Blisko ludziMatka dziewięciorga dzieci: chcę je wychowywać, nie hodować

Matka dziewięciorga dzieci: chcę je wychowywać, nie hodować

Matka dziewięciorga dzieci: chcę je wychowywać, nie hodować
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
25.05.2018 19:16, aktualizacja: 26.05.2018 13:07

Jej życie miało trzy punkty zwrotne: narodziny pierwszego dziecka, wprowadzenie programu 500+ i odejście od męża. Została z dziewiątką dzieci: dwiema córkami, siedmioma synami. Regina Bruska z Chojnic, lat 42, z zawodu szwaczka, opowiedziała mi o godności, którą dał jej rodzinie program 500+ i o zarządzaniu swoją drużyną.

Malina Błańska WP Kobieta: Kiedy ostatnio przespała pani całą noc?

Regina Bruska: Tak, że kładę się wieczorem i budzę rano? Bez nocnego wstawania?

Tak.

17 lat temu. Mateusz miał wtedy trzy latka, a drugi syn Jakub był w brzuchu. Potem to już siusiu, gorączki, dziecięce koszmary i karmienie kolejnych dzieci.

Jak pani daje radę grać na tylu cymbałkach jednocześnie? Kilka miesięcy temu rozstała się pani z ojcem dzieci. Samotne macierzyństwo jest trudem, o którym czytamy w książkach. Pani ma dziewięć razy trudniej.

Wiele matek, nawet tych, które żyją z ojcami swoich dzieci, jest samotnych w świetle obowiązków rodzicielskich. Na rozstanie, zakończenie kłótni w domu, mogłam sobie pozwolić dzięki pieniądzom z 500+.

Dostaje pani 4 tys. zł miesięcznie.

Plus 1700 rodzicielskiego i dodatku dla rodziny wielodzietnej. To ogromny skok komfortu.

Jak wyglądało życie przed 500+?

Żyliśmy z dnia na dzień. Z pensji męża i dodatku rodzinnego. Kombinowaliśmy. Braliśmy pożyczki.

A teraz? Jak wygląda codzienność?

W tej chwili mogę wybiec w przyszłość, zaplanować wyjazd, remont, awaria samochodu nie jest końcem świata. Mogę spokojnie iść i kupić dzieciom nowe buty, nie z odzysku. Nie boję się przechodzić koło budki z lodami. Jest spokój, że lodówka jest pełna. Że zupa na mięsie a nie kościach. Że mogę zapełnić zamrażarkę.

Co zmieniło się w życiu dzieci dzięki 500+?

Kiedyś był kłopot z wycieczkami szkolnymi. Dzieci przeżywały wstyd, że nie stać nas na nie. Za każdym razem było spuszczenie głowy.

Kwestia wycieczek często jest przywoływana w spisach plusów wynikających z wprowadzenia programu.

Wycieczki nie wyskakują z dnia na dzień, muszę planować je w wydatkach. Gdy zaplanuję, co miesiąc odkładam na nie, ale dzieci mogą pojechać na każdą wycieczkę. Chociaż ostatnio Paweł wyskoczył mi z wycieczką do Warszawy za 600 zł. Powiedziałam mu: Paweł, ja cię przepraszam, ale pytałam cię w zeszłym roku, czy chcesz na nią jechać. Powiedziałeś, że nie. W tej chwili mnie na nią nie stać, bo mam za dużo rachunków. Chciałabym zrobić dzieciom taki plac zabaw z piaskownicą. Więc albo wycieczka Pawła, albo zbieranie na to. On pojechałby na trzy dni, ten plac będzie służył im kilka lat.

Jest pani nieskończonym źródłem doświadczeń macierzyńskich. Proszę podzielić się mądrością. Jak pani je karmi? Mam dwójkę małych dzieci i mnóstwo czasu tracę na dyskusje z dzieciakami, że czegoś tam nie chcą jeść.

