Tak przeżyli upadek PRL-u. "Wielu z nich straciło wszystko naraz"
PRL kojarzy się z kartkami na mięso, szarymi blokami i cenzurą. A jednak coraz częściej słychać głosy tęsknoty za tamtym światem. – Ludzie pracowali razem, mieszkali obok siebie, wspólnie spędzali czas. To budowało więź. Dzisiaj im tego brakuje – mówi Marta Madejska, autorka książki "Ostatni gasi światło. Przypowieści o transformacji".
Agnieszka Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski: Często słyszymy, że PRL był szary, smutny i opresyjny. A jednak, kiedy słuchamy ludzi z tamtego pokolenia, w ich głosie słychać coś w rodzaju tęsknoty. Czy naprawdę można żałować końca komunizmu?
Marta Madejska, pisarka, redaktorka, archiwistka społeczna, autorka książki "Ostatni gasi światło. Przypowieści o transformacji": Myślę, że to nie jest tęsknota za PRL-em jako ustrojem, tylko za pewną strukturą życia. Wiele osób tęskni za sposobem bycia razem, który wtedy był naturalny. Ta nostalgia, którą słyszymy w opowieściach, nie wynika z idealizowania PRL-u, tylko z żalu po utracie wspólnoty, a do tego jeszcze niektórych dóbr publicznych, które były wtedy bardziej dostępne. Ludzie wspominają nie tyle kartki na mięso, co sąsiadów z bloku i relacje z zakładu pracy.
Podam przykład – w Leśnej, gdzie istniały Zakłady Przemysłu Jedwabniczego DOLWIS i kilka innych fabryk, powstało wokół nich całe uniwersum – bloki, boisko, klub sportowy, dom kultury, nawet ośrodek wypoczynkowy. Organizowano zabawy dla dzieci czy wyjazdy integracyjne na grzyby. Ludzie pracowali razem, mieszkali obok siebie, wspólnie spędzali czas. Wiedzieli, do kogo zapukać po cukier, a do kogo z prośbą o pomoc w naprawie pralki. To budowało więź. Dzisiaj im tego brakuje.
Hit Krakowa. Powstają od ponad 20 lat
Czyli nostalgia nie dotyczy przeszłości politycznej, tylko społecznej?
Raczej tak. Dziś, z perspektywy czasu, widać, że tamta wspólnotowość dawała ludziom poczucie bezpieczeństwa. Kiedy nadeszła transformacja, wielu z nich straciło wszystko naraz – pracę, relacje, przestrzeń, która je scalała. Zamykano przedsiębiorstwa i podlegające im przychodnie, świetlice i biblioteki. Wokół prywatyzowanych gruntów wyrastały płoty z zakazem przejścia. Ludzie we własnym sąsiedztwie przestawali czuć się "u siebie". To było jak nagłe załamanie się świata. Szczególnie mocno dotknęło to kobiet, bo zlikwidowano wtedy też sporą część systemu opieki – znikały żłobki, przedszkola i stołówki. Nawet zwykłe codzienne sprawy stały się wielkim wyzwaniem.
W książce czytamy o blokowiskach, w których ludzie nie zamykali drzwi na klucz. Trudno to dziś sobie wyobrazić – teraz osiedla się grodzi, a ludzie zamykają drzwi na kilka zamków.
Tak, to była zupełnie inna rzeczywistość. Śmieję się czasem, że byłam ostatnim pokoleniem wychowanym w "polityce otwartych drzwi", kiedy dzieciaki wpadały do siebie bez zapowiedzi, a dorośli rozmawiali na korytarzu, czasami robiono wspólne porządki, albo gotowano razem. Potem przyszły zmiany, większa intymność, ale też anonimowość. Dzisiaj na osiedlu można mieszkać latami i nie znać nikogo za ścianą.
