M.P.: To znaczy odnalazłam siłę kobiety wewnętrznej. Zrozumiałam, że muszę się z sobą dobrze czuć, a wtedy inni dobrze poczują się ze mną.
A.M.: Ale świat chce widzieć w nas seksbomby. Kobiety, które przeszły mastektomię, nie są seksbombami. Czy też mogą nimi być?
M.P.: Uważam, że mogą nimi być. Wiele kobiet przesyła do mnie swoje zdjęcia po mastektomii. Są one naprawdę bardzo erotyczne, zwracają uwagę na pupę i na inne części ciała….
A.M.: Na Onaonaona.com można zobaczyć takie fotografie. Są poruszające... Ale jaki był ten moment, kiedy zobaczyłaś siebie po mastektomii po raz pierwszy?
M.P.: Był naprawdę dramatyczny. W szpitalu nie mogłam na siebie patrzeć. Kiedy zmieniano mi opatrunek, odwracałam głowę. Rozumiałam, że muszę sama zdecydować o tym, kiedy spojrzę na siebie. To stało się już w domu, wtedy, gdy musiałam ten opatrunek zmienić sama. Rozpłakałam się. To była jedna z tych nielicznych chwil, w której dużo pomógł mi mój mąż. Podszedł do mnie i dotknął tego miejsca. Powiedział: „Słuchaj, to jest kawałek ciała, który, oczywiście, jest ważny dla każdej kobiety, ale jego brak nie sprawia, że stałaś się kimś innym. Jesteś tą samą kobietą, którą byłaś wcześniej”.
A.M.: Po ponad roku pracy twojej fundacji udało się wydać wzruszający album. Album niezwykły, bo opowiadający historię dziesięciu chorych na raka kobiet, które stanęły przed dramatycznym dylematem: ratować siebie czy dziecko. Boskie matki. Dokonały wyboru, który nam, ludziom zdrowym, wydaje się niemożliwy. Ratowały siebie i dziecko, i leczyły się będąc w ciąży. Jest to wybór, który mnie wydaje się niemożliwy.
M.P.: Sama choroba jest już czymś niezmiernie ciężkim. Informacja o tym, iż jeszcze jesteś w ciąży, sprawia, że świat totalnie wywraca się do góry nogami. Wszystko wiruje. Wówczas kluczową rolę odgrywa lekarz, który daje nadzieję na uratowanie i siebie, i dziecka. Już po urodzeniu Leosia byłam świadkiem tego, że nawet lekarze nie wiedzą, że można ratować kobietę i dziecko. Słyszałam o takich sytuacjach, kiedy kobiety usuwały dziecko. Nie mogłam więc siedzieć bezczynnie i patrzeć na to, jak kolejne kobiety usuwają ciąże. Dlatego założyłam fundację.
A.M.: Jakie rokowania miałaś? Jak podejmowałaś decyzje?
M.P.: Od początku rozumiałam, że nie usunę ciąży. Kiedy znalazłam się w gabinecie doktora Giermka, byłam totalnie zdecydowana. A doktor powiedział: „Słuchaj, jesteś normalną kobietą w ciąży. Podajemy ci chemię, ale nic poza tym specjalnego się nie dzieje. Jest i ginekolog, i onkolog. Ciąża tak naprawdę będzie przebiegała u ciebie jak u każdej kobiety”. Oczywiście jest to trudny czas. Tracimy wtedy włosy… Ale te wszystkie problemy są niczym w chwili, gdy rodzi się zdrowe dziecko. Kiedy zobaczyłam Leosia, doznałam totalnego otwarcia na życie. Bartek policzył mu paluszki, wszystko było… No on był zdrowy po prostu! Do dzisiejszego dnia jest zdrowym dzieckiem, które już niedługo będzie miało pięć lat.
A.M.: Życie zwyciężyło śmierć.
M.P.: Tak. Dokładnie.
A.M.: Czy w jakikolwiek sposób rozmawiasz z Leonkiem o tym, co przeszłaś? Czy on wie o tym, że ma chorą mamę?
