Blisko ludziPierwsza taka niedziela. Co trzy kobiety, które dotychczas pracowały w weekendy, sądzą o zmianach

Pierwsza taka niedziela. Co trzy kobiety, które dotychczas pracowały w weekendy, sądzą o zmianach

Pierwsza taka niedziela. Co trzy kobiety, które dotychczas pracowały w weekendy, sądzą o zmianach
Źródło zdjęć: © Agencja Gazeta
Helena Łygas
10.03.2018 19:10, aktualizacja: 10.03.2018 20:53

Marta, Iza i Angelika na pierwszą wolną niedzielę plany mają od dawna. Spędzą ją z bliskimi. Nie do końca ufają za to pracodawcom. Gdzieś kołacze się myśl czy nie stracą finansowo i czy w związku z wchodzącą w życie ustawą nie będą musiały pracować więcej.

Iza: "My tam się cieszymy"

Iza ma 25 lat i 4-letnią córeczkę Nadię. Pracuje w Rossmannie w Mińsku Mazowieckim. To jej druga praca, wcześniej była zatrudniona w sklepie meblowym w sąsiednim miasteczku. Zrezygnowała po porodzie, nie chciała tracić czasu na dojazdy, tylko być jak najdłużej z małą. Szukała czegoś bliżej domu.

Zajęcie w Rossmannie wydawało się lekkie i przyjemne. Zawsze lubiła kontakt z ludźmi, no i kosmetyki. Przejście trzyetapowej rekrutacji wprawiło ją w euforię, po tym całym stresie czuła się jakby złapała Pana Boga za nogi.

- Pierwsze miesiące były dla mnie trudne. Musiałam zostawiać Nadusię z teściową, bo była za mała, żeby pójść do przedszkola. Do tego częste zmiany w grafiku i nagłe telefony, że muszę przyjść do pracy. Nikogo nie interesowało, że plany miałam inne – wspomina.

Zaczynała jako kasjerka, ale szybko awansowała. Dziś jest zastępcą kierownika drogerii.

Izabela Komuda

Obraz
© Archiwum prywatne

Największym zaskoczeniem w pracy było dla niej, że ludzie potrafią bez poczucia żenady wyżywać się na obcych, tylko dlatego, że mają gorszy dzień. Bolączką okazały się też reklamacje – "Bywa, że klientki zwracają zużytą do połowy szminkę, bo dochodzą do wniosku, że nie odpowiada im kolor. No, różne takie kwiatki – opowiada Iza.

Mimo to lubi swoją pracę. Atmosfera w zespole świetna, a nieraz słyszała od koleżanek, że wcale nie jest to standard.

Jeśli chodzi o niedziele, sklep jest otwarty od 9 do 15, ale praca trwa dwie godziny dłużej. Po zamknięciu trzeba jeszcze posprzątać, rano wszystko uruchomić i przygotować na przyjście klientów. Rossmann uczciwie traktuje pracowników i odlicza te dwie godziny niezbędne do funkcjonowania sklepu. Nikt nie pracuje tu dłużej niż 8 godzin.

- Teraz nie odczuwam jakoś szczególnie pracujących niedziel, ale to dlatego, że u nas kierownikom zmiany wypada maksymalnie jedna w miesiącu. Częściej pracowałam w weekendy jako kasjerka. Bywało mi z tego powodu przykro. Nie chodziło o sam fakt, że to niedziela. Po prostu wychodziłam z mieszkania kiedy mąż z Nadusią jeszcze spali. Wyrzucałam sobie, że gdyby nie praca, moglibyśmy spędzić cały dzień we troje – mówi Iza.

Rossmann nie zdecydował się iść w ślady Biedronki, która po wejściu ustawy o zakazie handlu w niedziele, wydłużyła swojemu personelowi dzień pracy w poniedziałki i soboty. Dlatego w Rossmanie ze zmian w prawie się cieszą. Pytam Izy, czy ma jakieś szczególne plany na pierwszą wolną niedzielę.

