Nauczyłam się żyć bez pieniędzy
Życie Lidii Dobrowolskiej mogłoby posłużyć do napisania scenariusza filmu o wielkich tragediach i małych ludzkich radościach. Udało się jej zrobić rzecz wyjątkową. W czasach ogólnej pogoni za pieniędzmi, ona potrafi żyć prawie bez nich. I być szczęśliwą
13.11.2008 | aktual.: 04.06.2018 14:56
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Wieś Lipinki, leżącą w leśnej głuszy w samym środku Borów Tucholskich, trudno nawet znaleźć na mapie. Lidia mieszka w budynku dawnej zlewni mleka, obecnie nieczynnej. Z zewnątrz rudera, budząca obawę przed wejściem. W środku zupełnie inny świat: niezwykle sympatyczne wnętrze, jakby rodem z filmu, stworzone rękoma gospodyni i według jej projektu.
Mąż zostawił mnie z chorym dzieckiem
Pochodzi z Wybrzeża, z Gdyni-Orłowa. Marzyła o tym, aby zostać architektem. Nie udało się jej zrealizować tego marzenia. W klubie tanecznym, w którym tańczyła, poznała swojego przyszłego męża. Po ślubie urodziła dwie córki: Agnieszkę i Ninę. Siedziała w domu, bo tak sobie życzył, pochodzący ze Śląska, mąż. Gotowała śląskie zrazy z kluchami i modrą kapustą, wychowywała dzieci i...tyła. Kiedy jej takie życie brzydło, rysowała wymarzony dom, jaki kiedyś chciałaby wybudować dla swojej rodziny.
Na początku lat osiemdziesiątych ciężko zachorowała młodsza z jej córek. Mąż wyjechał do Austrii. Miał szukać możliwości leczenia dziecka zagranicą. Po pewnym czasie przestał dawać jakikolwiek znak życia. Lidia nie wiedziała co robi zagranicą i gdzie mieszka. Nie płacił alimentów. Córka - na szczęście - wyzdrowiała. Na jednym ze zdjęć w popularnym kolorowym miesięczniku zobaczyła swojego męża, który – jak się okazało – był znanym działaczem polonijnym w Austrii. Dzięki temu udało się zdobyć jego adres i z wielkim trudem wyegzekwować alimenty dla córek.
Jej matka, która przez wiele lat mieszkała i pracowała w USA, pomogła Lidii w wybudowaniu domu w Starogardzie Gdańskim. Powstał jeden z ładniejszych w okolicy. Dokładnie taki, o jakim kiedyś marzyła i jaki z uporem rysowała.
Z dziećmi i dwoma walizkami znalazłam się na ulicy
Rzuciła się w wir interesów. Otworzyła sklep „Farmer" z prawdziwie "wiejskim" wystrojem. Potem jeszcze jeden i bar "Monarchia" z wnętrzem rodem z epoki Franciszka Józefa. Inni robili szybko pieniądze - ona wyszukiwała stare meble do swojego baru.
- Byłam mało praktyczna. Bardziej bawiło mnie tworzenie niepowtarzalnych wnętrz niż zajmowanie się interesami. Zbyt wierzyłam ludziom i wielu oszukało mnie.
Ktoś namówił ją na kupno stawów rybnych w zamian za dożywocie. Tyle tylko, że „zapomniał" spisać umowę. Gdy wkrótce zmarł, rodzina zabrała wszystko. Podobnie "na gębę" kupiła działkę a później nie uznano jej prawa własności. Takich wpadek zaliczyła jeszcze kilka.
Pewnego dnia jej świat zawalił się. Znalazła się z dziećmi i dwoma walizkami na ulicy. Musiała sprzedać wszystko, co miała. Po spłaceniu kredytu, który zaciągnęła na działalność firmy, nie zostało jej ani grosza. Nie miała gdzie mieszkać z córkami. Była bez pracy, pieniędzy i perspektyw. Za żadną cenę nie chciała żyć na koszt matki. Na gwałt zaczęła szukać sposobu wyjścia z życiowej matni.