M.P.: Dziecko inaczej postrzega pewne sprawy niż dorosły. Ktoś komentuje na przykład fakt, że nie mam włosów i zmieniam fryzury. Niedawno usłyszał od swojej rówieśniczki: „Twoja mama umrze, bo ma raka”. Nigdy nie odgradzałam Leosia od swojej choroby. Coraz częściej przychodzi mu się jednak zderzać ze światem zewnętrznym. Jak mu wytłumaczyć te sprawy, by jednocześnie to nie było dla niego przytłaczające, tylko stało się jakąś częścią naszego życia, które jest takie, a nie inne? Proces świadomej rozmowy z Leonkiem mam jeszcze przed sobą zapewne.
A.M.: A ten dzień, w którym się urodził...?
M.P.: Tego nie zapomnę nigdy. To jest adrenalina, na której – że tak powiem – jadę do dzisiaj... Siedziałam po turecku sześć godzin po cesarskim cięciu, co było w ogóle niemożliwością. Od tamtego czasu praktycznie nie siedzę, jestem w ciągłym ruchu, jak wychodziliśmy ze szpitala, pojawiły się... dwie tęcze. No i Leoś jest właściwie taką osobą... Jest osobą, która uratowała moje życie, dała mi motywację do życia. A ja dzisiaj robię wszystko, żeby jego świat był piękny.
A.M.: Jak ta tęcza, po której Leonek przyszedł do ciebie, na świat.
M.P.: Tak.
A.M.: Chociaż przyszłaś tutaj po kolejnej chemii, widzę osobę kolorową, piękną, w peruce z długimi włosami. Wyglądasz jak hipiska, masz pięknie umalowane oczy... To Cię umacnia? Wypracowałaś w sobie dyscyplinę myślenia o sobie?
M.P.: To są długie lata terapii. Chodziłam na terapię przez pięć lat. Do dzisiejszego dnia pracuję nad sobą. Bardzo dużo czasu poświęcam na rozmowę wewnętrzną, na refleksję, czytanie, słuchanie ludzi... Jest to długi proces, ale na pewno daje on wymierny efekt na wiele lat. Gdy dowiaduję się, że znowu muszę wziąć kolejną chemię, bo coś tam jest nie tak, mam oczywiście trudne chwile. Ale potrafię nad nimi zapanować. Ostatni taki trudny moment przepracowałam w sobie zaledwie w trzy minuty. Doszłam do windy, zaczęłam się modlić, wyszłam z windy i już byłam w stanie rozmawiać ze swoją panią onkolog bardzo otwarcie. Zapytałam ją, czy mam się żegnać z rodziną, czy żyć dalej. Usłyszałam: „Żyje pani, przekroczyła wszystkie statystyki, więc proszę żyć dalej tak, jak Pani żyła do tej pory”.
A.M.: W działalności twojej fundacji jest tyle radości dawania. Śledzę to wszystko na Facebooku i widzę ten entuzjazm, który towarzyszy wszystkim wiadomościom, jakie podajesz nam o ludziach, którym pomagasz. Stąd tak wielki pewnie odzew na wszystkie twoje prośby. Co teraz chcesz zrobić ze swoją fundacją? Jaki masz plan?
M.P.: Najbliższy plan to wyjście do mężczyzn. Ponieważ mężczyźni są grupą bardzo specyficzną. Oni nie potrafią rozmawiać ze swoimi chorymi kobietami, więc właśnie za dwa tygodnie będziemy nagrywać reklamę, w której wezmą udział trzy znane polskie aktorki. Będą trochę mówiły za mężczyzn. I to będzie taki wstęp do tego nowego tematu, który, myślę, jest niezmiernie ważny. Lepsi mężczyźni, mężczyźni, którzy potrafią rozmawiać, to też lepsze życie kobiet. Na każdej płaszczyźnie.
A.M.: Mężczyźni odchodzą od kobiet, które chorują na raka. Robią to nie tylko dlatego, że te kobiety przestają się im podobać. Odchodzą także z powodu poczucia bezradności. Ale myślę, że ludzie w ogóle nie umieją zachować się odpowiednio wobec chorujących – jakby bali się, że sami zachorują. Nie chcą tej konfrontacji. Wkurzało cię, kiedy widziałaś takie sytuacje? Wkurza nadal?
