Sanitariuszka – żołnierz bez karabinu
Nie prowadziły oddziałów do natarcia, nie strzelały, nie miały nawet broni. Lecz każdego dnia walczyły o czyjeś życie – na sali operacyjnej, w punkcie sanitarnym, na pierwszej linii frontu. Robiły opatrunki, wynosiły rannych spod ostrzału, organizowały transport do szpitala. Najmłodsze sanitariuszki Powstania Warszawskiego miały po piętnaście lat, starsze niewiele więcej. Prawie połowa z nich poległa. Te, które przeżyły, mówią, że dopisało im żołnierskie szczęście.
Nie prowadziły oddziałów do natarcia, nie strzelały, nie miały nawet broni. Lecz każdego dnia walczyły o czyjeś życie – na sali operacyjnej, w punkcie sanitarnym, na pierwszej linii frontu. Robiły opatrunki, wynosiły rannych spod ostrzału, organizowały transport do szpitala. Najmłodsze sanitariuszki Powstania Warszawskiego miały po piętnaście lat, starsze niewiele więcej. Prawie połowa z nich poległa. Te, które przeżyły, mówią, że dopisało im żołnierskie szczęście.
Do powstania sanitariuszki szykowały się od dawna. Ostatnie dni lipca 1944 roku spędziły w napięciu. Były gotowe, czekały tylko na znak. Torby sanitarne spakowane, w środku bandaże, wata, gazy, jodyna, spirytus, woda utleniona, igły, strzykawki, trochę leków. Gdy okazało się, że to już – wystarczyło przerzucić torbę przez ramię, uprzedzić rodziców (jeśli zdążyli wrócić z pracy), by się nie martwili, bo wrócą za kilka dni. A potem można było pobiec w umówione miejsce.
1 sierpnia całe miasto tak biegało – jedni spieszyli do domu, inni, przeważnie młodsi, grupkami przemykali ulicami. Wielu chłopców wyglądało dziwnie. Ubrani byli w grube płaszcze i buty oficerskie – w środku lata, gdy upał doskwierał jak nigdy. Po dotarciu na miejsce zbiórki z pod płaszcza wyciągali broń, a na ramię zakładali biało-czerwone opaski.
Dziewczyny szły na zbiórkę w letnich sukienkach lub spodniach, jedne chciały wyglądać ładnie, dla drugich (przeważnie łączniczki) najważniejsze było, by ubranie nie krępowało ruchów, bo wiadomo, że trzeba będzie biegać, przeskakiwać, przenosić meldunki. Nie wszyscy zdążyli na czas. Wielu cywilów utknęło gdzieś na trasie dom-praca, pierwsze walki rozdzieliły ich od najbliższych na długie miesiące, a czasem na zawsze. Część powstańców nie trafiła przed godziną „W” (zaplanowana na 17.00) do wyznaczonych punktów, więc próbowali dołączyć do najbliższych oddziałów.
Dziewczyny od cudów w piekle
W ostatniej chwili do powstania zdążyła Halina Jędrzejewska pseudonim Sławka, sanitariuszka liniowa batalionu Miotła, która wraz ze zgrupowaniem „Radosław” miała przejść przez całe walczące miasto (szlak Wola, Stare Miasto, Czerniaków) – ale oczywiście nie wiedziała jeszcze o tym w momencie, gdy jechała tramwajem, a potem biegła przez miasto na zbiórkę. Informację o godzinie „W” dostała po południu, więc bała się, czy zdąży na czas. Musiała dotrzeć z Ochoty na Wolę. Już słychać było pierwsze strzały, po drodze po raz pierwszy zobaczyła uzbrojonego powstańca. Udało jej się dołączyć do swoich i razem z nimi ruszyła do natarcia. Sławka była przydzielona do pięcioosobowego patrolu sanitarnego dowódcy batalionu „Miotła” kapitana „Niebory” Władysława Franciszka Mazurkiewicza, (brata dowódcy Zgrupowania „Radosław”).
Jedna z dziewczyn z patrolu zginęła od kuli już w pierwszej godzinie walk, gdy pobiegła do rannego. Przed tą akcją sanitariuszki ustaliły między sobą, w jakiej kolejności będą wybiegać do kolegów potrzebujących pomocy.