Życie w leśnej głuszy
Tułała się po znajomych aż w końcu trafiła do dworku w Szteklinie. Za opiekę nad nim mogła tam zamieszkać. Poznała inne życie. Z dala od gwaru wielkiego miasta. W harmonii z przyrodą i z samym sobą. Spotkała swojego obecnego towarzysza życia, Artura. Wybaczyła tym, którzy ją oszukali. Nauczyła się czerpać z życia małą łyżeczką a nie od razu wielką chochlą.
Dworek w Szteklinie został sprzedany. Znów musiała szukać domu dla siebie i dzieci. We wsi Lipinki znalazła opuszczony budynek, który należał do nadleśnictwa. Wokół był las a do najbliższych zabudowań kilka kilometrów. Z właściwym sobie zapałem szybko „udomowiła" wnętrze tej rudery i zamieszkała z rodziną.
- Siedzieliśmy w tych lasach i nie mieliśmy najzwyczajniej z czego żyć. Trudno było utrzymać się ze zbierania grzybów i jagód. W okolicy panuje ogromne bezrobocie. Nie miałam nic - jak przysłowiowy amerykański pucybut na początku swojej drogi do milionów. Pomógł - jak bywa w życiu - przypadek. Głęboko wierzę w to, że wszystko odbywa się w zaplanowanej z góry kolejności i czasie. Znajomy wójt z Bukowiny założył firmę produkującą drewniane domki dla ptaków. Odbiorcą była polska firma, która eksportowała je do Niemiec. Widząc, że szukam jakiegoś zajęcia, zaproponował mi, żebym zrobiła swój własny projekt.
Spodobał się i zaczęliśmy wspólnie robić te domki. Dosłownie ze śmieci czyli odpadów drewna, których w lesie nie brakowało. Nasz dobroczyńca - nie wstydzę się tak go nazwać - pewnego dnia zginął tragicznie. Założyłam własną firmę. Cały kapitał stanowiło kilka pomysłów i zamówienia. Nie miałam pieniędzy i maszyn. Z zaliczki, którą otrzymała na poczet przyszłej produkcji, kupiła dawną bazę SKR-u w Lipinkach. Uzyskała korzystny kredyt. Ruszyła produkcja domków dla ptaków.
- Nie chciałam zbytnio rozwijać mojej firmy i wpaść w obłędny rytm pogoni za coraz to nowymi zamówieniami. Postanowiłam, że w moim życiu najważniejsza będzie rodzina. Kiedy byłam potrzebna starszej córce, zajmowałam się moimi sklepami i barem i nigdy nie było mnie w domu. Moje dzieci chowały się z kluczem na szyi. Postanowiłam, że muszę mieć czas dla młodszej córki. Kiedyś i ja cierpiałam z powodu nieobecności mojej matki, którą "nosiło" po świecie w poszukiwaniu pieniędzy.
Lekarze powiedzieli, że już nigdy nie będę chodziła
Firma Lidii znajdowała się daleko od wielkich centrów handlowych i klientom trudno było natrafić na jej ofertę. Domki dla ptaków, mimo że piękne, sprzedawały się coraz gorzej. Lidia po raz kolejny odkryła uroki życia z dala od miasta. Tu na wsi dało się żyć prawie bez pieniędzy. Warzywa urosły w ogródku. Pomogła w wyremontowaniu starej chałupy, która kupili ludzie z Gdańska i chcieli zaadaptować na dom letniskowy i wpadło trochę grosza. Przy okazji odkryła, że adaptacja starych domów daje jej wiele radości. I potrafi to robić naprawdę dobrze. Wykonała kilka takich zamówień - okolice, gdzie mieszkała, stały się niezwykle modnym miejscem weekendowego wypoczynku mieszkańców Trójmiasta. Niektórzy zamiast budować domy letniskowe – adaptowali na ten cel stare stodoły lub chałupy. Podjęła wieczorowe studia na architekturze.
