Podwójne życie Weroniki
Zamknęła za sobą przeszłość – ma nowego partnera, kończy remontować dom. Nie chce powtarzać starych błędów – dziś uważa, że sprawdzają się te związki, gdy partnerzy, będąc razem, potrafią też żyć osobno.
03.09.2009 | aktual.: 26.05.2010 14:51
Zamknęła za sobą przeszłość – ma nowego partnera, kończy remontować dom. Nie chce powtarzać starych błędów – dziś uważa, że sprawdzają się te związki, gdy partnerzy, będąc razem, potrafią też żyć osobno. O swoim nowym związku, wnioskach z poprzedniego, tym co było wsparciem w trudnych chwilach opowiada Weronika Marczuk-Pazura w wywiadzie dla „Sukcesu”.
SUKCES: Robisz karierę w show-biznesie, a ja siedzę w twojej firmie i widzę zaharowaną panią prezes odbierającą setki telefonów, przyjmującą interesantów. Prowadzisz podwójne życie?
Weronika Marczuk-Pazura: (śmiech) Na to wygląda. Tyle tylko, że robię to oficjalnie. Zobaczyłaś moją codzienność, o której prasa rzadko pisze. Dla mediów jest najmniej atrakcyjna. Może to i racja. W prowadzeniu firmy nie ma w końcu miejsca na ekscytacje. Jest żmudna praca, ale ją właśnie najbardziej cenię, bo daje mi poczucie stabilizacji. W show-biznesie najtrudniejsze jest czekanie na telefon. Prawdopodobnie nie potrafiłabym tak funkcjonować. Nie umiem powiedzieć sobie: „Jakoś to będzie!”. Potrzebuję pewności, że będzie dobrze. Dlatego, chociaż praca w telewizji sprawia mi radość, cenię również tę, którą wykonuję na co dzień. Odkąd pamiętam, z jednej strony miałam artystyczne zapędy, a z drugiej – potrzebę twardego stąpania po ziemi. Grałam na pianinie i gitarze, śpiewałam, tańczyłam, ale nie potrafiłam zatracić się w tym bez reszty. Biznes, działanie to dla mnie
podstawa, reszta – miło, jeśli jest.
Stąpasz twardo po ziemi, ale związałaś się z artystą, i to wtedy, gdy w jego życiu był „czas czekania”, a telefon nie dzwonił. Jak to wyjaśnisz?
A wiesz, że zadałam sobie to pytanie. Chciałam zrozumieć, dlaczego nie ciągnie mnie do kolegów po fachu – prawników, biznesmenów… Nie powiem, bym znalazła odpowiedź, ale może rację miała moja znajoma, która stwierdziła, że wybierając artystę, w jakimś sensie zaspokajam swoje niespełnione marzenia. Dając wsparcie bliskiej osobie, mam poczucie współuczestniczenia w tym, co robi. Ponadto szczerze podziwiam artystów. I zazdroszczę im odwagi, jakiej mnie zabrakło – postawienia wszystkiego na jedną kartę. Dużo czasu spędziłam z artystami, poznałam i rozumiem ich wrażliwość. Myślę, że artyście jestem w stanie więcej i szybciej wybaczyć.
Dlatego twój obecny partner to także artysta – muzyk. Jesteś jego menedżerką, jak w przypadku byłego męża?
Nie, nie jestem. Chociaż nie uważam, aby menedżerowanie partnerowi było czymś niewłaściwym. W naszym przypadku nie ma jednak takiej potrzeby, a poza tym lepiej, kiedy każde z nas będzie robiło swoje. Wspólne życie i wspólna praca to ogromne wyzwanie, któremu są w stanie sprostać nieliczni. Dzisiaj nie miałabym nawet na to czasu. Zbyt wiele mam swoich zajęć, sama od kilku lat mam menedżerkę. (śmiech)
Jesteś z tych, co uczą się na błędach. Czy wiesz już na pewno, jakich nie powtórzysz?