- Pojedziemy z Nadusią w różne fajne dla maluszków miejsca, wcześniej była na to jeszcze za mała. Mamy już nawet wyszukane atrakcje na przyszłość: Park Dinozaurów w Bałtowie, Zoo we Wrocławiu, Farmę Iluzji. W tygodniu takich wypraw nie zaplanujemy, mąż w pracy, nie ma też co zabierać jej z przedszkola – konkluduje.

Marta: "to będzie ulga dla samotnych rodziców"

- Jeszcze nie spotkałam osoby, która chętnie przychodziłaby do pracy w niedzielę - opowiada Marta Kałużna, obecnie na urlopie macierzyńskim.

Od 5 lat zarządza kadrami w supermarkecie w Turku, w województwie Wielkopolskim. Jednym z jej obowiązków było ustalanie grafiku dla pracowników. Zgodnie z prawem taki harmonogram musi być podany do 23 dnia poprzedniego miesiąca.

- Co miesiąc był problem, żeby sprawiedliwie te niedziele poprzydzielać. Zawsze wywieszałam listę zmian zanim miała być oficjalnie „klepnięta”. Wtedy nanosiliśmy poprawki. Starałam się uwzględniać wszystkie uwagi, no ale nie zawsze się da. Potem wprowadzono u nas równoważny czas pracy i każdemu wypadała tylko jedna niedziela w miesiącu, za to po 12 godzin. Ludzie tak nawet woleli, bo potem dostawali wolny dzień w tygodniu i mogli pozałatwiać sprawy w urzędach, iść do dentysty - opowiada Marta.

Tak długie niedzielne zmiany uderzały według niej w samotnych rodziców. W tygodniu dziecko pół dnia spędza w szkole czy w przedszkolu i nie odczuwa, że rodzica nie ma. Co innego w niedzielę. - 12-latek może teoretycznie zostać w domu bez opieki na cały dzień, ale to wizja dość przykra - mówi.

Zdaniem Marty pracownicy supermarketu w którym pracuje nie odczują wolnych niedziel. W piątek i sobotę lwią część z nich czeka maraton pracy do 23, potem jeszcze powrót do domu.

- Jeśli doliczyć do tego wzmożony ruch w poniedziałek, a co za tym idzie więcej zmian na rano, nie będą mieli szans wypocząć. Czas pracy niby nie ulegnie zmianie, ale jej organizacja tak. I to na gorsze - dodaje.

- U nas osoby pracujące w handlu nie cieszą się przesadnym szacunkiem. A przecież tak samo mają rodziny i po ludzku zasługują, żeby mieć normalne weekendy. Z drugiej strony, to kiedy lepiej mieć wolne jest kwestią dyskusyjną. Na początku pracowałam na sklepie. Mój mąż złościł się na te pracujące weekendy. To był jedyny czas, kiedy mogliśmy zobaczyć się inaczej niż w biegu. Z drugiej strony wiem, że dziewczyny z dziećmi w wieku szkolnym bardziej urządza "fajrant" w tygodniu. Mogą odprowadzić dziecko na zajęcia, iść z nim do lekarza - mówi mi Marta.

Marta Kałużna

Obraz
© Archiwum prywatne

- W tym wszystkim tak naprawdę chodzi o to, żeby pracownik mógł odpocząć, a nie o konkretny dzień. Żeby "poświęcać czas rodzinie" trzeba być przede wszystkim wypoczętym. Jeśli chodzi o chodzenie do Kościoła, to nie wydaje mi się, żeby wprowadzenie tej ustawy miało zmienić cokolwiek – podsumowuje 29-latka.

Angelika: "Niedziele to ¼ wszystkich moich zarobków"

Zupełnie inaczej zmiany wyglądają z perspektywy osób, którym praca w weekendy pozwala na utrzymanie się na studiach. Czy raczej – dotychczas pozwalała. Angelika, która nie chce ujawniać nazwiska, ani twarzy, jest na pierwszym roku dziennikarstwa. Studiuje dziennie.