M.P.: Wkurzało mnie długo. Nie wiedziałam, z czego dokładnie to wynika. Chyba nie rozumiem meżczyzn, przynajmniej niektórych. Jestem zwolenniczką teorii mówiącej o tym, że naprawdę bardzo wiele zależy od nas samych. Bardzo wiele osób chorujących robi z siebie ofiarę tej choroby, przez co zamykają siebie i cały świat dookoła. Rozumiem, dzisiaj, że właśnie dlatego, iż jestem taka otwarta, wzbudzam tę otwartość również u innych osób. Wszystkie nasze kampanie też mają na celu złagodzenie tematu chorób nowotworowych, oswojenie go. Dzisiaj boimy się rozmawiać z tą chorą na raka, a jutro możemy sami zachorować. I co wtedy?
A.M.: Kto z nami porozmawia?
M.P.: No właśnie. Wkurzają mnie tylko takie momenty, kiedy słyszę od chorej dziewczyny, która kolejny raz walczy z rakiem, że kiedy chodzi łysa ze swoim 7-letnim synkiem, padają bardzo ostre komentarze pod jej adresem, na przykład . porównujące do lesbijki, pankówy, gdzieś tam ukierunkowujące w sposób negatywny. To są wkurzające momenty, bo jeśli nie wiemy, jak się zachować, to po prostu lepiej odwrócić głowę.
A.M.: Oto niezły scenariusz na film. Zachorowała na raka i zostawił ją facet. Nie wytrzymał napięcia, nie poradził sobie z przerażeniem. Poznała drugiego. Jak uwierzyć, że ten kolejny da radę? Znali się kilka dni. Kiedy powiedziała mu o chorobie, po kilku tygodniach napisał SMS: chce się z nią ożenić i mieć dzieci. Ona miała wyznaczoną datę operacji usunięcia obu piersi, potem ostra chemia. Zdecydowała: nie. Jak otwierać nowe życie z mężczyzną, dla którego za chwilę przestanie się być kobietą? Rodzina, znajomi złapali się za głowę. Jak można? Okazuje się, że można. I nie jest to scenariusz, tylko twoje życie.
M.P.: Tak dokładnie było. Był to piękny czas. Wyjątkowy. Co wcale nie oznacza, że nasze życie było dalej taką bajką. Jednak rzeczywistość była rzeczywistością. Jednak faktycznie spotkałam mężczyznę, który zaakceptował to, że jestem chora.
A.M.: Wstydziłaś się na początku tego, że jesteś chora?
M.P.: Bardzo. Moi rodzice chorowali na raka. Mama totalnie się siebie wstydziła, ukrywała swoją chorobę przed znajomymi, rodziną. Nie chciała, żeby jej robić zdjęcia. Bardzo mocno zamknęła się w sobie, więc to był taki automatyczny wzór. Nie chciałam, żeby ktokolwiek wypowiadał w mojej obecności słowo „rak”. Na początku naszego związku z Bartkiem zabroniłam mu z kimkolwiek rozmawiać na temat mojej choroby. Dzisiaj oczywiście trochę śmieję się z tego, ale odzwierciedlało to właśnie stan, w jakim byłam. Wstydziłam się, że zachorowałam. Myślałam, że jestem przez to gorsza.
A.M.: A Bartek mało tego, że afirmował ciebie jako kobietę, to także zostawiał ślady twojej kobiecości. Fotografował cię w chwilach, kiedy dotykałaś nieba i kiedy spadałaś na dno piekła. Zmasakrowane miejsce po biuście, goła głowa, wymęczone ciało i brzuch, w którym rosło nowe życie. Jak się czułaś z tymi fotografiami?
M.P.: Fatalnie. To był mój pomysł, natomiast kiedy Bartek zbliżał się z aparatem, ja czułam się potwornie nieatrakcyjna. W pewnym momencie powiedziałam zresztą „stop”, bo myślałam, że on fascynuje się moją brzydotą. Natomiast dziś, jak patrzę na te zdjęcia, bardzo żałuję, że jest ich tak niewiele. Mam wrażenie, że one są przepiękne. Myślę, że niektóre mogłyby być okładkami Vogue’a. Nie dlatego, że jestem piękna, tylko dlatego, że te zdjęcia są piękne.
A.M.: Ale ty jesteś piękna! Podkreślam to za każdym razem.