Gotuję jeden obiad dla wszystkich. Moje dzieci mają od dwóch latek do dwudziestu. Ja już je znam. Szymon nie lubi żeberek i gulaszu. W momencie, gdy gotuję gulasz na obiad, to on je ziemniaki z sosem a resztę musi sobie zakombinować.

I nie ma kręcenia nosem?

Jak głodne, to zjedzą. Chodzi o urozmaicenie obiadu. My lubimy ziemniaki. Ale gdy dzieci mają ochotę na naleśniki, to stoję trzy godziny i smażę.

Ile naleśników trzeba usmażyć dla tak dużej rodziny?

Dużo. Przy naleśnikach jest hierarchia jedzenia. Zaczynamy od najmłodszych. Najpierw jedzą maluchy, potem starsi. Na końcu, po dokładkach, jem ja.

Choroby? U mnie jest tak, że jedno płacze przyklejone do nogi, drugie na rękach. Nie umiem sobie wyobrazić, jak wygląda mama oklejona takim stadkiem, gdy wszystkie krzyczą: mama.

U mnie choroba odbywa się w ten sposób, że chorują po kolei. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby wszystkie dzieci chorowały na raz, albo choćby połowa czy część. Jedno kończy, drugie zaczyna. Jedno dziś wymiotuje, drugie jutro, trzecie pojutrze. Od jesieni zaczyna się pogrom chorobowy. Ciągle coś.

Czy są jakieś prawdy ogólne, które może pani sprzedać mamom?

To banał, ale każde dziecko jest inne. Do spokojnego rozwoju potrzebują czasu i spokoju. Pawełek do skończenia czterech lat mówił tylko „mama” i „daj”. Jeździłam z nim po lekarzach. Okazało się, że nie chciał mówić. Rozumiał, ale nie miał potrzeby odpowiadać. Zaczął, gdy miał cztery latka i poszło. I do tej pory Paweł lubi gadać ze sobą. Dzieci rozwijają się w różnym tempie. Moje jedno dziecko siusiało już na nocnik, ale nie mówiło. Inne mówiło, ale jeszcze w pieluszce.

Ile miały lat, gdy przestały siusiać w pieluszki?

Z odpieluszkowaniem chłopców mogłam liczyć na mojego tatę. Chłopcy mieli roczek i już siusiali po męsku. Ja uczyłam dziewczynki. Tu nocnik, tu mamusia usiądzie na ubikację, ty usiądź obok. Do tej pory mama sama w łazience to święto. Zawsze z kimś. A jak się zamknę, to jakbym na drugi kontynent wyjechała, taki płacz.

Ma pani jakikolwiek czas dla siebie?

Mam.

Jak to możliwe?

Jest taka umowa z moim najstarszym synem, że raz w miesiącu mam czas na wyjście, na chwilę do kosmetyczki, mojej koleżanki. Czas na fryzjera mam raz na pół roku, bo to straszna strata czasu. Siedzieć tyle godzin na krześle.

Czy planowała pani mieć tyle dzieci?

Nie. Chcieliśmy mieć dużą rodzinę. Ale nie planowałam mieć dziewięcioro dzieci.

Dlaczego państwo się nie zabezpieczali?

Jestem wierząca. Kiedyś lekarka zaproponowała mi spiralę, to było przed 500+ i nawet miejski ośrodek pomocy społecznej chciał mi ją sfinansować, ale kłóciło się to z moimi poglądami. Było mi ciężko, ale każde dziecko daje szczęście. Przy ósmym dziecku poprosiłam lekarza o podwiązanie. Powiedziałam, że chcę wychowywać dzieci, nie hodować. Ale nie zgodził się. Nie kwalifikowałam się z powodów medycznych.

Co czuła pani przy kolejnych pozytywnych testach ciążowych, spóźnionej miesiączce? Jak pani reagowała na wieść o kolejnej ciąży? "Wow", "super", czy "ojeja"?

Trochę "ojeja". Ale po szóstej ciąży, gdy urodziłam martwe dziecko, Konrada, to „ojeja” zastąpione było przeraźliwym strachem o to, czy wszystko będzie dobrze. Już nie było ważne, że będzie nas więcej, ale żeby urodziło się żywe.

