Nieśmiertelne życie Henrietty Lacks
1950 rok. U 30-letniej Afroamerykanki Henrietty Lacks zdiagnozowano raka szyjki macicy. Lekarz bez jej wiedzy i zgody wyciął fragment guza oraz część niezaatakowaną przez nowotwór.
01.07.2013 | aktual.: 01.07.2013 11:09
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
1950 rok. U 30-letniej Afroamerykanki Henrietty Lacks zdiagnozowano raka szyjki macicy. Lekarz bez jej wiedzy i zgody wyciął fragment guza oraz część niezaatakowaną przez nowotwór. Pobrany materiał przekazał do laboratorium, gdzie okazało się, że to pierwsze komórki, jakie naukowcy byli w stanie hodować poza organizmem człowieka. W sztucznych warunkach rozmnażały się jak szalone. Nazwane HeLa – od pierwszych liter imienia i nazwiska właścicielki – obiegły cały świat. Przyczyniły się do rozwoju wielu dziedzin medycyny, a za badania, w których je wykorzystano, od 2001 roku przyznano już pięć Nagród Nobla. Dziś znajdują się niemal w każdym laboratorium biochemicznym.
Mimo że komórki HeLa to pojęcie znane dość powszechnie, wciąż stosunkowo niewiele mówi się o kobiecie, z której organizmu pochodzą. To matka pięciorga dzieci, która sama wykryła swój nowotwór i która zmarła osiem miesięcy po podjęciu leczenia. Jej historię opisuje obszernie Rebecca Skloot w książce pt. „Nieśmiertelne życie Henrietty Lacks” (“The Immortal Life of Henrietta Lacks”).
Henrietta urodziła się w 1920 roku w Roanoke w stanie Virginia. Nikt nie potrafi powiedzieć, jak doszło do tego, że nadane jej po przyjściu na świat imię Loretta zostało zmienione. W wieku czterech lat straciła matkę Elizę, która zmarła przy porodzie swojego dziesiątego dziecka. Ojciec stwierdził wówczas, że nie da rady sam wychować tak licznego potomstwa i postanowił rozdystrybuować rodzeństwo pomiędzy krewnych. Henrietta trafiła pod dach swojego dziadka – Tommy’ego Lacksa.
Mieszkał w Clover i zajmował się uprawą tytoniu. Na tej samej plantacji jego przodkowie pracowali niegdyś jako niewolnicy. Stojąca na wzgórzu drewniana chatka ledwie znosiła ostrzejsze podmuchy wiatru. Przez szczeliny w ścianach dostawało się tyle zimnego powietrza, że kiedy zmarł ktoś z rodziny, przez kilka dni trzymano jego ciało w korytarzu, by nieboszczyka po raz ostatni mogli zobaczyć bliscy.
Dziadek Henrietty wychowywał już jedno ze swoich wnucząt – syna porzuconego przez siostrę jej matki. Chłopiec miał na imię David, lecz wszyscy nazywali go Day. Jak większość Lacksów, nie skończył szkoły. Edukację przerwał po czwartej klasie, by pomóc w pracach na plantacji. Henrietta uczyła się o dwa lata dłużej, co nie oznacza, że na ten czas była zwolniona z gospodarskich obowiązków. Rano zajmowała się ogrodem i zwierzętami, a dopiero potem wyruszała w ponad trzykilometrową drogę do szkoły.
Od samego początku pobytu w domu dziadka dzieliła ze starszym o 5 lat Day’em jedną sypialnię. Nikogo specjalnie nie zdziwiło, kiedy w wieku 14 lat urodziła pierwsze dziecko – syna Lawrence’a. Potem na świat przyszła ich córka – Lucile Elsie. Od wczesnego dzieciństwa określano ją jako „inną, niemą i głuchą”. W 1950 roku – tym samym, w którym u Henrietty zdiagnozowano nowotwór – 11-letnia wówczas dziewczynka trafiła do szpitala psychiatrycznego. Pięć lat później zmarła.