Na Woli walczyło zgrupowanie „Radosław”. O tym, co się działo w czasie walk, dowiadujemy się z książki „Dziewczyny z Parasola” napisanej przez sanitariuszkę Danutę Kaczyńską, zamieszczone są tam nie tylko wspomnienia autorki, ale także relacje innych powstańców. Jedna z nich dotyczy walk o cmentarze na Woli z 8 sierpnia – „Znów bombardują i niszczą nasze pozycje z dział i granatników. Wylatują w powietrze pomniki, szczątki grobowców i prochy ludzkie. Walą się drzewa, dym i kurz przesłaniają widok i dławią oddech. Potworny huk i gwizd odłamków mieszają się z krzykiem i jękiem rannych. Sanitariuszki niosą im pomoc, opatrują na miejscu i wynoszą do tyłu pod silnym ogniem nieprzyjaciela. Punkt sanitarny mieści się w dużym grobowcu, gdzie ranni leżą wprost na trumnach. Dziewczęta dokonują w tym piekle cudów”.
Na pierwszej linii do ostatka
Sanitariuszki liniowe szły na akcję razem z odziałem. Gdy ktoś z żołnierzy został ranny, musiały ściągnąć go w bardziej bezpieczne miejsce, opatrzyć ranę, zaprowadzić, zaciągnąć, zawlec lub zanieść na noszach do punktu opatrunkowego. W przypadku poważnych ran zorganizować transport do szpitala. Ponieważ działały pod ostrzałem, same często padały ranne. Opaski z czerwonym krzyżem nie chroniły sanitariuszek od kul. Wręcz przeciwnie – dla Niemców były łatwym celem. Nie mieli skrupułów, by strzelać do nieuzbrojonych kobiet, zrzucać bomby na szpitale i mordować przebywających tam pacjentów oraz lekarzy.
W pierwszej godzinie powstania poległa Krystyna Krahelska, poetka i autorka słów do piosenki „Hej chłopcy, bagnet na broń”, a przede wszystkim kobieta, która „dała” twarz słynnej warszawskiej syrence. Krahelską zastrzelił snajper na Polu Mokotowskim, gdy opatrywała kolegę.
Więcej szczęścia miała Janina Załęska z pułku „Baszta”, bohaterka znanego powstańczego szlagieru „Sanitariuszka Małgorzatka”. Utwór skomponował dla niej pianista i żołnierz, Jan Markowski, w podziękowaniu za opiekę, gdy walczył o życie w powstańczym szpitalu. Zaradna „Małgorzata” zdobyła dla swojego ciężko rannego w czasie wybuchu pacjenta leki i troskliwie o niego dbała. Żołnierz po dwóch tygodniach opieki wrócił do swojego oddziału. Janina Załęska przeżyła wojnę.
W powstaniu nie mogło zabraknąć służb medycznych. Gdy wybuchły walki, w mieście działało 36 szpitali, w których znajdowało się 12 tysięcy łóżek. Placówki te zostały wcześniej w miarę możliwości zaopatrzone w odpowiedni sprzęt chirurgiczny oraz diagnostyczny, a także przygotowano zapas leków i opatrunków. Przygotowano 12 dobrze wyposażonych karetek. Miasto podzielono na 7 obwodów, w każdym z nich wyznaczone były szpitale, do których należało transportować rannych. Ponadto działały główne punkty opatrunkowe (przy batalionach) oraz mniejsze punkty sanitarne przy kompaniach. Wszystkie miejsca zaopatrzono w medykamenty i materiały sanitarne. Zapasy miały wystarczyć na 3 – 6 dni, bo tyle w założeniu miało trwać Powstanie Warszawskie. Ktoś musiał podawać leki, opatrywać rany i wyciągać z niebezpieczeństwa postrzelonych żołnierzy. Dlatego do powstania poszli lekarze, studenci medycyny pielęgniarki i sanitariuszki. Tych ostatnich było najwięcej.