Przez wiele lat miałam wyidealizowany, romantyczny obraz miłości: ty żyjesz dla mnie, ja dla ciebie. Wiem już, że tak się nie da. Lepiej, gdy każdy żyje dla siebie i dzieli się z drugą osobą tym, czym chce. Z Maciejem, poza wspólnymi znajomymi, mamy również własnych. Każde z nas ma swój świat zawodowy, dzielimy się tym, na co mamy ochotę. To daje osobistą wolność, niezależność. Fajne uczucie.
Czyli razem, ale osobno?
Raczej trochę osobno, ale razem.
Ale w artystycznych klimatach też odnalazłaś się z powodzeniem. Bycie żoną Cezarego Pazury to świetna przepustka do show-biznesu. Mam rację?
Może tak, ale nie zabiegałam nigdy o pracę w tej branży. Już po kierunku moich studiów – prawo, podyplomowe studia menedżerskie MBA – widać chyba, że daleko mi było do show-biznesu. Wspieraliśmy się wzajemnie jako małżonkowie, ale zawodowo każde z nas miało od początku jasno określone priorytety. Poza tym każdy medal ma dwie strony. Pozaplusami są też minusy bycia żoną sławnego męża. Nie zawsze można być spontanicznym, wielu rzeczy trzeba sobie odmówić, a robić sporo takich, na które nie ma się ochoty.
Na udział w „You can dance” chyba miałaś ochotę?
Wcześniej realizowałam reportaże o Ukrainie dla „Dzień dobry TVN”. W przypadku „You can dance” miałam mnóstwo obaw, ale nigdy w najmniejszym nawet stopniu nie żałowałam swojej decyzji. Odkąd sięgam pamięcią, lubiłam wyzwania. Kiedy powstawał „Sztos”, zaproponowano mi kierowanie firmą producencką. Byłam młodą dziewczyną i pewnie dlatego się na to porwałam. Mimo że wielu rzeczy uczyłam się od podstaw i bywało ciężko, szefuję jej już trzynasty rok. Potrzebuję i lubię mieć alternatywę.
Bo daje ci to niezbędne poczucie bezpieczeństwa?
Zapewne tak. Plan B na życie zawsze jest wybawieniem, gdy wali się dotychczasowy świat. A jeśli jeszcze masz w zanadrzu plan C i D, to jeszcze większa jest szansa, że któryś z nich wypali. Dlatego z chęcią robię kilka rzeczy w tym samym czasie i ciągle myślę o nowych. Zgodnie z zasadą z moich rodzinnych stron: „Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana”.
Może powinnyśmy tę zasadę przenieść na związki z mężczyznami? Gdy się coś wali, mamy w odwodzie trzymanego dotąd na dystans kandydata?
(śmiech) No nie, w sferze związków emocjonalnych lepiej tego nie stosować. Zazwyczaj, kiedy się z kimś związujemy, wierzymy, albo może chcemy wierzyć, że to miłość po grób. A to, że czasami życie pisze inny scenariusz, to już zupełnie inna historia.
Ale ty wyszłaś z życiowego zakrętu niemal… gładko?
No, teraz przesadzasz. Nie chcę już do tego wracać, ale to był najtrudniejszy okres w moim życiu. Nie byłam kobietą uwieszoną na ramieniu mężczyzny, realizowałam własne ambicje. W tamtym momencie zawaliło mi się prywatne życie, ale reszta trwała i pomagała przetrwać katastrofę. Wiesz, nawet jak stracisz jedną nogę, jesteś w stanie stać prosto. Chociaż jest trudniej i boli.
Co było kulą, którą podparłaś się na życiowym zakręcie?