Henrietta wyszła za Day’a w wieku 20 lat. Nie mieli wesela ani miodowego miesiąca – na takie zbytki brakowało pieniędzy. Każdego sezonu martwili się, by sprzedać wystarczającą ilość tytoniu i wykarmić całą rodzinę.
Kilka miesięcy po ślubie David dostał pracę w stoczni w Baltimore i wyjechał na północ. Kiedy zarobił tyle, by kupić na miejscu dom, Henrietta wzięła Lawrence’a i Elsie i dołączyła do męża. Razem mieli jeszcze troje dzieci: Davida „Sonny’ego” Juniora, Deborę i Josepha. Ostatni syn państwa Lacksów urodził się cztery i pół miesiąca przed tym, jak u Henrietty wykryto raka szyjki macicy.
Na to, że coś jest nie tak, uskarżała się jednak znacznie wcześniej. Swoim najbliższym przyjaciółkom zwierzyła się, że w podbrzuszu czuje supeł i że seks stał się niesłychanie bolesny. Szukała wytłumaczenia swojego złego samopoczucia. Jej mąż sypiał z innymi kobietami, zastanawiała się więc, czy nie przyniósł jakiejś choroby do domu. Kilka tygodni wcześniej urodziła też córkę Deborę i rozważała, czy może to być oznaka gojących się jeszcze ran. Kuzynki stwierdziły, że pewnie znów spodziewa się dziecka, lecz mimo że ich przypuszczenia wkrótce okazały się słuszne, Henrietta wiedziała, że zgrubienie w podbrzuszu to coś innego. – To było tam, zanim zaszłam w ciążę – upierała się.
Cztery miesiące po narodzinach Josepha poszła do łazienki i zanurzyła się w ciepłej wodzie. Potarła ręką szyjkę macicy i po chwili natrafiła na twardą grudkę. Szybko osuszyła się ręcznikiem i powiedziała mężowi, by jak najprędzej zawiózł ją do lekarza. – Krwawię, a to nie jest czas miesiączki.
Miejscowy doktor po zbadaniu pacjentki stwierdził, że to najprawdopodobniej kiła. Wynik testu okazał się jednak negatywny. Wtedy poradził jej, by udała się do ginekologa.
Day zabrał ją do oddalonego o ponad 30 kilometrów Szpitala Johnsa Hopkinsa. Była to najbliższa placówka, która przyjmowała czarnych pacjentów. Ginekolog Howard Jones widział wcześniej wiele przypadków raka szyjki macicy, ale żadnego tak osobliwego. Guz był lśniący i purpurowy, a przy tym tak delikatny, że krwawił przy najsłabszym dotknięciu. Jones wyciął jego niewielką część i przekazał do laboratorium, a Henriettę posłał do domu.
Kobieta szybko wróciła do swoich codziennych obowiązków. Mężowi i dzieciom powiedziała, że to nic poważnego i że lekarz szybko ją wyleczy. Niespełna tydzień później, kiedy były już wyniki biopsji, udała się do szpitala na kolejne badania. Wtedy też zaczęto radioterapię.
Henrietta nie wiedziała, że w trakcie leczenia Jones wyciął z jej szyjki macicy dwie części – zdrową i zaatakowaną przez nowotwór. Pobrany materiał przekazał badaczowi o nazwisku George Otto Gey, który od ponad trzydziestu lat wraz ze swoją żoną Margaret próbował sztucznie hodować złośliwe komórki, mając nadzieję, że uda im się w ten sposób znaleźć przyczynę występowania i lek na raka.
Dr Gey umieścił fiolkę z komórkami Henrietty w swoim laboratorium. Jego asystentka Mary Kubicek, która widziała już mnóstwo takich eksperymentów, popatrzyła na niego z rezygnacją. Wszystkie wcześniejsze próby kończyły się niepowodzeniem. Teraz jednak stało się inaczej. Następnego ranka kobieta zauważyła, że ilość komórek HeLa się podwoiła. Rozmnażały się w szybkim tempie, a Mary dawała im coraz większą przestrzeń, by umożliwiać dalsze podziały.
