Pokaż na co cię stać...
Jest inżynierem, który w swoim fachu nie przepracował ani jednej dniówki. Piotr Kupicha szkolił menedżerów, jak być liderem, a w końcu sam nim został. Szaleństwo, jakie na koncertach wywołuje Feel, twórca zespołu dobrze sobie przemyślał i zaprojektował.
14.07.2008 | aktual.: 11.09.2008 16:57
Jest inżynierem, który w swoim fachu nie przepracował ani jednej dniówki. Piotr Kupicha szkolił menedżerów, jak być liderem, a w końcu sam nim został. Szaleństwo, jakie na koncertach wywołuje Feel, twórca zespołu dobrze sobie przemyślał i zaprojektował.
SUKCES: Gratulacje. Waszą płytę kupiło już ponad 100 tysięcy osób! To największy przebój muzyczny od co najmniej kilku lat.
Piotr Kupicha: Masz nieaktualne informacje. Sprzedaliśmy już około 120 tysięcy egzemplarzy. Od nagrody na festiwalu w Sopocie zaczęło się prawdziwe szaleństwo. Średnio w miesiącu mamy 20 koncertów, a teraz w maju zagramy dla fanów 28 razy.
Jeszcze niedawno branża muzyczna nie wróżyła wam sukcesu. Stacje radiowe nie chciały puszczać waszych piosenek, chociaż te hity – „Jest już ciemno”, „Pokaż, na co cię stać” – powstały cztery lata temu. Kiedy po raz pierwszy poczułeś, że ludzie was lubią, że „łapią” wasze piosenki?
Dwa lata temu w maju, na imprezie plenerowej w Będzinie, zagraliśmy za symboliczną kwotę, żeby tylko zagrać. Było dość późno, kiedy wyszliśmy na scenę, myślałem, że ludzie będą zbyt zmęczeni, żeby nas posłuchać. Kiedy jednak zagraliśmy „Jest już ciemno”, „Pokaż, na co cię stać”, tłum zaczął falować i śpiewać z nami. Poczułem wtedy to wspaniałe uczucie… Od tamtego czasu z chłopakami z zespołu zaczęliśmy regularnie spotykać się i ćwiczyć co najmniej dwa razy w tygodniu.
Kiedy wasza kariera zaczęła przyspieszać?
Gdy naszego pierwszego singla wyprodukował Janek Kidawa, producent Wilków, jeden z ludzi, którzy uwierzyli w Feela. Kiedy dostałem ten krążek do ręki, poczułem w sobie dziką determinację. To było w maju zeszłego roku. W tym samym czasie wysłaliśmy zgłoszenie na festiwal w Sopocie. I dostaliśmy się…
Powiodło ci się po siedmiu latach gry w różnych zespołach. Niejeden by się załamał i rzucił to wszystko w diabły. Rodzina zawsze cię popierała?
Ze wszystkich stron. Żona Agata zawsze wiedziała, co w życiu dla mnie jest najważniejsze. Rodzice też. Od wczesnego dzieciństwa kupowali mi jakiś instrument. Kiedy zafascynował mnie akordeon w wieku dziecięcym, dostałem organki. Kiedy miałem 15 lat, rodzice kupili mi taką popularną „trójkę”, gitarę akustyczną z Bielska-Białej. To na niej nauczyłem się grać takie piosenki, jak „Whiskey”, „List do M.”. Potem pojawiła się pierwsza gitara elektryczna – „Cort” – czeska replika Fendera. Mama dała mi na nią pieniądze, choć u nas się nigdy nie przelewało. Grałem na okrągło, uczyłem się od najlepszych wirtuozów. oglądając ich popisy na kasetach wideo. Dobrze mi szło, więc na osiedlu szybko stałem się znany z grania. Potem skupiłem się bardziej na ćwiczeniu zdolności wokalnych.
Podobno w twojej rodzinie grano na różnych instrumentach?
Była perkusja, klarnet, akordeon, klarnet i pianino. Najdalej zaszedł wujek Paweł z Pszczyny, który grał na akordeonie i saksofonie. Szło mu świetnie, przygrywał na weselach i bankietach, w skali lokalnej był rozpoznawalny i lubiany. Ale w końcu rozkręcił inny biznes i muzyka przegrała.
Twój ojciec też był muzykiem amatorem?