Praca i bliscy. Myślę, że nie jestem tu jakimś wielkim wyjątkiem. Często wspominam również o zbawiennej sile jogi. Poza tym znasz mnie trochę, mam wrodzoną potrzebę zbawiania całego świata i zawsze znajdę sobie zajęcie. Ciągle z tym walczę i wiem już, że nie można pomagać, kiedy ktoś o to wyraźnie nie poprosi. Wydaje się to oczywiste, ale, niestety, dla mnie długo nie było. Nie zawsze też udawało mi się zachowywać równowagę pomiędzy dawaniem a braniem, a ona musi być!
No, ale tak prawie nigdy nie jest.
Trzeba się tego domagać! Uczyć się asertywności. Ja już potrafię odmówić, gdy żąda się ode mnie zbyt wiele lub gdy mam inne plany. Albo kiedy zwyczajnie mi się nie chce. A wychowano mnie zupełnie inaczej. Na Ukrainie wpaja się dziewczynkom gotowość poświęcania się dla innych, przede wszystkim dla męża. W czasie wojny wymordowano większość mężczyzn, dlatego ci, którzy się uchowali, byli na wagę złota. Z mojej obecnej perspektywy kobieta pełniła tam rolę służącej ojca, męża, syna. Nie chcę być ofiarą systemu, w którym się wychowałam, bo system był chory. Dziś czuję się od niego wolna.
Stanęłaś już na obu nogach?
Tak, ale poruszam się ostrożnie. Straciłam trochę na spontaniczności, zyskałam na rozumie. Przestałam planować i składać deklaracje, bo w życiu nie ma nic stałego, wszystko jest na chwilę. Dałam sobie prawo do zmiany zdania. Czerpię przyjemność z codzienności. Jestem chyba większą egoistką i lepiej mi z tym. Dopiero niedawno dotarło do mnie, że prócz licznych obowiązków mam też prawo do czystej przyjemności. To jest dopiero przyjemność! (śmiech) No i wciąż mam marzenia.
Jest wśród nich pragnienie zostania mamą? Biznes kwitnie, medialna kariera również, no i biologia pogania. Myślisz o dziecku?
Od dawna chciałam zostać mamą. Nie miałam łatwego życia, dużo spraw złożyło się na to, że do tej pory nie urodziłam dziecka. Mam poczucie, że to właściwy moment, ale też nie chcę się z tego tłumaczyć ani niczego przyspieszać. Kiedy patrzę na Madonnę, która pierwsze dziecko urodziła w wieku 41 lat, wiem, że i tak zdecyduje los. A jeśli faktycznie okazałoby się, że za późno dla mnie na dziecko, pozostaje zawsze adopcja. No i nie zapominaj, że macierzyństwo nie jest mi obce. Chociaż nie jestem biologiczną mamą Anastazji, wychowywałam ją wspólnie z Czarkiem od czwartego roku życia aż do pełnoletności. Ona dla mnie jest córką, ja dla niej mamą. Zawsze byłyśmy sobie bliskie. Dzisiaj Nastka jest dorosłą, samodzielną kobietą, ale w naszej relacji nic się nie zmieniło.
Nie masz chwilami poczucia, porównując się do rówieśniczek, że przeżyłaś już ze dwa życia?
(śmiech) Faktycznie, czasami tak myślę. Przeraża mnie to, bo jest coś fajnego w naiwności dziecka, ale z drugiej strony, lubię swoją dorosłość. Tak zostałam wychowana, moje dzieciństwo było mało beztroskie. Byłam zbyt odpowiedzialna jak na swój wiek, ale przy tym szalenie żywiołowa. Nie chcę, aby zabrzmiało to jak użalanie się nad sobą. W takim kraju żyłam, takie były doświadczenia mojej rodziny, ogromnej, liczącej niemal 200 osób. Na Ukrainie to normalne. Jak policzyć wszystkie ciotki, wujków, kuzynów, tylu nas jest. A co ważniejsze – wszyscy są ze sobą blisko. Zabrzmi dziwnie, jak powiem, że mam kuzynki w wieku mojej mamy. W związku z tym ich dzieci, nierzadko starsze, mówią do mnie „ciociu”. Jak widzisz, z samych rodzinnych opowieści można już czerpać nie lada mądrość.