- Jestem spoza Warszawy i szczerze powiedziawszy nie spodziewałam się, jak drogie będzie mieszkanie tutaj. Pieniądze na życie i na wynajęcie pokoju niby dają mi rodzice, ale kiedy nie liczyłam skrupulatnie każdych głupich 2 złotych, w połowie miesiąca zostawało mi 200 zł na przeżycie. Nie chciałam prosić o więcej, bo wiem, że to dla nich duży wydatek już teraz – opowiada Angelika.
Po dwóch miesiącach w Warszawie zaczęła szukać pracy. Problem stanowiły codzienne zajęcia na uczelni. Zamieniła wszystkie możliwe grupy, żeby mieć wolne poniedziałki i trzy dni zajęć od rana do wieczora. Najpierw próbowała swoich sił jako kelnerka, bo znajomi chwalili sobie napiwki, ale szybko okazało się, że to praca nie dla niej.

Zatrudniła się w jednym ze sklepów odzieżowych w Arkadii. Minimalny czas pracy wynosił 44 godziny tygodniowo, przy czym w weekendy nie mogła przyjść na pół dnia. Zmiana trwała od otwarcia do zamknięcia, czyli 11-12 godzin z półgodzinną przerwą. Do tego sprzątanie po zamknięciu. Stawka za godzinę - 8,5 zł.

- Wychodzi jakaś stówa za dzień. Niby nie za wiele, ale w miesiącu to już 400 zł, czyli jedna czwarta mojej całej pensji. Mam znajome, które pracują w butikach tylko w weekendy. Im wolne niedziele zabiorą połowę zarobków. Kiedyś psioczyłam z dziewczynami, że niedziele nie są lepiej płatne, jak np. we Francji, ale teraz się cieszę, nie będzie takiego szoku – opowiada 21-latka.

Pytam Angeliki czy rozważa odejście z pracy po zmianach w przepisach. Mówi, że póki co nie, bo wciąż ma pieniądze od rodziców, a pensja pokrywa głównie jej przyjemności, ale boi się, co będzie w przyszłym roku akademickim.

- W knajpie wytrzymałam mniej niż tydzień. Praca w niesamowitym tempie, ciężka fizycznie i psychicznie – za najdrobniejsze pomyłki obsztorcowywali mnie nie tylko goście, ale i menadżerka. Musiałam cały czas się uśmiechać, przez 8 h nie usiadłam nawet na chwilę. Trzeciego dnia zaczęłam łykać ketonal, tak bolał mnie krzyż. Nie wyobrażam sobie powrotu do gastro – wspomina.

Praca weekendowa w centrach handlowych nie należy do najprzyjemniejszych. Ruch jest znacznie większy niż w tygodniu, a dla studentów, którzy często mieszkają w dzielnicach oddalonych od centrum i nie mają samochodów powroty do domu bywają długie i uciążliwe. Zwłaszcza przy weekendowych rozkładach jazdy. Ale dla wielu z nich, to i tak najdogodniejsza forma zatrudnienia.

Pytam Angeliki o plany na pierwszą wolną niedzielę. Śmieje się.

- Niby wcale się nie cieszę z tych zmian, ale z drugiej strony po raz pierwszy od listopada rzeczywiście będę miała namiastkę weekendu, już go nawet zaplanowałam. Z chłopakiem, z którym się teraz spotykam, pójdziemy do papugarni i na jakieś dobre jedzenie. Może coś tajskiego? - zastanawia się głośno.
Dziewczyna nie popiera wprowadzenia zakazu handlu także jako potencjalna klientka. Mimo że pracuje w centrum handlowym, na zakupy nie miała czasu od kilku miesięcy.

- Już pal sześć, że chciałabym w ten wolny weekend kupić sobie buty na wiosnę, centra handlowe są w tygodniu do 22, przejadę się we wtorek, ale to, że trudno będzie kupić nawet bułki jest irytujące – dodaje Angelika.

.
Zakaz handlu w niedzielę jest rzekomo prawem prorodzinnym i prospołecznym, a jak komentują złośliwi oponenci partii rządzącej – także prokościelnym. Dla pracowników handlu nie są z pewnością żadną gwiazdką z nieba. To raczej sporo zamieszania, umiarkowane korzyści, a dla studentów problem. Niektórzy mają zamiar zmieniać pracę, inni – jeszcze bardziej zacisnąć pasa.

współpraca: Monika Krupska

Źródło artykułu:WP Kobieta