Blisko ludziPierwszy w Polsce salon fryzjerski dla bezdomnych

Pierwszy w Polsce salon fryzjerski dla bezdomnych

Pierwszy w Polsce salon fryzjerski dla bezdomnych
Źródło zdjęć: © Fotolia
Aneta Wawrzyńczak
02.06.2015 11:33, aktualizacja: 05.06.2015 14:21

Podstawowe uczynki miłosierdzia są takie: głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać. Gdański Caritas poszedł o krok dalej i dodaje: bezdomnych umyć, ostrzyc, wystylizować.

Podstawowe uczynki miłosierdzia są takie: głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać. Gdański Caritas poszedł o krok dalej i dodaje: bezdomnych umyć, ostrzyc, wystylizować.

W samym sercu Sopotu, pomiędzy dworcem kolejowym a słynnym Monciakiem, czyli ulicą Bohaterów Monte Cassino, salonów fryzjerskich jest od groma. Większe i mniejsze, dla klientów z portfelami zasobnymi bardziej i mniej. Łącznie w promieniu kilkuset metrów można ich naliczyć co najmniej sześć. A kilka tygodni temu otworzył się kolejny.

Na pierwszy rzut oka to zwykły salon, salonik wręcz: jeden fotel fryzjerski i jedno lustro, dwa krzesełka dla klientów oczekujących na swoją kolej. Na parapecie głowa manekina do ćwiczeń, specjalna szczotka do zamiatania ściętych włosów, suszarka, maszynka do golenia, trochę kosmetyków.
Nieco nietypowe jest natomiast to, że otwiera się tylko trzy razy w tygodniu, w poniedziałki dla pań, we wtorki i piątki dla panów. I to na bardzo krótko: pierwsi klienci zaglądają trochę po ósmej, ostatni wychodzą około jedenastej.
A już bardzo niezwykłe, że na koniec nie trzeba wyciągać portfela. W otwartym przez Caritas Archidiecezji Gdańskiej pierwszym w Polsce salonie fryzjerskim dla bezdomnych potrzebujący mogą zadbać o siebie. A jednocześnie coś (od)zyskać: poczucie godności.

Żeby miało ręce i nogi

Na cięcie przyszła dziś pani Ela. Na karku ma siedemdziesiątkę i prawie 40-letniego syna, bo odkąd się przedźwigał przy noszeniu dywanów (a pani Ela ostrzegała), można powiedzieć, że jest kaleką.
- Coś mu się stało, kochanieńka, w kręgosłup, dysk chyba wyskoczył. Nie, na wózku nie jeździ, chodzi normalnie, ale nic dźwigać nie może, do roboty żadnej się nie nadaje. Powiedzieli mu, że dostanie pierwszą grupę inwalidzką, ale trzeba wszystko pozałatwiać, a pani wie, myszko, jak to jest w naszym kraju. Chcesz dostać obłędu, idź do urzędu - śmieje się pani Ela nad filiżanką kawy z mlekiem i porcją sernika z wiśniami.

Wcześniej, w salonie fryzjerskim Caritas, też się sporo śmiała. Teraz gdyba: Do Sopotu moi rodzice przenieśli się, jak miałam dwa lata. Ale urodziłam się w Szczecinie, mieszkaliśmy w dzielnicy Pogodno. Ja to się śmieję, że może właśnie dlatego mam taki pogodny nastrój.
Imię z kolei dostała po świętej Elżbiecie Węgierskiej, patronce chorych i ubogich. - Trzeba by teraz pójść na cmentarz, zapalić świeczkę moim rodzicom i powiedzieć tak: Coście z tej Eli wychowali - mówi. Gdy siedzimy w kawiarni przy ul. Bohaterów Monte Cassino, zaczepiają nas bezdomni. Chłopak z dziewczyną proszą o trzy złote, na bluzę dla niego, już mu odłożyli w ciucholandzie. Potrzebują pilnie, bo ktoś w nocy zwinął im dużą czarną torbę, a razem z nią cały dorobek życia. - Nam nie o torbę chodzi pani babciu, ale o to, co w niej było: ciuchy, szampony, patyczki do uszu, wszystko - wyjaśnia dziewczyna.