Starsza córka wyjechała do Austrii i wyszła tam za mąż. Młodsza kończy naukę w technikum leśnym w Tucholi. Jej również udało się zrealizować swoją pasję – została sokolnikiem. Lidię cieszył dosłownie każdy dzień. Budziła się i czuła szczęśliwa. Sprawiało radość piękno otaczającej przyrody. Spokój i cisza. Ptasie i żabie koncerty. Brunatne liście spadające z wiekowego kasztana, rosnącego obok domu, który nazywają „swoim dobrym drzewem".
Półtora roku temu dopadł ją znów okrutny los.
Wystarczyła chwila nieuwagi. Dzwoniła jej starsza córka, która chciała podzielić się z matką radością, że zdobyła dobrą pracę.
Lidia spieszyła się. Jeden nieuważny krok i spadła na beton z dachu domu letniskowego, który wspólnie z Arturem remontowali. Poczuła przeszywający ból i po chwili straciła przytomność. Helikopter, który po nią przyleciał, kołował nad Puckiem, a straż miejska razem ze strażakami usuwała urządzenia sportowe z boiska, gdzie miał wylądować. Dobrze, że była nieprzytomna, bo kiedyś samolot, którym leciała, miał problemy z lądowaniem. Przyrzekła sobie wtedy, że nigdy nie wsiądzie do czegoś, co lata. Obudziła się na łóżku szpitalnym na oddziale neurochirurgii w Nowym Dworze Gdańskim. Była sparaliżowania. Lekarze nie robili większych nadziei, że jeszcze kiedyś będzie kiedyś chodziła. Chociaż nie ustawali w staraniach o jej powrót do pełni zdrowia. Operacja wszczepienia tytanowego wspornika do kręgosłupa trwała prawie 11 godzin. Lidia ani przez moment nie dopuszczała do siebie myśli, że już do końca życia pozostanie kaleką.
- Zaczęłam walczyć już od momentu, gdy obudziłam się na szpitalnym łóżku. Moja wielka wola życia spowodowała, że przy tym całym nieszczęściu, spotkało mnie tak wiele szczęśliwych przypadków. Zaciskałam zęby z bólu, który wydawał się nie do wytrzymania i uparcie ćwiczyłam. I starałam się kochać moje ciało. Trwało to prawie 9 miesięcy. Ogromnie pomagała mi moja rodzina: córki, Artur i siostra. Musiałam walczyć choćby dla nich, bo widziałam jak bardzo mnie kochają. Przez wiele długich dni moje nogi pozostawały bezładne i lodowate. Miałam, jak każdy, momenty zwątpień. Pewnego dnia lekarz powiedział do mnie niczym Chrystus do Łazarza: „wstań i idź". I poszłam.
Żyję i jestem szczęśliwa
Z trudem zdobywają zamówienia na adaptację starych domów. Chociaż pracują dosłownie za grosze - renomowane firmy z większych miast biorą za to samo kilkakrotnie więcej. Lidia z Arturem tak sobie czasem marzą: gdyby mieli 50 tysięcy złotych, kupiliby stary dom z działką Zaadaptowali jego wnętrze po swojemu i sprzedali o wiele drożej niż kupili. Tyle tylko, że takich pieniędzy nie maja i chyba nigdy nie będą mieli. Ale już po chwili porzuca te marzenia i wraca do rzeczywistości. Może uda się wyremontować dawną bazę SKR, którą kupiła i zamienić ją w dom z klimatem. Wynajmować pokoje letnikom, bo okolica jest niezwykle piękna. To prawdziwy raj dla grzybiarzy i myśliwych. Artur od czasu do czasu otrzymuje oferty na przewóz towarów samochodem i jakiś grosz z tego wpada do kieszeni. Przy okazji budowy pieca we własnym domu, nauczyli się je stawiać i liczą na zamówienia.
- Cieszy mnie każdy dzień. Wróciłam do zdrowia. Lada moment podejmę przerwane studia. Robię to, co lubię. Mam przy sobie bliskie mi osoby i czuję się szczęśliwa. Pieniądze nie są w życiu najważniejsze. Nauczyłam się żyć prawie bez nich. Dalej jestem przysłowiowym amerykańskim pucybutem. I na pewno nie zostanę milionerką, bo wcale tego nie pragnę.