Opatrunek pod ostrzałem
Już w pierwszych dniach walk okazało się, że powstanie potrwa dłużej niż kilka dni, miasto rozpadło się na odcięte od siebie dzielnice, samodzielnie walczące z Niemcami, a na ulicach wznoszono trudne do sforsowania barykady. Kierowcy karetek mieli ograniczone możliwości dotarcia do rannych. Dlatego transport potrzebujących pomocy medycznej żołnierzy spadł na barki sanitariuszek. To one dźwigały na noszach rannych, korzystały czasem z pomocy kolegów z oddziału lub cywilów. Musiały radzić sobie wyjątkowych sytuacjach i warunkach. „Sławka” Halina Jędrzejewska opatrywała rannego kolegę z oddziału w kanale. Znalazła się w grupie 100 osób wyznaczonych do desantu. Mieli przejść kanałami ze Starego Miasta na Plac Bankowy, by utorować drogę do Śródmieścia i umożliwić ewakuację z dogorywającej Starówki. Po wyjściu części grupy z kanałów na placu Bankowym okazało się, że teren ten zajmują Niemcy, wywiązała się strzelanina. Niektórym powstańcom udało się wskoczyć z powrotem do kanałów, wśród z nich znalazł się ranny,
któremu „Sławka” założyła opaskę uciskową, by zatrzymać silne krwawienie.
„Robiłam to samo, co żołnierze – szłam z nimi do natarcia, odpoczywałam, gdy oni odpoczywali” – wspomina powstańcze czasy Halina Jędrzejewska. W czasie ataku biegła tam, gdzie ją zawołano lub gdy sama zobaczyła rannego. Pod ostrzałem nie zawsze dało radę szybko podbiec, czasem trzeba było podczołgać się na brzuchu i powoli wywlec rannego. W takich warunkach założenie najprostszego opatrunku było zadaniem prawie niewykonalnym. „Na szczęście u nas nie było rannych w brzuch” – zaznacza Sławka. Brzuchy były najgorsze, nie do uratowania w punkcie sanitarnym lub w GPO. Ranny miał szansę przeżycia, jeśli szybko trafił do szpitala. „Przypuszczam, że nie raz nie wiedziały, że ratując nas z beznadziejnych sytuacji, nie tylko ratowały fizycznie, ale i doprowadzały do takich „przełożeń” w psychice, że chciało się – mimo wszystko – przeżyć ” tak wspominał swoje koleżanki 19-letni powstaniec w książce „Dziewczyny z Parasola”.
Do szpitala lub punktu sanitarnego nigdy nie było daleko, ale przeważnie nie szło się ulicą, tylko przez gruzy i nierówności, nierzadko w czasie bombardowania. Do szpitala zresztą nikt nie chciał trafić. Żołnierze (w tym sanitariuszki liniowe) woleli nie rozdzielać się z kolegami z oddziału. „Najgorsze, co mogło się zdarzyć, to być rannym i zostawionym przez oddział” – mówi Halina Jędrzejewska. Po czym dodaje, że miała pewność, że chłopcy by jej nie zostawili. Obiecali to sobie pewnej długiej nocy na Starówce, gdy dostali rozkaz, by utrzymać przez 24 godziny budynek należący do szpitala Jana Bożego. Chorych już ewakuowano, choć nie wszystkich, kilka osób, biegało między budynkami. Byli to pacjenci psychicznie chorzy – przerażeni, ubrani w białe szaty, z rozwianymi włosami.
Powstańcom kończyły się granaty i amunicja, Niemcy ostrzeliwali ich z broni maszynowej. Wtedy przyrzekli sobie, że nikt z nich żywy nie wpadnie w ręce wroga. Przetrwali do rana, bo jeden z ich grupy liczącej 9 osób na ochotnika postanowił wyskoczyć z budynku i pobiec po naboje i granaty do pobliskiego oddziału. Udało mu się wykorzystać moment, gdy Niemcy przeładowywali broń, wymknął się przez drzwi i szczęśliwe powrócił z nowym zapasem. Tylko nie mógł już wejść do budynku, który cały czas znajdował się pod ostrzałem. Wówczas dowódca wpadł na pomysł, by odebrać ładunek przez dach. Ktoś musiał wejść na dach, położyć się na nim płasko, następnie zsunąć się na przybudówkę i stamtąd sięgnąć w dół po to, co przyniósł „Tchórz” (taki pseudonim nosił odważny powstaniec). Sławka zgłosiła się na ochotnika, udało jej się wnieść do środka budynku zapasy, mogli bronić się dalej.