Pani babciu - tak się tu właśnie do pani Eli zwracają sopoccy bezdomni. Mówią, co im na wątrobie leży, a ona kombinuje, jak im trochę ulżyć. - Tym młodym ukradli torbę, no pomyśl tylko kochanieńka, jak tak można? To ja im chociaż wzięłam z Caritasu dwie takie małe torebki, żeby mieli cokolwiek. Tę dziewczynę, myszko, do fryzjera dzisiaj nie przyjęli, bo ma łuszczycę. A ja jej mówiłam, że jest taka pani doktór dermatolog, powiedzieć, że wspaniała, to mało, ciągle ją do niej wysyłam, niech pójdzie, dostanie płyny, będzie mogła iść się ostrzyc. Jest też taka wysoka Grażynka, przysięgam na Pana Jezusa, ona chodzi w laczkach cały rok! No to pogoniłam ją do tego Alberta - wylicza pani Ela.

Ten „Albert" to lokalny oddział Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta, gdzie pani Ela zachodzi regularnie. Wyjaśnia: Zawsze się staram coś ciekawego do domu przynieść: obrusy, pościel, poduszki, jakieś ładne ciuszki, bieliznę. Naprawdę porządne rzeczy, tę kurtkę mam od nich i bardzo sobie chwalę. I zabawki biorę, dla wnuków. Ostatnio na przykład wzięłam misia, któremu jak nacisnęłaś łapkę, to gwar piłkarski słychać było. Dałam go wnukowi - ma siedem lat, cieszył się bardzo.

Gwoli ścisłości - pani Ela bezdomna nie jest. Ma mieszkanie w Sopocie i rentę po mężu zamiast własnej emerytury (bo tak parę groszy więcej jest). Co miesiąc piątego wypatruje listonosza, kiedy przyniesie jej 970 złotych gotówką. Jak się opłaci czynsz, prąd i leki, zostaje 150 złotych na dwoje. - No, tym trzeba jakoś rozsądnie gospodarzyć, żeby to miało ręce i nogi - tłumaczy.

Z tym gospodarzeniem różnie jednak wychodzi. Jak jeszcze żył jej mąż, to było lepiej, nie tylko finansowo, ale organizacyjnie.
- 36 lat z nim przeżyłam, bardzo był gospodarny. On lubił kuchnię, garnki, zawsze nam gotował, a i zakupów dopilnował, bo ja miałam jeszcze za komuny wypadek. Samochodem mnie potrącili, rdzeń kręgowy uszkodzony, od tego czasu zaczęłam wszystkiego zapominać, reszty ze sklepu, kartki gubiłam, portfele, torebki - wspomina pani Ela.

Teraz z pamięcią już jest lepiej, ćwiczy ją codziennie, w każdej wolnej chwili rozwiązuje krzyżówki. Na potwierdzenie wyciąga z torby sfatygowane trzy zeszyty i dwa długopisy. Ale z gotowaniem za to wciąż słabo. - Na obiady chodzę do Caritasu, od października czy listopada zeszłego roku do sierpnia mam załatwione. Bo u mnie, jak włączysz kuchenkę, to nie masz prądu w całej chałupie, robi się zwarcie. I teraz musi przyjść gościu, który zrobi elektrykę, a mój znajomy elektryk mieszka daleko, w Gdańsku. Numeru do niego nie mam, wiem gdzie mieszka, ale to trzeba pojechać, a żeby pojechać, to trzeba mieć na bilet. A nie ma - wyjaśnia.

To właśnie w Caritasie przy Al. Niepodległości w Sopocie pani Ela dowiedziała się, że w każdy poniedziałek może też przyjść i jeszcze przed obiadem wykąpać się w ciepłej wodzie, a później zajść do fryzjera. Gdy fryzjerka Kasia podgala jej maszynką krótkie włoski na karku i lekko przycina brwi, pani Ela śmieje się: No, w końcu wyglądam jak człowiek!
Później zdecydowanie stwierdza: Bardzo dobrze Caritas zrobił, że ten salon otworzyli. Jest wielu ludzi, którzy tego naprawdę potrzebują, a nie mają pieniędzy. Bo nawet bezdomny chce o siebie zadbać.

