Życie w mieście, życie na wsi
Kiedy nadchodzi lato, smutno trochę, że nie możemy wybiec z chaty wprost na łąkę pełną stokrotek i pić mleka prosto od krowy. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
23.07.2009 | aktual.: 23.07.2009 16:01
Mieszkamy z Jadźką w centrum dużego miasta. Lubimy tu mieszkać, bo mamy pod ręką wszystko, czego nam trzeba. Ale kiedy nadchodzi lato, smutno trochę, że nie możemy wybiec z chaty wprost na łąkę pełną stokrotek i pić mleka prosto od krowy. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
Kiedy byłam mała, co roku jeździłam do cioci Gieni i wujka Stacha do małej wioski na południu. To był prawdziwy raj – krowy, konie, kury, kaczki i pies burek w swojej budzie witali mnie radośnie od płotu. Przez dwa tygodnie brałam udział w żniwach, doiłam, dokarmiałam, powoziłam i lepiłam z ciotką pyszne pierogi. Wiejski dom skrywał wiele tajemnic.
Na strychu zalegały ścięte z pola majówki, jadłyśmy z nich mak z siostrami bojąc się, że zostaniemy heroinistkami... W piwnicy natomiast było straszno i ciemno, zalegał węgiel i drewno, a ja bałam się nawet tam zajrzeć. W stodole była kupa siana. Skakaliśmy na nie z drabiny i to tam okazało się, że jestem nieszczęsnym alergikiem. Jakie piękne to były czasy!
Iga jeszcze tak naprawdę nie wie, co to jest wieś. Ma wprawdzie swoją ukochaną książeczkę, w której wszystko jest pięknie, ładnie pokazane, ale co to za wiedza! Teoria musi w końcu jakoś zostać skonfrontowana z prawdziwym życiem. Na razie jej wiedza o wsi sprowadza się do tego, co widziała za miastem. Czyli w gruncie rzeczy sprowadza się do krowy. Łaciata zawsze wita nas przed wjazdem na działkę babci i dziadka. Sądząc po wrażeniu, jakie krowa robi na Jadźce, cała wieś wprawi ją w prawdziwą ekstazę.
W mieście można także czasem spotkać coś, co jednoznacznie kojarzy się na z sielską wsią. Czasem jeszcze zdarzy się, że po Grunwaldzkiej przejedzie jakiś zabłąkany wóz, konia można zobaczyć z jeźdźcem na plaży, a w sklepach zoologicznych króliki i myszy. Jakoś powoli, krok po kroczku, zbieramy obraz wsi do kupy. Ale nic nie zastąpi przestrzeni, jaką dają łąki i pola oraz tego charakterystycznego zapaszku, rozlegającego się w malutkich miejscowościach. O nie, tego nie zastąpi żaden miejski zapach!
Ludzie migrują ze wsi do dużych miast, ale i coraz częściej z miasta – pod miasto. Jednym brakuje wrażeń, drugim świętego spokoju. Nam jako rodzinie trochę świętego spokoju, owszem, brakuje, ale jeszcze nie na tyle, aby wyrzec się szumu ruchliwej ulicy, sklepów pod domem, obecności rodziny i przyjaciół oraz tych wrażeń, które codziennie dostarczane są nam przez pulsujący rytm miasta.
Idealnie jednak byłoby mięć dwie rezydencje, jak to kiedyś u szlachty bywało i dzisiaj u nowobogackich się zdarza. Letnie rezydencja w górach lub nad jeziorem, a całoroczna tu gdzie mieszkamy – nad morzem, w mieście. No ale aby spełnić to marzenie, trzeba było wyjść za bardzo bogatego męża. Tatka jest może i bogaty, ale raczej duchowo. Drugiej rezydencji nie będzie, przynajmniej na razie.
Dlatego wybieramy się na wakacje. Jedziemy w Sudety, pooddychać świeżym powietrzem, popaść owce, pooglądać zwierzęta, połapać motyle i jeść zdrową żywność (mamy nadzieję). Będziemy się ładować słońcem (jak będziemy mieć szczęście) i pławić się w nicnierobieniu (jeśli w ogóle to możliwe, kiedy posiada się dziecko).
Wreszcie w życiu naszej córki nastąpi równowaga. Po życiu w mieście, pozna uroki wsi. Możliwe, że nie będzie chciała wracać. Możliwe, że my nie będziemy chcieli wracać. Ale w życiu jak jest, każdy widzi – nigdy nie mamy tego, co chcemy.