Zamiast broni żołnierskie szczęście
Sanitariuszki nie miały broni, choć większość z nich umiała nieźle strzelać. Nauczyły się tego jeszcze przed Powstaniem w konspiracji. Wszystkie, które należały do AK, przeszły gruntowne przeszkolenie. Przede wszystkim sanitarne – robienie opatrunków, zastrzyków, zabezpieczanie rannych, wreszcie transport na noszach. Dziewczyny spotykały się w prywatnych mieszkaniach w niewielkich grupach i ćwiczyły pod okiem zawodowej pielęgniarki. Danuta Kaczyńska pisze o tym w swojej książce – „Nauka przenoszenia rannych w moim małym pokoiku była trudna, ale i tego wyuczyłyśmy się. Dużą atrakcją było robienie zastrzyków”. Miały też szkolenie wojskowe w terenie.
W Powstaniu połowa sanitariuszek straciła życie. Jak ginęły? W akcji od kul, w bombardowaniu, w kanałach, albo mordowane w szpitalach i w miejscach, gdzie wkraczały oddziały Oscara Dirlewangera lub RONA. Ci od Dirlewangera stanowili zbieraninę kryminalistów niemieckich wyciągniętych z więzień i obozów. Ci z RONA, byli przeważnie rosyjskimi jeńcami, którzy w niewoli przeszli na stronę Niemiec. Do Warszawy weszli jak po swoje, głównie po to, by rabować, gwałcić, palić i zabijać. Wiedzieli, że wojna się kończy, a oni do tej pory nie mieli okazji zdobyć łupów wojennych.
Sanitariuszki z Powstania miały po kilkanaście lub dwadzieścia kilka lat. Zdarzało się, że w plecakach, które zabrały z domu 1 sierpnia, koledzy po ich śmierci znajdywali misie pluszowe. Te misie szły z nimi do grobu. Czasem dziewczyny płakały, bo nie miały wiadomości od rodziny, albo zginął ktoś z oddziału (a oddział był jak rodzina) albo po prostu z bezsilności i zmęczenia. „Byliśmy głodni, wyziębieni, nieludzko zmęczeni, ale wciąż chcieliśmy walczyć, najbardziej potrzebowaliśmy broni. Do końca wierzyliśmy, że nam się uda” – mówi o nastrojach w swoim powstańczym oddziale Halina Jędrzejewska.
Letnie ubrania, w których dziewczyny poszły na zbiórkę 1 sierpnia, zamieniały z czasem na mundury panterki (zdobyte w niemieckich magazynach. Lepsze buty albo cieplejszą odzież dostawały od kolegów lub od ludności cywilnej. Gdy miały wolną chwilę, usypiały w każdej pozycji i byle gdzie, bo o spaniu w łóżku i pościeli mogły tylko pomarzyć. Choć jak wspomina Halina Jędrzejewska, raz, w drugiej połowie Powstania, na Czerniakowie jej oddział zakwaterowano w prywatnym domu i zmęczeni żołnierze padli razem z sanitariuszkami na wielkie małżeńskie łoże ku zgorszeniu właściciela. „Leżeliśmy tam jak sardynki, nawet nie mieliśmy siły się podnieść, gdy przyszedł nasz dowódca, zaalarmowany przez pana domu”. Zdarzało się też, budzono ich ze snu, bo w pobliżu było bombardowanie i trzeba było ratować zasypanych ludzi.
Sanitariuszki, które przeżyły wojnę, mówią, że miały szczęście żołnierskie, tak twierdzi m.in. Halina Jędrzejewska. Ona przewędrowała z oddziałem przez całe walczące miasto. Po kapitulacji trafiła do obozów jenieckich w Niemczech. Do Polski wróciła w 1946 roku pierwszym transportem repatriacyjnym z Anglii. Wyszła za mąż za kolegę z oddziału. Skończyła studia medyczne, bo jeszcze przed Powstaniem postanowiła, że zostanie lekarzem. Na miesiąc przed wybuchem walk zdała maturę na tajnych kompletach, miała wówczas niespełna 18 lat.
Małgorzata Brzezińska/(gabi)/WP Kobieta