Blisko ludziAnnie Leibovitz. Moment na wieki

Annie Leibovitz. Moment na wieki

Stanąć przed obiektywem Annie Leibovitz jest jak nobilitacja. Ikona fotografii nie przyjmuje każdego zlecenia. Do tych wybranych przygotowuje się długo i starannie. Każdy, kto staje przed jej obiektywem może być pewny, że efekty powalą na kolana. Czasem zadziornie, ale zawsze w dobrym smaku.

Annie Leibovitz. Moment na wieki
Źródło zdjęć: © Eastnews

02.10.2015 | aktual.: 02.10.2015 11:49

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Stanąć przed obiektywem Annie Leibovitz jest nobilitacją. Ikona fotografii nie przyjmuje każdego zlecenia. Do tych wybranych przygotowuje się długo i starannie. Każdy, kto staje przed jej obiektywem może być pewny, że efekty powalą na kolana. Czasem zadziornie, ale zawsze w dobrym smaku.

Lista gwiazd, które przez ostatnie ponad pół wieku stanęły przed obiektywem Annie Leibovitz, wydaje się nie mieć końca. Oprócz prezydentów i pierwszych dam USA, legend rocka i srebrnego ekranu, ofiar wojen i uczestników afery Watergate, obiektyw Annie nieustannie rejestruje intymne szczegóły z jej życia prywatnego. U 66-letniej Annie, dziś matki trójki malców, to właśnie w rodzinnym domu wszystko się zaczęło.

Annie-Lou Leibovitz urodziła się 2 października 1949 roku w żydowskiej rodzinie w Waterbury w stanie Connecticut. Była trzecim z szóstki dzieci nauczycielki tańca Marilyn Edith oraz Samuela Leibovitza, pułkownika Amerykańskich Sił Powietrznych. Praca ojca wiązała się z licznymi przeprowadzkami całej rodziny. Dystanse pomiędzy kolejnymi miejscami zamieszkania były długie, toteż dzieci często oglądały świat przez okna samochodu.

- Zawsze widziałam krajobrazy w ramce – wspomina Annie Leibovitz w filmie dokumentalnym „Life Through a Lens”, odtwarzając w pamięci kształt szyby, przez którą podziwiała niekończące się widoki. - Tak widziałam świat – dodaje.

Mama Annie chętnie dokumentowała wydarzenia z życia państwa Leibovitz. Filmowała je i fotografowała. - Aparat po prostu był kolejnym członkiem naszej rodziny – wyjaśnia Annie. Sama chwyciła po to urządzenie będąc nastolatką. Był to czas wojny w Wietnamie, podczas której rodzina została wysłana do bazy wojskowej na Filipinach. Annie, zagorzała przeciwniczka wojny, wcale nie miała ochoty na egzotyczną przeprowadzkę. - Właściwie mój tata musiał mnie tam zaciągnąć siłą – śmieje się po latach. Amerykańska baza wojskowa okazała się jednak ciekawym miejscem do fotografowania, a coraz mocniej rozwijająca się w Annie pasja zaprowadziła ją wkrótce na studia sztuki w San Francisco Art Institute.

Tam z aparatem w ręku mogła dokumentować zmieniające się oblicze młodzieży, a właściwie całej Ameryki. Wtedy jeszcze nie sądziła, że zostanie artystką. Raczej widziała się w roli nauczycielki sztuki.

