Blisko ludziDotyk działa cuda. Tutaj tulą porzucone dzieci

Dotyk działa cuda. Tutaj tulą porzucone dzieci

Dotyk działa cuda. Tutaj tulą porzucone dzieci
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Ewa Kaleta
05.01.2017 13:31, aktualizacja: 09.01.2017 10:27

- Moim zadaniem jest rozpieszczać mojego Księcia. Dawać poczucie, że komuś na nim zależy, że jest kochany i bezpieczny - mówi Joanna Stelmaszczyk, która jest wolontariuszką w "Tuli - Luli". Tutaj trafiają maluchy z okien życia czy pozostawione w oddziałach szpitalnych.

- Tulamy i lulamy do 20 dzieci, w wieku od 3 dni do roczku - mówi Jolanta Kałużna, inicjatorka powstania ośrodka, jego dyrektor, z zawodu psycholog. - Urządziliśmy dla nich 6 domowych pokoików. W każdym z nich jest bujany fotel dla niani lub pielęgniarki.
"Tuli - Luli" to Interwencyjny Ośrodek Preadopcyjny w Łodzi, w którym opiekę znajdują porzucone tuż po urodzeniu dzieci wymagające specjalistycznej opieki i rehabilitacji. Jego prowadzeniem, od października, zajmuje się łódzka Fundacja Gajusz, która prowadzi także Pałac – jedno z niewielu w Polsce hospicjów stacjonarnych dla dzieci.

Obraz
© Ośrodek preadopcyjny Tuli Luli

Czym się konkretnie zajmujecie w ośrodku?
Jolanta Kałużna, dyrektorka "Tuli Luli":
Jeżeli rodzice postanowili oddać dziecko do adopcji, to po porodzie mają 6 tygodni na przemyślenie swojej decyzji. Wtedy dziecko przebywa u nas. Jeżeli rodzice zrzekną się praw, maluch może iść do adopcji. W "Tuli Luli" zajmujemy się też diagnozą i terapią wielospecjalistyczną. Wszystkie dzieci, które trafiają do ośrodka doświadczają traumy porzucenia, część ma zaburzenia ze spektrum FAS (zaburzenia poalkoholowe jeżeli matka piła w okresie ciąży)
.
Czuwamy też nad tworzeniem się więzi z rodzicami adopcyjnymi.
To sukces, że udało się nam stworzyć ośrodek, który spełnia wszystkie funkcje terapeutyczne. Dzieci będą przebywać w miejscu, które jest przytulnym domem, wśród osób, które mają dla nich wiele serca oraz profesjonalne umiejętności opieki i terapii. Zaskoczyła nas liczba osób gotowych nieść pomoc.

*W ośrodku dziećmi zajmują się wolontariusze Czy zainteresowanie wolontariatem było duże? *
Zainteresowanie? Było bardzo duże. W pierwszej turze zgłosiło się ponad 80 osób.

Co daje tulenie?
Tulenie pozwala na prawidłowy rozwój. Wpływa na rozwój emocji, aby w przyszłości dziecko mogło nawiązać prawidłową relację z innymi. Tulenie to szansa na dobre życie, mimo porzucenia we wczesnym dzieciństwie!

Jakie macie plany na przyszłość?
Pomagać, pomagać i jeszcze raz pomagać, aby dzieci miały szczęśliwe życie, a rodziny adopcyjne pociechę z dzieci. Chcielibyśmy, aby dzieci były u nas jak najkrócej i szybko trafiały do domów rodzinnych.
Chcielibyśmy też stworzyć system pomocy dziecku i rodzinie, wtedy gdy maluch jest już w domu adopcyjnym. Aby rodziny adopcyjne miały możliwość dzielenia się swoimi radościami i smutkami oraz miały dostęp do profesjonalnej pomocy.

Mój Książę ma miesiąc

Joanna ma 45 lat (na pierwszym zdjęciu), z wykształcenia jest nauczycielką edukacji wczesnoszkolnej. Przez 20 lat pracowała na Uniwersytecie Łódzkim jako wykładowca. Uczyła na wydziale Nauk o Wychowaniu. Jednocześnie pracowała w świetlicy szkolnej jako wychowawca. Ma troje dzieci.

Mówi pani, że Tuli Luli to kolejny etap na drodze pani rozwoju?
Joanna Stelmaszczyk: Tak. Pomysł, żeby zostać wolontariuszem w „Tuli Luli” stanowi dla mnie zadanie rozwojowe. Ma przygotować mnie to roli babci, czyli osoby, która jedynie wspiera rodziców w pełnionych przez nich zadaniach.