Zachwycony tym zjawiskiem dr Gey pochwalił się kilku najbliższym kolegom, że chyba wreszcie udało mu się wyhodować nieśmiertelne komórki, na co oni zapytali: „Czy mogę dostać trochę?”
Naukowiec przekazywał je każdemu, kto chciał je wykorzystać w badaniach nad nowotworami. Wkrótce powstał Instytut Tuskagee, który zaczął masowo produkować komórki HeLa. Co tydzień wysyłał ich w najodleglejsze zakątki świata około sześciu trylionów. Tak narodził się warty miliardy dolarów przemysł, zajmujący się sprzedażą materiału biologicznego.
Komórki HeLa pozwoliły naukowcom na przeprowadzenie eksperymentów, które nigdy nie byłyby możliwe na ludzkim, żywym organizmie. Poddawali je działaniu toksyn, radioterapii i wirusów. Wypróbowywali na nich różne leki, mając nadzieję, że któryś w końcu zabije złośliwe komórki, nie niszcząc jednocześnie tych zdrowych.
Posłużyły też do badań w innych dziedzinach medycyny. Dzięki nim udało się opracować szczepionkę przeciw chorobie Heinego-Mediny, rozwinąć wiedzę na temat in vitro i klonowania, znaleźć leki na hemofilię, grypę, chorobę Parkinsona czy białaczkę.
Rozmnażające się w niesłychanym tempie komórki okazały się jednak przekleństwem dla samej Henrietty Lacks. W ciągu kilku miesięcy od zdiagnozowania choroby, nowotwór rozprzestrzenił się niemal na wszystkie narządy i na początku października 1951 roku pacjentka zmarła.
Została pochowana na cmentarzu rodzinnym w Lackstown w Clover. Przez dziesiątki lat jej grób nie był nawet oznaczony. Dopiero w 2010 roku, po przeczytaniu książki „Nieśmiertelne życie Henrietty Lacks”, dr Rolland Pattillo ze Szkoły Medycznej Morehouse (Morehouse School of Medicine) w Atlancie ufundował nagrobek. Pionowa płyta ma kształt książki, a wyryty na niej napis mówi:
„Henrietta Lacks, 1 sierpnia 1920 – 4 października 1951. Ku pamięci fenomenalnej kobiety, żony i matki, która wpłynęła na życie wielu. Tu leży Henrietta Lacks (HeLa). Jej nieśmiertelne komórki zawsze będą pomagać ludzkości. Wieczna miłość i podziw, od Twojej rodziny.”
Mąż i dzieci dopiero 25 lat po śmierci Henrietty dowiedzieli się, że z jej organizmu zostały pobrane komórki i że były wykorzystywane do badań medycznych. W ich głowie zaczęły roić się pytania, czy przeżyłaby, gdyby nie wycięto części jej szyjki macicy, czy po ulicach nie spacerują jej klony i czemu – mimo że komórki HeLa napędziły wielomiliardowy przemysł – ich samych nie stać na ubezpieczenie medyczne. Próby uzyskania przez nich gratyfikacji finansowych spełzły na niczym.
Między innymi tę kwestię porusza w swojej książce Rebecca Skloot. W prologu pisze natomiast, że ma w sypialni portret kobiety, której nigdy nie poznała, a której nieśmiertelne komórki wpłynęły na życie milionów ludzi na całym świecie.: „Patrzy prosto do aparatu i się uśmiecha, z rękami opartymi na biodrach, z ustami pomalowanymi czerwoną szminką.” Zdjęcie wykonano w późnych latach 40. „Jej jasnobrązowa skóra jest gładka, a oczy młode i figlarne, niezdradzające niczym guza, który już wtedy rozwijał się w jej ciele. Guza, który pozbawił matki jej pięcioro dzieci i odmienił przyszłość medycyny.” W pracach nad książką pomagała córka Henrietty – Deborah. Była zdesperowana, by dokładnie poznać historię swojej matki. Któregoś razu wyszeptała nad fiolką z jej komórkami: - Jesteś sławna, tylko nikt o tym nie wie.
Tekst: Izabela O’Sullivan
(ios/sr), kobieta.wp.pl