Studia ją pochłaniały, zwłaszcza, że nauka fotografii była oparta na doświadczeniach Roberta Franka, ikony amerykańskiej fotografii XX wieku, oraz Henriego Cartier-Bressona, który miał podobną pozycję w Europie. Byli prawdziwymi rewolucjonistami w tej dziedzinie.To ich Annie uważa za największych nauczycieli swojego przyszłego fachu. Młoda artystka szybko zorientowała się, że nie pogodzi planowanej pracy nauczyciela ze światem sztuki. Wybrała tę drugą opcję. Spojrzenie Lennona

W 1970 roku wpadła ze swoimi pracami do mieszczącej się w San Francisco redakcji magazynu „Rolling Stone”. Było to nowe czasopismo poświęcone muzyce i kulturze rockowej. Tworzyli go ludzie oddani swojej idei, z wypiekami obserwujący to, co działo się na ulicach San Francisco i reszty kraju, kochający scenę i dobiegającą z niej muzykę. Annie została zaproszona do współpracy z redakcją, której członkowie byli w podobnym do niej wieku lub niewiele starsi. Musiała wejść do zespołu, w którym pracowała z wydawcą, dziennikarzami i dyrektorem artystycznym. Teraz, obok niej i jej aparatu, były jeszcze inne wizje, które jak się okazało, doskonale rozumiała. Miała dziennikarskie wyczucie, wielką wyobraźnię, zapał do pracy i chęć bycia częścią tamtej kultury. - Wszyscy pracowaliśmy nad czymś, w co wierzyliśmy. Dorastaliśmy razem – mówi Annie.

Szybko okazało się, że dokłada do treści „Rolling Stone” coś więcej niż tylko zdjęcia. Potrafiła przekazać w nich opowieść i dać im duszę. Wcześniej nie przywiązywano w redakcji aż takiej uwagi do warstwy graficznej magazynu. Fotografie traktowano jak zwykłe obrazki, a nie przekaz – coś, co opowiada swoją własną historię.

- Magazyn to totalnie białe płótno, które czeka na zapełnienie obrazkami – mówi Leibovitz. Wiedziała, gdzie tych obrazków szukać. W 1971 roku Jann Wenner, twórca i redaktor naczelny „Rolling Stone”, jechał na wywiad z Johnem Lennonem i Yoko Ono. Annie sama zaproponowała, że będzie mu towarzyszyć i zrobi kilka zdjęć, które zilustrują materiał.

- Wciąż była jak studentka – wspomina pierwsze spotkanie z fotografką Yoko Ono. – Bardzo młoda i słodka. To było dość zaskakujące, że Jann nie przyjechał do nas z żadnym słynnym fotografem. Ale okazało się, że Annie zależy na wydobyciu z nas duszy. To nam odpowiadało. 21 stycznia 1971 roku ukazało się wydanie „Rolling Stone”, z którego spoglądał John Lennon. To była pierwsza okładka, na której wykorzystano zdjęcie zrobione przez Leibovitz. W spojrzeniu eks-Beatlesa była moc i siła. - Nigdy nie zapomnę uczucia, jakim było dla mnie oglądanie we wszystkich kioskach mojego zdjęcia przekształconego w okładkę magazynu – wspomina artystka.

Wenner docenił potencjał Annie. Od tej pory miała nieograniczoną przestrzeń, którą wykorzystywała. Pracowała ze wszystkimi dziennikarzami „Rolling Stone”. Szybko przekonywała do siebie ludzi, a ci widzieli w niej zarówno dziką, jak i uduchowioną dziewczynę. W magazynie pisano o wielu rzeczach, które działy się w życiu młodych Amerykanów. Annie odnajdywała się w każdym temacie. Zdjęcie, na którym widać odlatujący helikopter z Richardem Nixonem na pokładzie oraz służbę zwijającą czerwony dywan, na którym odchodzący prezydent stawia ostatnie kroki na terenie Białego Domu, przeszło do historii. Fotografia ta, wieńcząca aferę Watergate i prezydenturę Nixona, opublikowana została bez tekstu. Jej przekaz jest nadzwyczaj zrozumiały.

Co pamięta Keith Richards?

Był rok 1975, kiedy Annie po raz pierwszy fotografowała Arnolda Schwarzeneggera. Pojechała za nim aż do Afryki Południowej, gdzie 28-letni wówczas kulturysta startował w konkursie Mr. Olympia, którego był już pięciokrotnym laureatem.