*Jak wyglądają pani wizyty w Tuli Luli? *
Właśnie podobnie do wizyty u wnuczka. Przychodzę do ośrodka, dowiaduję się, jak czuje się mój Mały Książę. Jak upłynęły dni od ostatniej wizyty. Czy jest zdrowy, dobrze spał i tym podobne. Witam się z Księciem i idziemy na spacer lub do pokoju zabaw, gdzie śpiewam mu piosenki, noszę na rękach, przytulam, szepczę serdeczności do uszka. Jeśli jest taka potrzeba, karmię go lub przewijam. Moim zadaniem jest rozpieszczać mojego Księcia. Dawać poczucie, że komuś na nim zależy, że jest kochany i bezpieczny. Oczywiście już po pierwszej wizycie byłam po uszy zakochana w moim Księciu. Nie jest moim zadaniem oceniać rodziców dziecka, ale oczywiste jest, że kruszynka, która trafia do ośrodka, zaczyna swoje życie od traumy rozstania z mamą. Serce się kraje, gdy patrzymy na te maluchy. Liczymy, że szybko znajdą szczęśliwy dom, czy to z rodzicami biologicznymi czy też adopcyjnymi. Staramy się wszyscy, aby ten czas, gdy są w ośrodku, był jak najkrótszy, ale też najmilszy.

Kiedy tuli pani dziecko, co mu pani mówi na ucho?
Mówię mu, że gdzieś tam czeka na niego mama i tata, którzy bardzo go kochają. Mówię także, że jest bardzo ważne dla mnie. Wychodząc z ośrodka, żegnam się z Księciem i obiecuję, że wrócę. Wiem, że dla takiego malca to abstrakcja, ale mnie jest łatwiej rozstać się z nim po takim pożegnaniu.

Boi się pani rozstania?
I tak i nie. Wiem, że będę szczęśliwa, gdy oddam go w ramiona kochających rodziców. Niepokoi mnie jednak myśl, że może się okazać, że sytuacja prawna dziecka nie pozwoli na adopcję. Że Książę będzie musiał opuścić ośrodek i iść do domu dziecka. Myślę, że to będzie dla mnie bardzo trudne do przyjęcia i zaakceptowania.
Mój Książę ma miesiąc, ale już teraz cudnie uśmiecha się, gdy do niego mówię. Patrzy na mnie tymi swoimi pięknymi oczkami i wtedy wszystkie sprawy poza Tuli Luli nie są ważne. Wiadomo, w życiu codziennym wiele jest chwil, gdy coś nas denerwuje, są jakieś problemy, czymś się martwimy. Ten czas, który spędzamy razem jest tylko dla niego. To czas, gdy jest we mnie tylko miłość i radość. Wyciszam się i wierzę w lepszy świat.
Dobrze wpisuję się w schemat wolontariusza, zwykle są to osoby bardzo młode lub takie, które mają już ułożone życie rodzinne i zawodowe. Mam cudowną rodzinę. Zdrowe, mądre i coraz bardziej samodzielne dzieci. Męża, który rozumie moje potrzeby i wspierał mnie, gdy rozwijałam się naukowo.

*Czy wolontariat to dla pani spełnienie? *
Dziś, gdy osiągnęłam stabilność zawodową i życiową, mogę robić coś dla innych. Zawsze było we mnie dużo miłości do dzieci - szczególnie niemowląt. Będąc wolontariuszem, mogę tą miłością obdarować dziecko, które potrzebuje właśnie takiej czułości. Wiem, że Książę nie jest moim dzieckiem. Że przyjdzie dzień rozstania, ale wierzę, że za zgodą rodziców będę utrzymywać z nim kontakt. Książę jest moim pierwszym „wnuczkiem”.

Niania w pałacu

Marta ma 21 lat. Jest studentką drugiego roku fizjoterapii oraz nianią w Fundacji Gajusz.