Jest wśród nich jakiś niezwykły życiorys?
Tak, na przykład mojej babci. Miała na imię Polina, Pola, przeżyła tyle, że można by jej życiem obdzielić jeszcze ze dwie osoby. Jej opowieści noszę w sobie cały czas. Wywarły na mnie duży wpływ. Babcia urodziła się w 1906 roku, przeżyła I wojnę światową, rewolucję październikową, wojnę czerwonych z białogwardzistami, czasy potwornego głodu, jakiego dzisiaj nawet nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Powstaniu ZSRR na Ukrainie towarzyszył tzw. głodomór – ludzie jedli wszystko – od korzeni roślin po ludzi. Babcia wyszła za mąż, mając 16 lat, urodziła dziewięcioro dzieci, przeżyło pięcioro. Moja mama przyszła na świat w 1943 roku, kiedy to dzieci porzucano w obawie, że i tak nie przeżyją. Ale babcia nie chciała nawet o tym słyszeć. Dziadek zginął rok później. Możesz sobie wyobrazić, co musiała przejść. Kiedy to wspominam, wstydzę się, że potrafię narzekać na nieistotne sprawy. To
była prosta, ale bardzo mądra kobieta. Miała twarde zasady, dla całej mojej rodziny była autorytetem.
Może po niej odziedziczyłaś tę wewnętrzną siłę?
Możliwe. Babcia nauczyła mnie, że człowiek jest w stanie przeżyć wszystko. Sami nie podejrzewamy się o to, ile jesteśmy w stanie znieść. Według zasady: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Jestem tego dobrym przykładem. Byłam wychowywana w dyscyplinie, jakiej już się nie stosuje. Moja siostra zmarła, zostałam więc jedynaczką, wokół której skupiły się marzenia i oczekiwania rodziców. Jak widzisz, wszystko w nas ma jakiś początek w przeszłości.
Czytałam, że właśnie budujesz dom za 1,5 mln?
Nie buduję, dom został kupiony. Właśnie kończymy w nim remont. Cieszę się, że w końcu mam coś swojego, bo ostatnie lata spędziłam w wynajętych mieszkaniach.
W wynajętych? Byłaś skutecznym menedżerem eksmęża, zbudowaliście dom, niejeden. Nie umiałaś wykorzystać tej wiedzy przy podziale wspólnego dorobku?
To nie była kwestia umiejętności, a chęci. Cieszyłam się, że udało się to załatwić w polubowny sposób. Myślę, że to najwłaściwsze określenie. Wiedzę prawniczą wykorzystam gdzie indziej. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, już niedługo podzielę się nią z telewidzami TVN Style. Chcemy zrobić program, który pomoże znaleźć najlepsze rozwiązania dla trudnych życiowych sytuacji.
Dla wielu kobiet jesteś uosobieniem sukcesu. Myślisz o sobie w ten sposób?
(śmiech) Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Gdy znajomi mówią mi, że odniosłam sukces, patrzę na nich ze zdziwieniem, zastanawiając się, co mają na myśli. Na pewno mam satysfakcję, że nie bałam się zawalczyć o siebie. Mimo trudności takich, jak nowy kraj i język, skończyłam dobre uczelnie, mam pracę, ludzie uśmiechają się do mnie na ulicy… Cieszę się z tego, więc chyba mogę potraktować to wszystko jako prywatny sukces. Może powinnam się cieszyć mocniej, głośniej? Ale kiedy osiągam wyznaczony wcześniej cel, nie mam czasu się tym nacieszyć, bo w tak zwanym międzyczasie rodzą się następne i następne. Tak zostałam „zaprogramowana”. W szkole podstawowej i średniej byłam prymuską, szykowaną przez nauczycieli na przyszłą jej dyrektorkę, na studiach miałam same piątki. Uważałam, że tak powinno być i już!