Ruszyć dalej

Pomysł na salon fryzjerski dla bezdomnych ks. Janusz Steć, dyrektor Caritas Archidiecezji Gdańskiej, ściągnął prosto z Watykanu. Już wcześniej, bo w 2006 roku, w sopockiej siedzibie organizacji przy Al. Niepodległości, powstała łaźnia dla bezdomnych. Podobną papież Franciszek uruchomił pod kolumnadą na placu św. Piotra. W połowie lutego poszedł o krok dalej i zarządził otwarcie zakładu fryzjerskiego.

- Gdy dowiedziałem się o inicjatywie Ojca Świętego, skojarzyłem, że mamy pomieszczenie, które moglibyśmy wyodrębnić na zakład fryzjerski. Jest małe, ale przestronne, widne, a przede wszystkim - ma zaplecze sanitarne. Skonsultowałem to z różnymi osobami, także z fryzjerami, przeanalizowałem, w jaki sposób jest to zorganizowane w Watykanie. Podjęliśmy decyzję, że spróbujemy to przenieść na nasz grunt - wyjaśnia dyrektor gdańskiego Caritasu.

Sopocki zakład ruszył tuż po Wielkanocy. Miał być otwarty przez kilka godzin dwa dni w tygodniu, a już teraz przyjmuje w poniedziałki, wtorki i piątki. Chętnych jest tylu, że trzeba robić zapisy. Także po to, by fryzjerzy-wolontariusze nie przyjeżdżali do Caritasu na darmo. - Bogu dzięki znaleźliśmy chętnych, którzy są gotowi zadeklarować się na 3-4 godziny w miesiącu, żeby przyjechać i obcinać za darmo - mówi ks. Steć.

Klient musi być trzeźwy i mieć wyleczone choroby skóry. Zanim przekroczy próg, musi też przejść kąpiel w łaźni i przebrać się w świeże ubranie z magazynu Caritas. Darów jest tyle, że można nawet trochę powybrzydzać, właściwie tylko z bielizną jest problem. - Ona nie może być z drugiego obiegu ze względów higienicznych. Dlatego albo dostajemy ją od firm, albo co jakiś czas sami kupujemy - wyjaśnia ks. Steć.

Wreszcie przychodzi czas na strzyżenie. Z mężczyznami jest łatwiej i szybciej, najczęściej chcą „na zero” albo krótkiego „jeża”. Kobiety w fotelu spędzają trochę więcej czasu. Można sobie na to pozwolić, bo jest ich znacznie mniej. Nie tylko w salonie Caritasu. - Ogólnie wśród bezdomnych zdecydowana większość to mężczyźni. Kobiety wyróżnia to, że jest ich znacznie mniej, ale ich sytuacje są z reguły trudniejsze. To są wielkie dramaty, skrzywdzenie, przemoc, także uzależnienia - wyjaśnia ks. Steć.
I dodaje: Ta wizyta u fryzjera może mieć też charakter terapeutyczny. Szczególnie gdy człowiek ma zaburzone poczucie własnej wartości, a tak się dzieje w przypadku różnych dramatów życiowych. Kąpiel i nowa fryzura mogą poczucie godności przywrócić. A to z kolei jest potrzebne, by ruszyć dalej.

Brać życie, jakie jest

Po pani Eli miejsce przed lustrem w małym saloniku zajmuje Bożena. Ma 58 lat, do fryzjera w Caritasie zajrzała dopiero pierwszy raz. Od dawna natomiast przyjeżdża tu w każdy poniedziałek, by skorzystać z łaźni.
- To dobry pomysł, jak tak patrzę, to widzę, że niektóre kobiety są mocno zaniedbane - mówi Bożena. I zaraz dodaje, że całej winy na bezdomność zrzucić nie można. - To zależy od człowieka, nie trzeba nie mieć domu, żeby być brudnym. Kto dba o siebie całe życie, nawet jako bezdomny zawsze znajdzie jakąś furtkę, będzie się dowiadywał, gdzie można się trochę ogarnąć. Trzeba tylko chcieć - dodaje.