Marta Ostaszewska: Od zawsze uwielbiałam dzieci i wiedziałam, że w przyszłości chcę z nimi pracować. Myślałam, że zostanę przedszkolanką. Kiedy miałam dziewiętnaście lat, obejrzałam w telewizji, zupełnie przez przypadek, program o Fundacji Gajusz. Zafascynowało mnie to miejsce (stacjonarne hospicjum dla dzieci - red.), nazywane Pałacem, gdzie opiekujemy się Księżniczkami i Książętami (tak nazywani są tu mali pacjenci - red.). Po prostu poczułam, że muszę dać im coś od siebie, trochę swojego czasu, ciepła i uśmiechu. Między obejrzeniem programu a pierwszą wizytą w fundacji minął rok. Kiedy wzięłam na ręce pierwszego Księcia – cały strach po prostu zniknął. Nagle znalazłam siłę. Mam czas i mnóstwo energii do zabaw, przytulania i czytania książeczek. Teraz już wiem, że tym, czym chce się zająć w przyszłości jest leczenie ruchem i dotykiem – najprostsze z możliwych, bez skutków ubocznych.

Jak wyglądał wolontariat? Na czym konkretnie polegał?
Wolontariat polegał na dawaniu dzieciom tego, czego akurat potrzebowały od drugiego człowieka. Jedne z nich potrzebowały głupich min i udawania odgłosów samochodu, inne dmuchania baloników, jeszcze inne puszczania baniek, przytulania i spacerów po Pałacu, opowieści o obrazkach na ścianach i o swoich sąsiadach. Były też takie, które potrzebowały po prostu trzymania za rękę i czytania bajek. Niekiedy jedyną rzeczą, jaką można było dać od siebie, była obecność, czasem nawet w ciszy i wbrew pozorom właśnie to było najtrudniejsze.
W trakcie przytulania czułam niesamowity spokój, harmonię, ciepło. Czułam, jak tworzy się jakaś magiczna więź, która sprawia, że nic poza tą chwilą i osobami, które ją tworzą, nie jest ważne. Czułam się potrzebna i ważna dla kogoś małego.
Oczywiście, że trudno się rozstać! Najczęściej wypuszczałam dzieci z ramion dopiero kiedy przychodziła niania, żeby zabrać je do kąpieli, karmienia lub spania. Wtedy nie miałam aż takich wyrzutów sumienia, że psuję magię naszej chwili. Nie raz moment wyjścia był równoznaczny z krzykiem i płaczem. To motywuje do jak najszybszych ponownych odwiedzin.

Czy widziała pani efekt swojej pracy? Czy dzieci pod wpływem tulenia się zmieniły?
Dotyk jest zmysłem, który rodzi się pierwszy i umiera ostatni. Jestem świadkiem, że sam dotyk jest w stanie zdziałać cuda. Dotyk koi, uspokaja, daje poczucie bezpieczeństwa i jest według mnie najlepszym sposobem wzajemnego przekazywania miłości. Zanim dziecko nauczy się mówić, uczy się dotykać, miziać po ręku w trakcie karmienia, przytulać główką przed snem. Przekazuje w ten sposób swoje uczucia.
Mieliśmy w Pałacu dziecko, które przyszło do nas po spędzeniu długiego czasu w szpitalu. Jedynym dotykiem, jaki znało, był dotyk pielęgniarki robiącej zastrzyk czy zmieniającej pieluchę. Dziewczynka bała się, kiedy ją dotykano, ponieważ to nie kojarzyło się z niczym przyjemnym. Jej „oswojenie” odbywało się bardzo małymi kroczkami i trwało dość długo, aczkolwiek chyba właśnie wtedy odkryłam największe i najlepsze efekty tulenia. Przytulałam ją i patrzyłam jak zaczyna ze mną współgrać, uspokajać się. W końcu zaczęła reagować na to uśmiechem! To był sukces.

A czy pani się zmieniła?
Oczywiście, że tak. Naprawdę wiele się nauczyłam będąc wolontariuszem Gajusza. Stałam się spokojniejsza, ponieważ znalazłam miejsce, w którym mogę robić to, co lubię i czuję się naprawdę dobrze. Nabrałam pewności siebie, bo przecież wiem, że mój czas nie idzie na marne, że robię coś dla drugiego człowieka. Stałam się bardziej empatyczna i wyrozumiała, często musiałam długo obserwować, jakie zabawy lubią dzieci. Mam wrażenie, że odkąd zostałam wolontariuszem, jestem bardziej pogodna. Radości ponad wszystko i pomimo wszystko nauczyłam się właśnie od dzieci. Jestem jedynaczką. Przygoda w Gajuszu dała mi prawdziwą szkołę życia.

Źródło artykułu:WP Kobieta