Co się stało Konradowi?

W planowany dzień porodu Konradowi przestało bić serduszko. Sekcja nie wykazała powodu zgonu. To była dla mnie wielka trauma.

Mówi pani, że jest wierząca. Czy parafia pomagała pani jakoś?

Tak. Mam superproboszcza. Zawsze, gdy się spotkamy, pyta, czy czegoś mi trzeba. Nie trzeba. Mamy na chleb, a to, że mamy za mały samochód, czy chciałabym, by dzieci miały w ogrodzie plac zabaw, to jest nasz luksus. Pamiętam święta przed 500+. Bieda jak piszczy i ksiądz przyniósł kilkaset zł. To była gwiazdka z nieba. Rok później też przyszedł. Nie wiedział, że już są wypłacane 500+. Nie przyjęłam.

Dlaczego płaci pani tak dużo mandatów? Słaby kierowca z pani?

Nie. Mam samochód, do którego nie mieścimy się wszyscy. Siedmioosobową zafirę z bardzo małym bagażnikiem. Chcę, by dzieci zobaczyły coś więcej poza podwórkiem i szkołą. Dlatego jeździmy na wycieczki. Do Gdańska do oceanarium, do fokarium. Do Poznania na dzień świętego Marcina. Gdy wszyscy wejdziemy do samochodu, to siedzimy jak sardynki. Każdy ma poupychane graty pod nogami, na kolanach. Bo trzeba wziąć ubrania na przebranie, ciepłe na wieczór. Zawsze zabieramy ze sobą jedzenie: kanapki, smażony kurczak, blacha ciasta, żeby nie dać się zrujnować. I stąd te mandaty. Ostatnia impreza była na szczęście w naszym mieście – Noc Poetów, więc mogliśmy jechać rowerami.

Mam mnóstwo koleżanek - samotnych matek. Życie spędzają na łudzeniu się, że znajdą kogoś…

Nie mam złudzeń. I nawet nie chcę być w związku. Mi jest tak dobrze. Pierwszy raz w życiu mogę oddać się tylko dzieciom. Możemy razem zwiedzać. Amory to jest stres. Nie każde dziecko zaakceptuje. Jedno tak, drugie nie. I nowe problemy gwarantowane. Mój świat opiera się na dzieciach. Chcę im pokazać kawałek świata, więc nie mogę się rozpraszać.

Jak dzieciaki radzą sobie w szkole?

Super. To są świadectwa z paskiem. Mniejszy potrzebuje trochę przyuczenia i dopilnowania. Rodzeństwo uczy rodzeństwo. Bo ja – nie będę ściemniać – nie umiem. Mogę pomóc we wszystkich zajęciach plastycznych. Ale matematyki i fizyki nie nauczę.

Co jest najtrudniejszego w życiu mnogiej, samotnej matki?

To, że dzieci są wyśmiewane. Uważa się nas za patologię. Ostatnio Dawid przyszedł od kolegi z płaczem i skopanym rowerem. Jacyś starsi chłopcy wyzywali go od biedaków. I pytam: a kolega nie stanął w twojej obronie? Nie. On się śmiał, powiedział. Na mnie mówią słonica, albo że jesteśmy rodziną zastępczą. Gdy pojawiamy się gdzieś na naszych rowerach, robi się dookoła pustka. Ludzie ulatniają się. Ciągle boję się o dzieci, bo ludzie chętnie doniosą, że po osiedlu na rowerkach bez kasku jeżdżą. Wielodzietność, w dodatku samotnej matki, uwiera.

Nie ma pozytywnych reakcji?

Są. Nie powiem. Jest taki pan, spotykamy go co roku nad jeziorem. Zawsze się przesunie, żebyśmy wszyscy się zmieścili, z każdym pogada, mówi, że jestem dzielna.

Jest pani bardzo dzielna.

E tam. Zwykła mama i tyle.

Zaciekawiła cię ta historia? Napisz do autorki: malina.blanska@grupawp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta