Splątane korzenie
Polacy są jedną z najbardziej wymieszanych nacji w Europie. Mamy w sobie jakąś część krwi żydowskiej, niemieckiej, ukraińskiej czy tatarskiej. O rodzinnych korzeniach opowiadają aktor Edward Linde-Lubaszenko, pisarka Roma Ligocka i piosenkarka Maja Sikorowska.
Polacy są jedną z najbardziej wymieszanych nacji w Europie. Mamy w sobie jakąś część krwi żydowskiej, niemieckiej, ukraińskiej czy tatarskiej – uważa Robert Makłowicz, autor programów kulinarnych. O rodzinnych korzeniach mówią nam również: aktor Edward Linde-Lubaszenko, pisarka Roma Ligocka i piosenkarka Maja Sikorowska.
W latach 90. znany aktor Edward Lubaszenko zaczął przedstawiać się jako Edward Linde-Lubaszenko. Dopiero wtedy mógł bez obawy wyjawić prawdę o swoim pochodzeniu.
Blondyn niebieskooki
– Najstarsza siostra mojej mamy, Karolcia, wyszła przed wojną za mąż za niezwykle bogatego człowieka. Przenosząc się do domu męża, zostawiła mojej mamie, Emilii, swój sklep w Białymstoku. Mama sprzedawała w nim „mydło i powidło” aż do czasu, kiedy pojawił się Julian Linde, prawdopodobnie potomek zamożnej szwedzkiej rodziny burgrabiów von Lindt, która dawno temu osiadła w Gdańsku. Zakochali się w sobie i pobrali, a owocem tej miłości byłem ja. Jednak ojciec, kiedy wkroczyła na te tereny Armia Radziecka, musiał ze względu na swoje pochodzenie uciekać. Pojechał do mieszkającej w Dreźnie siostry, która znalazła mu pracę w hucie szkła. Został w niej dmuchaczem. I może by tam spokojnie przeczekał największą zawieruchę wojenną, gdyby spanikowani Niemcy nie zaczęli wcielać do wojska także starszych mężczyzn, takich jak mój 46-letni wówczas ojciec.
Wcale tego nie chcąc, został żołnierzem Wehrmachtu i wylądował w Olsztynie. Zresztą niedaleko od matki, która cały czas mieszkała w Białymstoku. Wprawdzie nie oddał ani jednego strzału, ale w 1945 r. trafił do obozu jenieckiego w Tule, gdzie przesiedział prawie dwa lata.
Kiedy wrócił, okazało się, że matka związała się z radzieckim oficerem Mikołajem Lubaszenką. To nie był zły człowiek. Wraz ze swoimi 300 żołnierzami, o czym się rzadko wspomina, poszedł na pomoc Powstaniu Warszawskiemu. Do domów wróciło tylko 11 mężczyzn, w tym mój ojczym.
O tym, że coś nie tak było z moim pochodzeniem, długo nie miałem pojęcia. Wprawdzie czasem Mikołaj Lubaszenko, kiedy się zdenerwował, wyzywał mnie od fryców, ale nie kojarzyłem tego z czymkolwiek. Myślałem, że chce mi tylko tak dokuczyć. Nie wiedziałem też, że mężczyzna, który parę razy pojawił się w naszym domu, to mój ojciec – Julian Linde. Co ciekawe, to Lubaszenko, który został pułkownikiem Wojska Polskiego, pomógł mu osiedlić się w Polsce, a nawet wyciągnął go z więzienia w Płocku, do którego trafił za śpiewanie po pijanemu niemieckich, dziecinnych piosenek.
O tym wszystkim dowiedziałem się jednak dużo później. Nikt przy mnie o tajemnicach rodzinnych nie opowiadał, bo wszyscy wiedzieli, że jestem pleciugą i nie potrafię utrzymać języka za zębami. Dlatego pewnie zostałem aktorem, a nie lekarzem. Ale kiedy studiowałem jeszcze medycynę we Wrocławiu, wezwano mnie do dziekanatu. Tam zastałem list z moim nazwiskiem, pięknie wykaligrafowanym gotyckim pismem. Rozerwałem kopertę i przeczytałem: „Nazywam się Julian Linde i jestem Pańskim ojcem”. Był to dla mnie szok.
Z Julianem Linde spotkałem się po raz pierwszy w Polanicy-Zdroju. Pamiętam, że byliśmy w jakimś ciasnym, hotelowym pokoju i ojciec wziął krzesło. Przyciągnął je do siebie na wyprostowanych rękach i powiedział, żebym zrobił to samo. „Jesteś silny, będziesz żył długo” – stwierdził. To był typowo pruski sprawdzian stanu mojego zdrowia. Żadnych czułości. Dodał jeszcze znamienne zdanie, że cieszy się, iż jestem niebieskookim blondynem. Nieco mną to wstrząsnęło, ale i tak ten dzień wspominam z dużym wzruszeniem. Wtedy odzyskałem moją tożsamość, choć w pełni ujawniłem ją dopiero, gdy dodałem do nazwiska Lubaszenko drugie: Linde.