Nie, ale w młodości sam zrobił gitarę. Zbudował ją, wykorzystując samouczek. Nigdy jednak na niej nie zagrał. Później zniknęła, a tata do dzisiaj gryzie się, gdzie ona się podziała. Dwóch wujków ukończyło szkołę muzyczną. Dziadek zawsze muzykował podczas imprez rodzinnych, których kiedyś było sporo. Mniej więcej około godziny 23 stawał wyprostowany i grał na skrzypcach – najczęściej ludowe pieśni religijne. Skrzypce dziadka z 1939 wiszą na ratanowym oknie w naszym rodzinnym domu. One już nie grają, są jedynie ozdobą i przypomnieniem muzycznych tradycji naszej rodziny.
Rodzice popierali karierę muzyczną, ale jak typowy Ślązak, musiałeś zdobyć konkretny zawód. Poszedłeś do technikum.
Wyszkolono mnie w specjalizacji „aparatura kontrolno-pomiarowa i mechanika przemysłowa”. Poza praktykami szkolnymi nigdy nie pracowałem w tej profesji. Toczyłem pierścienie, tłoki na tokarce, wycinałem różne rzeczy w drewnie i metalu. Jeśli chodzi o śląskość – ja już nie byłem takim typowym Ślązakiem. W domu nie mówiło się gwarą, tylko wtrącało różne wyrazy. Bardzo delikatnie i lightowo.
Ile miałeś lat, kiedy na dobre zacząłeś grywać w różnych zespołach?
Miałem wówczas około 19 lat. Grałem w klubie „Leśniczówka” z zespołem Ragabash, kiedy poznałem chłopaków z kapeli Sun City. Po roku grania pod starą nazwą narodzili się Sami. To byli ludzie starsi ode mnie, bardziej doświadczeni. Ale byłem pełnoprawnym członkiem grupy, bo kilka własnych kompozycji napisałem na pierwszą płytę. Na niej znalazł się także jeden kawałek, na którym dośpiewywałem. Umarłbym chyba ze śmiechu, gdybym teraz posłuchał tego wokalu. Śpiewałem wtedy jeszcze jak nastolatek. Graliśmy rock z elementami popu; taką muzykę zawsze komponowałem. Nie przynosiłem żadnego hard core’u z ciężkimi riffami gitarowymi, szukałem zawsze ciekawej linii melodycznej.
Czyli zawsze taki byłeś. Dzisiaj przedstawia się to jako komercyjną zagrywkę pod publiczkę.
Tu nie ma żadnego wyrachowania. Tak po prostu tworzę, to wypływa ze mnie.
Zespół Sami wypłynął z przebojem „Lato 2000”, który śpiewała cała Polska. Zapowiadało się, że zespół jednak zrobi karierę.
Na początku wydawało się, że tak się stanie. W 2002 roku dostaliśmy nagrodę Superjedynki za debiut roku w Opolu i zagraliśmy nawet chyba ze 100 koncertów w roku. Od prawie ośmiu lat żyję też z muzyki. Ale nie było mi łatwo w tym czasie. Jednocześnie studiowałem na wydziale inżynierii materiałowej, metalurgii i transportu na Politechnice Śląskiej. Studiowałem wieczorowo, bo musiałem pracować i grać. Zdarzyło się, że nie zdałem trzeciego terminu, bo przez koncerty nie mogłem się w porę „zakuć”. Szedłem wtedy do dziekana z prośbą o jeszcze jeden termin. Na szczęście dostawałem go.
Czyli ty jesteś inżynierem, który uczciwie dniówki nie przepracował w swoim fachu.
To prawda. Jako student pracowałem w drukarni, roznosiłem ulotki i prasę. Zaraz po studiach zacząłem pracę wfirmie szkoleniowej Training Partners. Ta firma była dla mnie ważnym wyzwaniem i wielką przygodą. Nauczyłem się tam obycia z ludźmi, technik komunikacyjnych, reguł zarządzania ludźmi. Trzy lata tam przepracowałem. „Obryłem się” w zakresie zagadnień szkoleń outdoorowych, czyli integracyjnych. Wykorzystywaliśmy w nich elementy pracy w zespole, komunikacji i roli lidera w zespole. W końcu stałem się trenerem szkoleń i całkiem nieźle mi szło w tym fachu.
Czyli jeszcze nie byłeś liderem, a już uczyłeś, jak nim być.
O byciu liderem wiedziałem wiele na podstawie moich wcześniejszych doświadczeń muzycznych w zespole Sami. Przygotowywałem sobie konkretne przykłady sytuacji, których naprawdę doświadczyłem. W jaki sposób budować zespół itd. Jako trener szkoliłem menedżerów i często uświadamiałem im, że działają niezwykle chaotycznie. Udawało nam się wykazać także niezwykłą powtarzalność ich działań i zbyt rutynowe myślenie. Pamiętam sytuację w jednej z fabrycznych hal, gdzie stała nieużywana maszyna. Przez to, że nie została wymontowana, robił się zator komunikacyjny; wózki nie mogły swobodnie przejeżdżać. Pomimo że nikt z maszyny nie korzystał, to wszyscy się do niej przyzwyczaili i nauczyli ją omijać. To drobna rzecz, która mocno spowalniała prace. I dobry przykład na rutynę w myśleniu.