Mamy za to "przekleństwo grodzenia", jak to nazwała Beata Nowak, jedna z moich rozmówczyń. Żeby pójść do lekarza, musi teraz obejść pół dzielnicy, bo nie da się już jak dawniej prostą drogą. Opowiadała mi też historię młodych mam z nowego grodzonego osiedla, które nie miały u siebie placu zabaw, więc przyszły z dziećmi na plac na starym, otwartym blokowisku. Tamtejsze mieszkanki wyrzuciły je stamtąd. Powiedziały: "Wracajcie do siebie. My do was nie możemy wejść, więc wy też nie będziecie się tutaj bawić". Mały konflikt, a jednak symboliczny – pokazuje, jak bardzo się od siebie odgradzamy.
W ciągu trzydziestu lat przeszliśmy z modelu "wszyscy razem" do modelu "każdy sobie".
W latach 90. uznano, że "dobro wspólne" jest hasłem ośmieszonym, zaczęto nas uczyć, że liczy się samodzielność i sukces jednostki. Tak daleko w to zabrnęliśmy, że coraz słabiej umiemy funkcjonować w społeczeństwie. Ale nie jestem fatalistką. Nie ma sensu tworzyć czarnych wizji, że już nigdy nie nauczymy się współistnieć. Raczej warto szukać sposobów, jak te formy współżycia przywracać – czy to w społecznościach lokalnych, czy w kulturze, edukacji. Bo to się wciąż dzieje.
Kiedy zaczęłam pracować z młodzieżą studencką, miałam na początku wrażenie, że jestem z innej planety, ale po jakimś czasie zorientowałam się, że w gruncie rzeczy jesteśmy bardzo podobni. Różni nas doświadczenie – na przykład ja pamiętam świat przed internetem, oni nigdy go nie poznali.
Myślała pani - jaka szkoda, że nie urodzili się w latach 90.? Na pewno coś ważnego ich ominęło?
Warto pamiętać, że nasze dzieciństwo w latach 90. wcale nie było beztroskie, to był naprawdę trudny czas dla większości polskiego społeczeństwa. Ale jako dzieciaki potrafiliśmy znaleźć sobie różne obszary wolności i zastanawiam się czasem czy one mogą istnieć w świecie podłączonym do sieci niemal non stop.
W książce sięgnęła pani po źródła, do których rzadko zaglądają historycy – stare numery "Przyjaciółki", "Filipinki". Co te magazyny powiedziały pani o Polsce w trakcie przemiany?
Po zniesieniu cenzury na łamach takich pism rozkwitła publicystyka, ale prędko zniknęła, bo nie pasowała do nowych specjalizacji dla kobiecych czasopism. Najbardziej uderzające było to, jak gwałtownie zmieniały się one w okresie ich prywatyzacji. Wcześniej łamy "Przyjaciółki" łączyły tematycznie gotowanie, dzierganie i dbanie o urodę z opisywaniem polityki i gospodarki. Można było przeczytać o tym, jaka jest sytuacja w rolnictwie i co zapowiedział premier. Jeszcze w 1990 roku była tam rubryka "Z kraju", gdzie opisywano bieżące wydarzenia, publikowano wywiady z ekspertami, którzy komentowali zmieniającą się rzeczywistość. Redakcja próbowała wesprzeć swoje czytelniczki i pomóc im zrozumieć to, co się dzieje.
Trzeba pamiętać, że w czasach przed internetem to wokół prasy skupiały się ponadlokalne "fora dyskusyjne". Kobiety pisały listy, wymieniały się opiniami, wspierały nawzajem. Z czasem to wszystko zniknęło – kolejne numery wypełniało coraz więcej reklam. Czytelniczki mogły poczuć, że już nie są częścią społeczności, tylko konsumentkami treści.
Książka "Ostatni gasi światło" to nie tylko opowieść o przeszłości, ale i o utracie?
Jej podtytuł brzmi "Przypowieści o transformacji", bo chciałam spojrzeć na to wszystko, jak na rodzaj historycznej lekcji. Staram się zrozumieć, co straciłyśmy, czasem nawet o tym nie wiedząc. Ale zastanawiam się też, czego możemy się z tamtych doświadczeń nauczyć i wykorzystać, jeśli w naszym życiu znów nastąpią tak potężne zmiany, jak te, które przyniosła transformacja.
Rozmawiała Agnieszka Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski