Mówi o feminizmie. "Otwiera przestrzeń na nowy model męskości"
– Często spotykam kobiety, które zgadzają się z większością postulatów feminizmu, ale nie chcą się nazywać feministkami, bo boją się tej łatki. I to jest, moim zdaniem, duży problem społeczny – mówi w rozmowie z WP Kobietą Justyna Bakalarska-Stankiewicz, autorka książki "Różnorodne. O prawdziwym wizerunku kobiet nie tylko w marketingu".
Agnieszka Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski: 7 listopada obchodzimy Światowy Dzień Feminizmu. Gdy spojrzy Pani na rok 2025 – mamy w Polsce powody do świętowania?
Justyna Bakalarska-Stankiewicz, ekspertka z zakresu komunikacji inkluzywnej i marketingu, autorka książki "Różnorodne. O prawdziwym wizerunku kobiet nie tylko w marketingu": Trudno mówić o konkretnych powodach do świętowania, bo wciąż ogrom pracy przed nami, ale jesteśmy świadkami bardzo ciekawej zmiany w podejściu do tematu feminizmu. Zaczynamy do niego podchodzić bardziej holistycznie, rozumiejąc, że równość to nie jest tylko temat dotyczący kobiet.
Patriarchat wpływa na wszystkich – zarówno na kobiety, jak i na mężczyzn. Jeśli zrozumiemy, że system oparty na stereotypach krzywdzi obie płcie, to zaczniemy inaczej rozmawiać o feminizmie. I to mnie naprawdę cieszy. Bo w tym sensie wracamy trochę do korzeni – pierwsze feministki często miały za sojuszników mężczyzn, którzy też chcieli walczyć o równość.
W Polsce jednak nadal tylko 31 procent kobiet utożsamia się z ruchem feministycznym. To niewiele. Skąd ten dystans?
Myślę, że to wynik wieloletniego, błędnego rozumienia tego słowa. Feminizm przez lata był postrzegany jako coś radykalnego, agresywnego, skierowanego "przeciw mężczyznom". Nazwanie kogoś feministką bywało obraźliwe. A przecież feminizm nie polega na walce z kimkolwiek – to walka o prawo do równości, o prawo do decydowania o sobie.
Często spotykam kobiety, które zgadzają się z większością postulatów feminizmu, ale nie chcą się nazywać feministkami, bo boją się tej łatki. I to jest, moim zdaniem, duży problem społeczny. Bo dopóki będziemy widzieć feminizm jako zjawisko "dla wybranych", dla jakiejś konkretnej grupy walczących kobiet, dopóty nie stanie się on ruchem, który dotyczy nas wszystkich.
"Idiotyczny skutek źle komunikowanego feminizmu". Przetakiewicz o komplementach
Rośnie liczba bardzo młodych kobiet, które otwarcie mówią "nie jestem feministką, chcę, by mąż mnie utrzymywał, wolę siedzieć w domu". Skąd w nich ten bunt przeciwko feminizmowi?
Myślę, że to reakcja na pewne skrajności. Przez lata feminizm musiał mocno przechylić szalę, żeby w ogóle coś się zmieniło. Teraz obserwujemy pewne "odbicie" — młodsze kobiety mówią: "chcę mieć prawo wyboru, ale nie muszę być wojowniczką". A przecież walka o prawo do bycia "panią domu" wbrew pozorom również jest feministyczna, bo w gruncie rzeczy chodzi o możliwość wyboru. Podobnie wygląda to w kwestii macierzyństwa i wychowania dzieci. Kobiety mają dość słuchania komentarzy w rodzaju "wyrodna matka", gdy wysyłają dziecko do żłobka, "karierowiczka", gdy poświęca się pracy albo "utrzymanka", gdy z tej pracy rezygnuje na rzecz opieki nad dziećmi.
Za opisywanym przez panią zjawiskiem może stać również pewna nostalgia, ale i zmęczenie. To sprzeciw wobec presji, którą odczuwało moje pokolenie, że trzeba pogodzić wszystko. Mieć karierę, być idealną matką, wyglądać nienagannie, rozwijać pasję i jeszcze dbać o dom. To ogromne obciążenie. Młode kobiety widzą, jak ich matki i starsze koleżanki próbowały sprostać tym oczekiwaniom, często kosztem siebie, i mówią: "ja tak nie chcę".
To jakie powinny być dziś najważniejsze postulaty feminizmu w Polsce?
Nadal zmagamy się z poważnym problemem przemocy ekonomicznej wobec kobiet w związkach. W ponad 70 proc. przypadków to właśnie kobiety są ofiarami finansowej kontroli i uzależnienia. Wciąż słyszę historie o partnerkach pozbawionych dostępu do wspólnych pieniędzy, szantażowanych i uzależnionych od decyzji mężczyzny w kwestiach podstawowych, jak zakupy czy opłaty. Mężczyźni często podkreślają, że są przeciwni rzekomemu faworyzowaniu kobiet w sądach, ale rzeczywistość bywa inna. W wielu przypadkach to kobiety zostają same z dziećmi, a partner po prostu odcina się od obowiązków rodzicielskich i odchodzi.