Pochodzenie przez długie lata nie miało dla mnie większego znaczenia, poza tym, że wiedziałem, iż nie mogę się do niego przyznać, bo – mimo opieki Lubaszenki – zaraz zostanę uznany za szpiega.
W czerwonym płaszczyku
Całe lata Roma Ligocka próbowała zapomnieć o swoich żydowskich korzeniach. Do tradycji pomógł jej wrócić syn i Steven Spielberg.
– Urodziłam się w zamożnej żydowskiej rodzinie. Miałam niecałe dwa lata, kiedy zostaliśmy przeniesieni do getta. Dokładnie pamiętam brudne mieszkanie, w którym nas zakwaterowano, i otaczających nas wygłodniałych ludzi. Jedynym jasnym punktem, który wyróżniał się wśród szarości krakowskiego getta, był mój czerwony płaszczyk, który uszyła mi babcia. Dzięki niej tamtej zimy nie zamarzłam na śmierć. Babcia uratowała mi też życie, kiedy do domu wpadli niemieccy żołnierze. Gwałtownie wepchnęła mnie wtedy pod stół. Nie mogłam się ruszyć, bo wyciągał po mnie pysk hitlerowski pies. Słyszałam tylko krzyk babci i odgłos zrzucanego ze schodów ciała. Wówczas nauczyłam się być niewidoczna. Byłam niewidoczna, kiedy siedziałam w piwnicy getta przed ucieczką na aryjską stronę i kiedy dopadli nas szmalcownicy. Byłam niewidoczna, kiedy ukrywałam się z mamą na strychu i kiedy dostałam do buzi truciznę, którą miałam połknąć, gdyby weszli Niemcy.
Po wojnie też często musiałam być niewidoczna, po prostu nie umiałam inaczej. Gdy byłam niegrzeczna, dorośli przypominali mi, że miałam szczęście, iż udało mi się przeżyć wojnę. To było wszystko, co mówiono o tamtych czasach. Ich wspomnienie zostało tylko w smutnym spojrzeniu mojej mamy, którego nie mogłam wytrzymać. A takie same smutne oczy spotykałam w szkole żydowskiej. Jednak na szczęście udało mi się zmusić mamę, żeby przeniosła mnie do normalnej podstawówki. Wypominanie mi przez kolegów tego, że Żydzi ukrzyżowali Chrystusa, było być może lepsze niż płacz dzieci, do których wciąż powracał Holokaust.
Od tego czasu starałam się nie myśleć o swoim pochodzeniu. Studiowałam na Akademii Sztuk Pięknych, szalałam w Piwnicy pod Baranami, wyszłam za mąż, wyjechałam do Monachium. Kiedyś przyjechałam z wizytą do Krakowa. Prezydent miasta zaprosił mnie na premierę „Listy Schindlera” Stevena Spielberga. I nagle na ekranie zobaczyłam getto, bardzo podobne do tego, które utkwiło mi w pamięci. Wśród czarno-białego tłumu dostrzegłam dziewczynkę w czerwonym płaszczyku. To byłam ja. Myślałam tylko o tym, żeby się nie rozpłakać.
Później spotkałam Spielberga. Kiedy reżyser dowiedział się, kim jestem, zaczął zadawać mi mnóstwo pytań. Uświadomiłam sobie, że muszę na nie odpowiedzieć zarówno jemu, jak i sobie. Dlatego napisałam „Dziewczynkę w czerwonym płaszczyku”. Po pewnym czasie powstała moja druga powieść, „Tylko ja sama”. Próbuję prześledzić w niej żydowskie korzenie naszej rodziny oraz wojenne i powojenne losy mojego ojca, który tragicznie zmarł. Kiedy pisałam tę książkę, postanowiłam wybrać się do Płaszowa. Na pustym polu znalazłam jedyny ocalały nagrobek. Widniał na nim napis: „Jakub Abrahamer, zmarły w siedemdziesiątym czwartym roku życia, 25 maja 1932 roku”. To był mój pradziadek. Wiedziałam o nim tylko tyle, że był właścicielem młynów i piekarni, a jego pysznymi bułeczkami zajadał się cały Kraków. Na jego grobie położyłam kamień, tak jak każe żydowska tradycja.
Ale modlić się już nie umiałam. Znałam tylko dwa słowa: „Szema Izrael”, to znaczy „Słuchaj Izraelu”. Dalszej części modlitwy nauczył mnie syn Jakub. On do naszej tradycji podchodzi dużo zdrowiej niż ja. My, ofiary wojny, nie rozmawialiśmy o niej. Nasi najbliżsi zginęli w gettach i obozach koncentracyjnych, więc nie było kogo pytać. A przecież religia żydowska łączy się z rodziną. Katolik może pójść pomodlić się do kościoła. Nam do tego jest potrzebna matka, ojciec, stół, świece. Ja tego nie miałam, ale mój syn stara się wrócić do korzeni. Często powtarza, że co 200 lat niszczono kulturę żydowską, ale zawsze zostawało kilku, którzy pamiętali, by postawić na stole szabatowy świecznik. Mój syn jest jednym z nich.
Mieszanka wybuchowa
Robert Makłowicz. Po mieczu Ukrainiec i Ormianin, po kądzieli Austro-Węgier.
– Moja babcia ze strony ojca była stuprocentową Ukrainką. Ale już z jej mężem, czyli moim dziadkiem, nie była to taka oczywista sprawa. Jeden jego brat zginął w Katyniu, bo przed wojną był polskim oficerem. Drugi brat musiał wcześniej emigrować do Belgii, bo był związany z działalnością nacjonalistów ukraińskich. A z kolei trzeci zginął w 1945 r. pod Kołobrzegiem jako żołnierz Ludowego Wojska Polskiego. Rodzina dziadka podpisywała się albo Makłowicz, albo Mokłowicz, w zależności od tego, kto się do czego poczuwał. Na dodatek byli rzymskimi katolikami obrządku ormiańskiego, bo prababcia była Ormianką, która przybyła do przedwojennej Polski i szybko się tu zasymilowała. Za to babcia po mieczu była Węgierką i do końca życia nie mówiła po polsku. Jej mąż, a mój drugi dziadek, nazywał się Preis i pochodził z Austrii. Ich małżeństwo było klasyczną mieszanką austro-węgierską.
Z moimi rodzicami też sprawa nie była prosta. Ojciec, który w czasie wojny mieszkał na Ukrainie, z własnej nieprzymuszonej woli zgłosił się na roboty do Niemiec. Zrobił to, bo babcia kazała mu grać na skrzypcach, a on strasznie tego nie lubił. Wsiadł więc do pociągu i znalazł się w Bawarii. Pod koniec wojny wyjechał stamtąd do Belgii, do swojego wujka, czyli brata mojego dziadka, tego, który był ukraińskim nacjonalistą. On się nim zajął, wysłał go do szkoły, ale niespokojny duch, który siedział w ojcu, kazał mu zamustrować się na statek. Przez wiele lat był marynarzem, a nawet zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej. Ale pewnego razu przyjechał do Krakowa, do swojej ciotki Franciszki Makłowiczówny. To była jedyna osoba z rodziny, która mieszkała wtedy w granicach Polski. Dzięki temu poznał moją mamę i ja się urodziłem.
Nie musiałem odkrywać moich korzeni, bo choć babkę po mieczu widziałem na oczy raz w życiu, a dziadka dwa razy, to jednak opowiadano mi o ukraińskich krewnych. Od dziecka towarzyszyły mi też fotografie przodków w mundurach austro-węgierskich. Szybko też uświadomiłem sobie, że w tej wybuchowej mieszance krwi, jaką jest moja rodzina, nie ma nic dziwnego. Polacy są jedną z najbardziej wymieszanych nacji w Europie. W zasadzie każdy Polak ma w sobie jakąś część krwi żydowskiej, niemieckiej, ukraińskiej czy tatarskiej. Jeśli to do nas dotrze, to raczej trudno będzie nam zapisać się do Ligi Polskich Rodzin i bezsensownie posługiwać się słowem polskość. Bo polskość, przynajmniej dla mnie, oznacza spadek kulturowy po dawnej Rzeczypospolitej i jest czymś więcej niż językiem czy religią rzymskokatolicką.
Tym kulturowym spadkiem, z którego ja sam najwięcej czerpię, jest kuchnia, która zatoczyła szersze kręgi niż wyznaczone przez obce mocarstwa granice. Moja mama kultywowała tradycje kulinarne środkowoeuropejskie, z naciskiem na austriackie słodkości, strudle, piszingery, torty Sachera. To zresztą w wielu starych krakowskich domach do dzisiaj funkcjonuje i jest pokłosiem galicyjskich czasów. Z domu wyniosłem również smak potraw ukraińskich, choć pewnie w trochę mniejszym stopniu, bo ojciec, jak na marynarza przystało, rzadko bywał w Krakowie i nie przykładał do jedzenia aż takiej wagi. Ale bez ukraińskiej kutii nie mogę wyobrazić sobie wigilii.