Bożena o bezdomność otarła się kilka lat temu. Z dwóch rent jeszcze dało się jakoś utrzymać, chociaż choroba jej męża pochłaniała lwią część budżetu. Ale gdy 10 lat temu go zabrakło, pani Bożena została sama z bezrobotnym synem w 120-metrowym mieszkaniu komunalnym. Matematyki nie można oszukać: z 650 złotych renty nijak było opłacić 550 złotych czynszu i 900 złotych rachunku za gaz co dwa miesiące. Widmo eksmisji zawisło nad jej głową.

- Sama jestem niepełnosprawna, mam drugą grupę, napisałam do urzędu miasta, że nie dam rady, niech mi to mieszkanie zamienią na pokój albo dwa, żebym mogła się wypłacić. Wystarałam się o prawnika z urzędu, miałam papiery na to, że sama się zrzekam mieszkania, żeby nie było tak, że mnie za nieopłacone rachunki wyrzucą - wyjaśnia. Synowie się trochę buntowali, że pójdą na ulicę. A pani Bożena im na to: trudno, będziecie musieli zakasać rękawy, jak tu pracy nie znajdziecie, to pojedziecie za granicę.

Sama skończyła kurs na pielęgniarkę, później zrobiła też kurs dyplomowanej opiekunki. Zaczęła dorabiać opiekując się ludźmi - a to młodym chłopakiem z niepełnosprawnością, a to na kilka dni w miesiącu chorą kobietą, jak jej mąż pracował na nocki. - Ja to bym nie umiała bezczynnie siedzieć. Jak mąż przez pół roku był w hospicjum, cały czas do niego chodziłam. A gdy go zabrakło, to mi tak pusto było, czułam, że muszę iść do ludzi, pomagać im, inaczej się załamię. I zostałam w tym hospicjum, to wtedy właśnie zaczęłam w Caritasie kurs na pielęgniarkę - wyjaśnia.

Z wiecznie niedogrzanym mieszkaniem komunalnym pożegnała się bez większego żalu. Zakręciła się tu i tam, znalazła kąt u znajomej - za 300 złotych miesięcznie, nawet telewizor miała w to wliczony. A później przeniosła się do drugiego męża (jak się miało dopiero okazać - alkoholika). W trójkę z synem z pierwszego małżeństwa mieszkają na 40 metrach kwadratowych.

Bożena wciąż ma dach nad głową, ale co pod tym dachem, to już inna sprawa. - Łazienkę mam i ciepłą wodę, ale w mieszkaniu jest strasznie zimno, bo to stare budownictwo, wysokie na cztery metry, żeby to ogrzać, trzeba dużo pieniędzy. A tak wyjść po prysznicu na zimno to bardzo nieprzyjemna sprawa. Tu przynajmniej mogę w cieple posiedzieć. A jak się dowiedziałam tydzień temu, że i za darmo obciąć, to czemu nie skorzystać? Na przyjęcie jestem zaproszona, miałam iść do fryzjera w piątek, a tak za te parę złotych będę miała na bukiecik kwiatów - mówi.

Ubrana w nieskazitelnie białą koszulę i czarny sweter, z pomalowanymi na czerwono paznokciami, nie pasuje do salonu fryzjerskiego dla bezdomnych, z którego dopiero co wyszła. W kawiarni przyznaje, że jej znajome też się dziwią: Całe życie walczysz o przetrwanie, a po tobie w ogóle nie widać biedy. Odpowiada im wtedy: Bo nie można się dać. Jak się poddasz, będziesz chodziła zapyziała, głodna, brudna. Co mi to da, chodzić po kątach i płakać? Życie trzeba brać takie, jakie jest.

Aneta Wawrzyńczak/(aw)/(kg)/WP Kobieta

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (38)
Zobacz także