- Tego ranka Arnold chodził nago. Zupełnie jak większość modeli czy sportowców, którzy kochają swoje ciało, nie przeszkadzało mu to, że nie miał ubrania – wspominała fotograf w swojej książce „Annie Leibovitz at Work”.

Schwarzenegger jeszcze niejednokrotnie stawał przed jej obiektywem. Ich współpraca zaowocowała słynnymi zdjęciami Arnolda na białym koniu, na nartach i z Dolly Parton. - Annie stawała się częścią twojego życia, nawet nie wiesz kiedy – wspomina Schwarzenegger. Dla Leibovitz było ważne, aby poczuć atmosferę panującą w danym środowisku oraz żeby wznieść się na poziom zrozumienia z osobami, które fotografowała. Z muzykami jeździła w trasy koncertowe. Robiła na nich to, co inni jej uczestnicy. Spędzała z nimi przynajmniej kilka dni wierząc, że „jeśli jesteś naprawdę dobrym dziennikarzem, stajesz się częścią tego, co robisz, a to najlepsza droga do tego, by zrobić zdjęcia”. Dziś uważa, że to było głupie stwierdzenie. - Bałam się o Annie-Lou, kiedy miała pracować z Rolling Stones – wspominała wyprawę w trasę koncertową rockowej legendy mama artystki, Marylin Leibovitz. Uczestnictwo w tym tournée odradzał jej też redaktor naczelny magazynu, Jann Wenner, obawiając się, że to zbyt ekstremalne przeżycie dla młodej
dziewczyny. Bezgraniczną sławę zespołu otulały uzależniające opary wszelkich używek i morze alkoholu. Keith Richards dziś ze śmiechem wspomina, że Annie była pierwszą kobietą-fotografem, którą spotkał.

- Przetrwała z nami kilka dni. Była z nami cały czas, wszędzie. Ale wcale nie odczuliśmy, żeby była wścibska – mówi gitarzysta. Trasa z Rolling Stones dała jej nauczkę – artystka zaczęła ostrożniej podchodzić do swojej pracy, którą przypłaciła wizytą na odwyku. Ale wszelkim uzależnieniom, tak popularnym wówczas wśród muzyków, dała się ponieść niemal cała redakcja magazynu „Rolling Stone”, który na moment okrył się złą sławą.

Zanim do tego doszło, waga „Rolling Stone” na rynku prasowym diametralnie wzrosła. Aby być bliżej reklamodawców, w 1977 roku redakcja zdecydowała się przenieść z lokalu w San Francisco do Nowego Jorku. Pozycja i dochody magazynu pozwoliły na wynajęcie dużej powierzchni w ekskluzywnym biurowcu zlokalizowanym w sercu Manhattanu. Annie planowała pobyć w mieście przez rok, a potem wrócić do Kalifornii. Nie sądziła, że zostanie tu na zawsze.

Nowy Jork

Chciała poznać smak miasta, z którego wywodzili się znani artyści-fotograficy, jak np. Richard Avedon, którego miała zaszczyt poznać zaraz po przyjeździe do Nowego Jorku. Podobnie jak inni członkowie redakcji, sama musiała sobie poradzić z przeprowadzką i odnalezieniem się w obcym, wielkim mieście. Nie przyszło jej to z łatwością. Potrzebowała czasu, ale i nauczyciela. Na drodze Annie pojawiła się na szczęście Bea Feitler, która w tamtym czasie znała wszystkich liczących się fotografików i grafików. Miała ogromną wiedzę na temat edycji zdjęć, kreowania ich i wykorzystywania w prasie. Kiedy pierwszy raz zwróciła uwagę Annie, że ta zupełnie nie wykorzystała szansy, jaką dało jej spotkanie się z Bruce’em Springsteenem, Leibovitz spędziła kilka godzin przyglądając się wykonanym zdjęciom i próbując zrozumieć, w czym tkwią jej błędy. Dziś dostrzega je jednym spojrzeniem. Wkrótce rozpoczęła też naukę zupełnie innej formy fotografii, jaką były zdjęcia wykonywane w określonej scenerii. Pierwszym dziełem, które
powstało w ten sposób, było zdjęcie Bettie Midler leżącej w otoczeniu setek czerwonych róż, które ozdobiło okładkę jednego z numerów „Rolling Stone” w 1979 roku.

Pozycja Annie Leibovitz rosła, a za nią przychodziły zlecenia z innych tytułów, jak np. „Life”, dla którego artystka miała wykonać serię zdjęć współczesnych poetów. Podczas pierwszych lat spędzonych w Nowym Jorku powstały tak słynne dzieła Leibovitz, jak chociażby piękna seria o zespole Fleetwood Mac czy Blues Brothers z niebieskimi twarzami. Była nieustannie chwalona. Sama artystka uważała, że jej pomysły są zupełnie proste, podstawowe. Tak czy inaczej, doskonale potrafiła bawić się grafiką i przemycać do zdjęć swoje poczucie humoru i ironię. Czasem odwoływała się do osobowości fotografowanej osoby, kiedy indziej wydobywała z niej jakąś formę komentarza. Na kolejne wydania magazynu „Rolling Stone” czekano tylko po to, by zobaczyć następny zestaw fotografii wykonanych przez Annie Leibovitz.

Po dziesięciu latach od pierwszego spotkania, przed obiektyw Annie wrócili Yoko Ono i John Lennon, wciąż żyjący w wyjątkowo ciepłych i intymnych objęciach miłości, którą chętnie manifestowali. Podczas sesji zdjęciowej, która odbyła się 8 grudnia 1980 roku, powstało wiele kojących, spokojnych obrazów pary. Wśród nich słynna fotografia przedstawiająca Yoko leżącą w ubraniu, obejmowaną przez nagiego Johna. Zdjęcie doskonale obrazowało piękną balladę „Love”, która w tamtym czasie była obecna na wszystkich listach przebojów. W piosence Lennon potwierdzał swoje głębokie uczucia wobec kobiety, którą obejmował.

- Nie wiedzieliśmy wtedy, że stanie się coś strasznego – wspominała Yoko Ono. Pięć godzin po wykonaniu słynnego zdjęcia, John Lennon został zastrzelony. Wspomniana fotografia ukazała się na okładce „Rolling Stone”, wydanego 22 stycznia 1981 roku. Okładka nie zawierała żadnych tytułów i tekstów, jedynie logo czasopisma. Znów nie potrzebne były słowa. Inny profil

W 1983 roku Annie zmieniła barwy. Z szalonego „Rolling Stone” przeszła do redakcji „Vanity Fair”, która zaoferowała jej szersze możliwości. Teraz fotograf musiała zmierzyć się z nauką pracy z aktorami, którzy mieli inne przyzwyczajenia i wymagania niż muzycy. Leibovitz nie spotkała się wcześniej z tym, że ktoś może chcieć pokazywać tylko jeden profil, ma jedną ładniejszą stronę, a drugą uważa za mniej fotogeniczną. Nikt wcześniej nie starał się zakrywać blizn, ukrywać swoich wad.

Nowe środowisko powitało Leibovitz z otwartymi ramionami. Fotograf chłonęła kolejne wyzwania, a i redakcja „Vanity Fair” nie pozostała bez zysku. Dotychczas wielu celebrytów nie chciało brać udziału w projektach zaproponowanych przez pracowników magazynu. Tymczasem dla Annie gotowi byli zrobić wszystko. Wiedzieli, że gdy staną przed jej obiektywem, efektem tej współpracy będą zdjęcia, które staną się legendarne.

- Nazwisko Annie otworzyło nam wiele drzwi – wspomina Tina Brown, redaktor naczelna „Vanity Fair” w latach 1984-1992.

Whoopi Golberg uważa, że po sesji zdjęciowej z Leibovitz, którą wykonano w 1984 roku, zmieniło się jej życie: „Szłam ulicą, a wszyscy ludzie znali moje imię”. Na zdjęciu czarnoskóra aktorka pojawiła się w wannie po brzegi wypełnionej mlekiem. Kontrowersyjna fotografia akcentuje afroamerykańskie korzenie Goldberg. Mimo domniemanej nagości aktorki, w obrazie nie ma nic wulgarnego. Z kolei w 1991 roku na okładce „Vanity Fair” pojawiła się naga Demi Moore w bardzo zaawansowanej ciąży. Okładka ta podniosła sprzedaż magazynu z ośmiuset tysięcy egzemplarzy do miliona. - Demi stała się słynna już na zawsze – komentuje sukces Tina Brown.

- Okładka to nie fotografia. To reklama – tłumaczy Annie Leibovitz. – Moje prawdziwe fotografie są wewnątrz magazynu.

Miłość do tańca i do Susan

Annie jest też autorką wielu niesamowitych fotografii przedstawiających tancerzy. Jak sama przyznaje, uwielbia ruch, co zapewne jest zasługą jej mamy, która pokazała, na jakie pozycje powinna zwrócić uwagę. W 1990 roku przez trzy tygodnie towarzyszyła na Florydzie artystom baletowym, Mikhailowi Baryshnikovi i Robowi Bessererowi. Interesowała się każdym etapem powstawania nowego układu. Wychwytywała emocje, pozy, pracę, lekkość, trud, radość… Żadne ze zdjęć, które wykonała podczas prób tancerzy, nie było tradycyjną, sztampową kompozycją mieszczącą się w foremnym prostokącie. Liczył się moment.

Duży zbiór stanowią fotografie, na których widać Susan Sontag. To efekt bliskiej przyjaźni pomiędzy Annie oraz biseksualną eseistką i aktywistką. Nigdy nie mieszkały razem, ale okna ich apartamentów wychodziły na siebie, by partnerki mogły wiedzieć, co dzieje się u drugiej. Pomagały sobie w życiu i pozostawały w bliskich relacjach od 1989 roku. Leibovitz fotografowała Sontag, aż do śmierci tej drugiej w 2004 roku (spowodowanej białaczką).

Susan była człowiekiem słowa, Annie obrazu. Doskonale się uzupełniały. Niezwykły intelekt Sontag pozwalał kobietom na niekończące się dyskusje na temat pracy Leibovitz, historii i światła, które przebijało się przez jej prace. Susan wielbiła talent Annie, a ta uważnie słuchała komentarzy na temat swojej pracy. Za namową Susan, Leibovitz pojechała do Sarajewa, gdzie zrealizowała przerażający i poruszający reportaż z wojny.

Współpracownicy Annie mówią o niej, że jest wymagająca. Trudno, żeby nie była – wystarczy spojrzeć, jak wielkimi produkcjami stały się jej sesje zdjęciowe. Kiedyś wystarczyła niewielka garderoba, dziś są to najbardziej wymyślne scenografie, pełne statystów i asystentów. Annie dostaje jednak to, czego chce.

- Jest warta każdych pieniędzy – kwituje Annie Wintour, redaktor naczelna „Vogue”, która gotowa była otworzyć przed Leibovitz drzwi do Wersalu. Tu, w pięknych ogrodach i komnatach przechadzała się Kirsten Dunst w roli Marii Antoniny, ze swoim wytwornie stylizowanym dworem. - Annie przybija znaczek do każdego swojego zdjęcia. Możesz popatrzeć na fotografię i od razu wiesz, że nie mógł jej wykonać nikt inny – dodaje Wintour.

Karolina Karbownik/ WP Kobieta

Komentarze (2)