Ogromnym wyzwaniem pozostaje również powrót na rynek pracy po urodzeniu dziecka. Nadal brakuje systemowych rozwiązań, które realnie wspierałyby kobiety w tej sytuacji. Nie mniej ważna jest jednak zmiana społecznej narracji. Wciąż pokutuje przekonanie, że kobieta ma mniejsze kompetencje, że jest "zbyt emocjonalna", "za dobrze" albo "za źle" wygląda.
Według raportu Global Gender Gap kobiety i mężczyźni będą zarabiać tyle samo dopiero za 257 lat. Jak przyspieszyć ten zegar?
Jeszcze kilka lat temu szacowano, że wyrównanie płac między kobietami a mężczyznami zajmie około 140 lat. Niestety pandemia znacząco ten czas wydłużyła. To właśnie kobiety częściej traciły wtedy pracę, częściej też zostawały w domu z dziećmi, przejmując ciężar opieki i zdalnej edukacji. W efekcie nierówności – zamiast maleć – pogłębiły się.
Ale problem sięga głębiej. Usłyszałam kiedyś od jednego z przedsiębiorców: "płeć w biznesie nie powinna mieć znaczenia, ale wolę zatrudnić mężczyznę, bo nie zajdzie w ciążę". I właśnie w tym tkwi sedno – kobiety wciąż bywają karane za coś, co jest biologicznie naturalne. Obowiązkowy urlop tacierzyński, wspieranie ojców w opiece nad dziećmi czy elastyczne formy pracy to nie tylko kwestie ekonomiczne, ale element budowania nowej kultury równości.
Czy każdy mężczyzna powinien być feministą?
Może nie tyle, że powinien, ale z pewnością warto — choćby dla samego siebie. Feminizm walczy z patriarchatem, a ten system szkodzi również mężczyznom. To właśnie on utrwala przekonanie, że "chłopaki nie płaczą", że nie wypada okazywać emocji, że mężczyzna zawsze musi być silny i niezłomny. Efekt? W Polsce większość samobójstw popełniają właśnie mężczyźni. Feminizm otwiera przestrzeń na nowy model męskości – wrażliwej, empatycznej, opiekuńczej. Pokazuje, że mężczyzna może pchać wózek, chodzić na terapię, wybrać rodzinę zamiast kariery. Może być sobą, nie tracąc nic ze swojej męskości. Daje przyzwolenie na realizację innych niż tradycyjne wzorców –bycia zaangażowanym, obecnym rodzicem, a nie tylko "pomocnikiem" w wychowaniu.
To ruch, który daje mężczyznom wolność i realny wybór, jednocześnie zmniejszając presję związaną z rolami zawodowymi czy społecznymi. Uczy partnerstwa, współpracy i emocjonalnego wsparcia między mężczyznami. To ogromna, pozytywna zmiana, z której korzystają wszyscy. Bo mężczyzna, który rozumie ideę feminizmu, to mężczyzna wolny od ograniczeń – i po prostu szczęśliwszy.
7 listopada to również rocznica urodzin jednej z najwybitniejszych postaci w historii nauki - Marii Skłodowskiej-Curie. Jej odkrycia zrewolucjonizowały świat w czasach, gdy wierzono jeszcze, że edukacja może szkodzić kobiecej płodności. Czym jest właściwie "efekt Matyldy"?
To zjawisko polegające na umniejszaniu zasług kobiet w nauce. Przez lata ich osiągnięcia przypisywano mężczyznom — profesorom, promotorom czy współpracownikom. Wiele badaczek zostało zapomnianych, choć miały ogromny wpływ na rozwój swoich dziedzin. Ich odkrycia publikowano pod męskimi nazwiskami, odbierając im uznanie i miejsce w historii nauki. Dopiero dziś zaczynamy odkrywać, jak wiele zawdzięczamy kobietom w fizyce, matematyce, biologii czy informatyce.
Niestety w szkolnych podręcznikach i głównym nurcie edukacji wciąż niewiele mówi się o naukowczyniach. W efekcie większość osób potrafi wymienić tylko jedno nazwisko — Marii Skłodowskiej-Curie. A przecież było ich znacznie więcej: Zofia Kielan-Jaworowska - wybitna paleontolożka, Maria Czaplicka - badaczka Syberii, Hanna Hirszfeldowa - lekarka i współtwórczyni teorii grup krwi, Magdalena Bendzisławska - pierwsza kobieta chirurg w Polsce czy Wilhelmina Iwanowska - astronomka i pionierka badań nad gwiazdami. Wszystkie one zasługują na to, by wreszcie odzyskać należne im miejsce w historii nauki.
Rozmawiała Agnieszka Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski