Urodziła się w 1888 roku w Biestrzynniku, ale mieszkała w pobliskich Dylakach z młodszym o dziewięć lat mężem Alfredem. O maleńkich Dylakach pod Ozimkiem zrobiło się głośno, kiedy w 1898 roku niemiecki przedsiębiorca Artur Fuchs postanowił zbudować tam fabrykę pończoch i wyrobów wełnianych. Pracowała w niej co druga dziewczyna z Dylak i okolicznych wiosek. Kiedy na dziewczyny "spływała łaska" i zachodziły w ciążę, niemal każda oddawała się w ręce Pauliny Czech.
Mówiono o niej "herod-baba", "baba-chłop" lub "grenadier", bo - za sprawą postury - ledwo mieściła się w nadprożu. Najczęściej jednak wołano na nią po prostu "Czeszka", od nazwiska. Choć sama nie miała dzieci, niestrudzenie kursowała na swoim wysłużonym "Podróżniku" z Dylak, przez Kotórz, Kadłub po Zakrzów i angażowała przyszłych tatusiów w ceremoniał przyjmowania na świat swoich pociech. Kiedy trafiała się ciężka zima i śnieżne zaspy stawały na drodze do porodu, motocykl musiał ustąpić miejsca samochodowi marki Warszawa. Woził nim Paulinę zaprzyjaźniony szofer, Paweł Spyra. Warszawa spisywała się bez zarzutu, bo niekiedy trafiały się kursy w te i nazad do dwóch rodzących jednocześnie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz też: Anna Jagiellonka przeżyła piekło. Koszmar zaczął się po śmierci króla
Po Paulinę wołano o każdej porze, w świątek, piątek. Któregoś razu wyprowadzono ją w pośpiechu z kościoła w Boże Ciało. Paulina była przy narodzinach Ireny, najstarszej córki pani Heleny Tomy z Dylak. - Wpadła do sieni ze swoją torbą z akuszerskimi akcesoriami, umyła ręce i zażyczyła sobie mocnej kawy. Kazała przynieść koce, ręczniki i wiadro, na które mnie posadziła, żeby wody odeszły. Potem doglądała mnie przez kolejne trzy dni.
- Jak chłop był w domu, musiał być przy porodzie, a nie chować się po szopach i kątach - wspomina pan Roman Klimas z Biestrzynnika. - Ludzie jej słuchali. A skoro słuchali i darzyli szacunkiem, musiała mieć w sobie to coś. Z całą pewnością intelektem biła na głowę całą resztę. Po porodzie, kiedy dziecko było nakarmione i suche, dawała rodzicom wiele porad. "Wychowanie tego dziecka zaczyna się od teraz. Nie za tydzień, nie za rok, ale właśnie teraz" - tak mówiła. Pomagała nie tylko przy porodzie. Potrafiła ocenić, czy stawy pracują prawidłowo, czy nie ma ograniczeń w odwodzeniu. Tak było w przypadku małego Zygusia, który płakał i płakał, a ona z wprawą ortopedy potrafiła temu zaradzić.
Zdarzały się porody z mniej przyjemnym przebiegiem. O jednym z nich wspomina w zapiskach Anny Ledwig, pasjonatki lokalnej historii, dawna podopieczna Czech:
"Było to w październiku 1956 roku. Mama straciła wiele krwi. Czeszka przywołała wtedy mojego tatę: - Macie ajerkoniaku? - No mamy. - To go przynieście. Tato przyniósł kieliszek. - Cóżeście mi tu przynieśli? Dawajcie całą karafkę! I tak napoiła mamę łyk po łyku jajecznym likierem z karafki. Mama mówiła potem, że zawsze miała słabość do siostry, która wtedy przyszła na świat, bo Czeszka w parze z ajerkoniakiem zatamowała krwotok i uratowała jej życie.
Przy mnie było inaczej: mama siedziała w kościele na Gorzkich Żalach. Na tych Gorzkich Żalach, wzięły ją bóle, ale krępowała się wyjść z ławki, więc się zawzięła i wytrzymała do końca. Kiedy wróciła do domu, rzuciła tylko ojcu: - Leć po Czeszkę! Za chwilę wbiegł sąsiad i wrzasnął: - Moja Marika rodzi! Pani Czeszko, moja Marika rodzi! Co teraz? - Jak to, co teraz? Musisz poczekać. Widzisz przecież, że tu się rodzi. Po latach z Manfredem, co to rodził się Marice, próbowaliśmy dociec, które z nas dwojga pierwsze przyszło na świat. Nigdyśmy do tego nie doszli, ale najpewniej urodziliśmy się jednocześnie. Z naszego rocznika, a był to rok 60., rodziło się wtedy dzieci w pierony. Wysyp, jak na grzybobraniu".
Położnica przez kilka dni pozostawała w łóżku pod opieką hebamamy, jak nazywano na Śląsku położną. Miała zakaz udawania się w określone miejsca – do piwnicy, na skrzyżowania dróg, przekraczania progu domu i po wodę do studni. Niewskazane było rozwieszanie pieluch na sznurku, zakładanie chustki na głowę, zalotne przeglądanie się w lustrze, spotykanie się ze starymi kobietami, wzruszanie się dolą bliźniego albo wręcz przeciwnie - robienie bliźniemu wyrzutów, a już kategorycznie zakazywano spoglądania na kondukt pogrzebowy. Tak oto przez sześć tygodni po porodzie opłotki domostwa pozostawały jedynym bezpiecznym azylem.
- Pamiętam, jak po tych sześciu tygodniach któryś z domowników przez nieuwagę nie zasunął rygla w drzwiach wejściowych - wspomina pani Helena Toma. - Szparę w drzwiach wykorzystał nasz podwórkowy piesek Misiu. Wszedł cichcem do pokoju, w którym leżałam i bez ceregieli wskoczył mi na łóżko. Intencje miał dobre: przyszedł zobaczyć córeczkę, ale co mi wtedy napędził strachu, to tylko ja wiem!
Nie wiadomo, czy Paulina kończyła szkoły. W Opolu, Bytomiu, Pszczynie i innych większych miastach na Śląsku do kształcenia akuszerek przywiązywano dużą wagę. Nauka trwała od kilku do kilkunastu miesięcy i kończyła się egzaminem. Oczywiście nie wszystkie dzieci rodziły się pod okiem dyplomowanej położnej. Akuszerki nadzorował lekarz powiatowy. Raz do roku przedstawiały mu sprawozdanie wraz z dziennikiem, w którym notowały informacje o dacie i godzinie rozwiązania, długości trwania ciąży i porodu, płci dziecka i szczegółach o stanie zdrowia jego i matki.
W Izbie Pamięci i Tradycji w Dylakach Paulina Czech spogląda ze zdjęcia okolonego wianuszkiem mniejszych fotografii "jej" dzieci. Każde z tych dzieci podążyło własnymi drogami, niekiedy rzucane na krańce świata. Współautorka Izby, pani Anna Duda, wspomina jedno z nich, kapitana żeglugi wielkiej z maleńkich podopolskich Dylak, który pewnego dnia wypłynął z portu i więcej do niego nie powrócił. Jego domem stało się morze.
Paulina zmarła w 1970 roku, Z jej domu, o którym mówiono, że nie był ciosany jak spod siekiery, ale miał zadatki na zabytek, nie pozostało dziś nic. Rozebrano go, a wraz z ostatnią zdemontowaną cegłą skończył się pewien etap w historii małej wsi. Jedyną pamiątką po akuszerce jest zadbany nagrobek na miejscowym cmentarzu i wspomnienia 4443 dzieci.