M.P.: Jak mówię, dziś żałuję, że tych zdjęć jest tak niewiele. One jeszcze nigdy nie zostały nikomu pokazane. Mam nadzieję, że kiedyś zrobimy z nich użytek, jakąś wystawę. Może wspomnienie, które będzie pokazywało, że właśnie to był ten stan, kiedy ja czułam się tak fatalnie, natomiast de facto wyglądałam... pięknie?
A.M.: Powiedziałaś kiedyś, że ta miłość z Bartkiem to była miłość od pierwszego dotknięcia, że Bartka znałaś bardzo długo, zanim dotknął cię po raz pierwszy. Jakiego rodzaju było to dotknięcie?
M.P.: Dotknęliśmy się rękoma. Faktycznie – pierwszy raz w życiu zresztą – zakochałam się na zabój. I myślę, że gdzieś to moje uczucie i miłość trwa do dzisiejszego dnia, choć od dłuższego czasu mamy totalny kryzys. Nie wiem, czy będziemy razem. Ale gdzieś to cały czas wszystko ze mną jest. Cieszę się bardzo, że zobaczyłam, że potrafię kogoś tak kochać – że ta miłość jest wszechogarniająca.
A.M.: Że jest poza cielesnością?
M.P.: Dokładnie. I że jest też we mnie, bez względu na to, co się dzieje między mną i Bartkiem.
A.M.: Próbowałaś rozmawiać z kobietami, które też chorują na raka, o tym, czym jest miłość? Jak one ją rozumieją, jak one jej doświadczają?
M.P.: To jest trudny temat. Kobiety muszą przebyć długą drogę po to, żeby umieć o tym rozmawiać prawdziwie szczerze. Często opowiadają bardzo pozytywne historie o swoich partnerach, które de facto takie nie są. Lub też spychają ten element na plan dalszy. Mam jednak nadzieję, że z kolejnymi projektami, z kolejnymi spotkaniami te rozmowy będą stawały się coraz bardziej głębokie.
A.M.: Powstała Fundacja Rak’n’Roll. Świetna nazwa. Kto ją wymyślił?
M.P.: Wymyślił ją Jacek Maciejewski z agencji reklamowej, która mnie bardzo wspiera pro bono. To jest nazwa jego autorstwa. Kiedy mi ją powiedział – bo jeszcze pojawiły się trzy inne – wiedziałam, że to jest absolutnie to.
A.M.: Bo trzeba mieć w sobie rak’n’rolla, żeby zwyciężyć raka?
M.P.: Tak.
A.M.: Jakie drobne rzeczy dają ci satysfakcję w ciągu dnia? Taką prawdziwą, kobiecą radość.
M.P.: To jest bardzo banalne. Właśnie rozmawiałam ze swoją przyjaciółką i próbowałam jej dać to moje szczęście i radość. Moje szczęście i radość są we wszystkim. Budzę się uśmiechnięta, jestem szczęśliwa, że idę zjeść śniadanie, że mogę się napić szklankę herbaty, że poprzestawiam sobie meble w domu…
A.M.: I można się tym naprawdę cieszyć?
M.P.: Tak! Absolutnie! To przez całe życie było... Jakbym słyszała siebie w poprzednim życiu, to bym powiedziała, że jestem jakąś infantylną babą. Natomiast czuję to całym swoim ciałem. Szczęście za którym często gonimy i myślimy, że nam to szczęście poprawi np. nowy mężczyzna, że przyjaciółka może nam poprawić ten nastrój... nie, nieprawda. To wszystko jest naprawdę głęboko w nas. Wszystko może być szczęściem. Nawet te złe momenty mogą być radosne i szczęśliwe, dlatego, że możemy żyć i je przeżywać.
A.M.: Tylko musimy być ich świadomi...
M.P.: Tak.
A.M.: Prawdopodobnie żyjesz z dnia na dzień.
M.P.: Staram się. Staram się skupić na tym, żeby żyć pełnią życia, w taki sposób, jakby ten dzisiejszy dzień był moim ostatnim. Muszę więc zrobić wszystko, by go przeżyć w totalnym szczęściu i tak, jak bym chciała.
A.M.: Dziękuję Ci bardzo za spotkanie.
M.P.: Dziękuję.