Może kiedyś przyrządzę ją w mojej winnicy, którą niedawno kupiłem na Węgrzech. Choć fakt, że stałem się jej właścicielem, nie miał zbyt wiele wspólnego z chęcią powrotu do korzeni. Poszukiwałem po prostu miejsca w środku Europy, gdzie jest cieplej niż u nas i gdzie można uprawiać winorośle. I znalazłem je właśnie tam. Z mojej winnicy, która dopiero zresztą rośnie, mam 100 kilometrów do Budapesztu, 100 kilometrów do Wiednia, 300 do Triestu, 200 do Lublany i Zagrzebia, i 500 do Krakowa. Czy może być coś piękniejszego? To jest dla mnie idealna miejscówka, bo ja się czuję Europejczykiem, i to tym Środkowym.
Chrisanti po grecku
Właśnie takie drugie imię otrzymała po babci córka Andrzeja Sikorowskiego, lidera grupy Pod Budą, z którym od kilku lat śpiewa. Na pierwsze ma Maja.
– Moi greccy dziadkowie, Chrisanti i Dimitris Motsiou, przyjechali do Polski w latach 50., na fali emigracji greckich komunistów. Osiedlili się w Ustrzykach Dolnych, gdzie bardzo ciężko pracowali na roli, całe życie marząc o tym, by wrócić do kraju. W Bieszczadach przyszła na świat moja mama Chariklia, którą ojciec z czułością nazywa Franką. Poznali się na Akademii Rolniczej, kiedy razem zaczęli występować w Kabarecie „Pod Budą”. Wzięli ślub w prawosławnej cerkwi, no i ja przyszłam na świat.
Moja babcia, choć nie była do końca typową grecką staruszką, bo nie chodziła ubrana wyłącznie na czarno, to jednak, gdy się urodziłam, nie mogła zrozumieć, że ojciec zajmuje się mną na równi z mamą. Wychowana w greckiej tradycji, w której to wyłącznie kobiety opiekują się dziećmi, nie pozwalała mu zmieniać mi pieluch. Te kulturowe przyzwyczajenia przechodzą u nas z pokolenia na pokolenie. Mama, po moim przyjściu na świat, zrezygnowała z estradowej kariery i zajęła się domem. Dla mnie także najważniejsza w życiu jest rodzina. Kiedy ją założę i będę miała dzieci, to na pewno ograniczę koncerty. Mój grecki narzeczony, którego przekonałam, żeby zamieszkał w Krakowie, cieszy się z tego postanowienia.
Może wtedy będę miała też więcej czasu, by odwiedzać częściej grecką wioskę Despotis, do której, po 30 latach pobytu w Polsce, wrócili moi dziadkowie. Leży ona w górach Macedonii i jest tak malutka, że nie ma jej nawet na mapie. To cudowne, skąpane w słońcu miejsce, w którym rosną najlepsze na świecie oliwki i które, kiedy jeszcze babcia żyła, zawsze pachniało przygotowaną przez nią pitą, czyli ciastem faszerowanym cebulą i szpinakiem.
Przez wiele lat greckie pochodzenie nie miało dla mnie większego znaczenia. Wprawdzie co roku jeździliśmy do dziadków na wakacje, odwiedzaliśmy rodzinę mamy w Atenach, ale koleżankom w szkole raczej o tym nie opowiadałam. Nie widziałam potrzeby wyróżniania się spośród nich, tym bardziej że mam typowo słowiańską urodę. Dopiero kiedy już jako studentka Wydziału Turystyki i Rekreacji krakowskiego AWF-u pojechałam na roczny kurs językowy do Salonik, zrozumiałam, jak bliski mi jest ten kraj i ci ludzie. Choć może nie do końca wszystko mi się u nich podoba. Typowo grecka bezpośredniość, a czasem nawet nachalność, na co dzień bywa męcząca. Jednak odziedziczyłam wiele tamtejszych cech. Jestem tak jak Grecy bardzo otwarta, potrafię błyskawicznie nawiązać kontakt niemal z każdym nieznajomym człowiekiem i przeważnie mówię to, co myślę. No i mój południowy temperament od dzieciństwa każe mi śpiewać. Na początku występowałam z grupą Pod Budą. Teraz z tatą prezentujemy nasz wspólny projekt, zatytułowany – tak jak nasza
płyta – „Kraków – Saloniki”. Refren pierwszej piosenki brzmi tak: „Mam dwa serca i dwie dusze. Jakoś sobie z tym nadmiarem radzić muszę. Dwie historie, dwa języki. Tu kochany Kraków, a tam Saloniki”.