W ogóle zarządzanie zasobami ludzkimi to dzisiaj modny temat. Największym skarbem firmy są przecież ludzie. Działałem też w prostych działaniach integracyjnych; wyjeżdżaliśmy na weekendy z całym zespołem ludzi w góry i zjeżdżaliśmy po linach, wspinaliśmy się, organizowaliśmy różne gry. Dlatego właśnie zrobiłem legitymację instruktora wspinaczki. Training Partners nauczyli mnie dobrej organizacji pracy i myślenia biznesowego. Dzięki nim wiem, że zawsze trzeba szukać właściwej diagnozy sytuacji. Zamiast myśleć, że wszyscy są do bani, zacznij od siebie i zadaj sobie pytanie, co jest nie tak. Tak postępuje prawdziwy lider.
Czułeś w sobie naturę przywódcy, a nie byłeś nim w zespole Sami, także podobno nie uważałeś, że twój wkład jest właściwie nagradzany. Chyba dlatego odszedłeś?
Było, minęło… Teraz mamy z chłopakami dużo lepsze relacje niż kiedyś. Dobrze ich wspominam, bo wiele się od nich nauczyłem.
Jak tworzył się Feel, to od razu ustaliliście, że ty będziesz liderem?
Absolutnie nie. To wyszło zupełnie naturalnie. Ja zawsze czułem się świetnie jako frontman, uwielbiam stać na scenie przed tysiącami ludzi. W Samych uszczknęliśmy tego sukcesu, polizaliśmy go tylko na chwilę. W firmie szkoleniowej zarabiałem nieźle – od 3 do 5 tysięcy miesięcznie, miałem samochód służbowy i komórkę. Szef mnie cenił, miałem w firmie niezłe perspektywy na przyszłość. Jednak zbyt mocno ciągnęło mnie na scenę, żebym miał poświęcić się karierze biznesowej. Przed czterema laty w sklepie muzycznym w Będzinie spotkałem się z Łukaszem, klawiszowcem, z którym od dwóch lat gramy regularnie. To było magiczne spotkanie, od razu wiedzieliśmy, że nadajemy na tych samych falach. Jednak budując zespół, od początku starałem się narzucać swoją wizję jego funkcjonowania.
W firmie wiedzieli o twoim drugim, muzycznym życiu?
Oczywiście. I bardzo mnie popierali. Dałem im Platynową Płytę, którą zdobyliśmy, za to, że zawsze przy mnie byli. W firmie przestałem pracować dopiero z dniem 1 września zeszłego roku, zaraz po tym, jak Feel wygrał Sopot. Przyszedłem do pracy, a tu telefony od dziennikarzy się urywają. Szef przyszedł do mnie i powiedział: „Jesteśmy na tych samych układach, masz ZUS, ubezpieczenie zdrowotne, ale idź już do domu. Zaczynasz nowy etap w życiu”. „Socjal” już się skończył, ale jeszcze do dzisiaj mam ich komórkę…
W całym miesiącu w domu jesteś najwyżej tydzień. Żona się nie buntuje przeciw temu?
Agata to najdzielniejsza kobieta na świecie. Trzymamy sztamę, jest między nami dobrze.
Czym się zajmuje?
Żona zajmuje się rozliczeniami i innymi sprawami związanymi z firmą. Z wykształcenia jest polonistką i pracowała w bibliotece. Oprócz tego wychowuje naszego synka, który w tym roku skończy trzy latka. To będzie muzyk pełną gębą, już ja o to zadbam! Strasznie za nimi tęsknię, kiedy jestem w trasie. Z Agatą poznaliśmy się osiem lat temu w klubie „Straszny dwór” w Katowicach, który wcale nie był taki straszny, skoro takie piękne kobiety tam chodziły. (śmiech) Dała się poznać jako osoba, która jest mądra i zdecydowana. Od razu się zakochałem.
Chyba w ogóle jesteś mocno związany ze Śląskiem.
Pewnie, że tak. Katowice są cudownym miastem, tam są moi bliscy, tu są moje korzenie, a w Piotrowicach – dzielnicy, w której mieszkam – czuję się jak w domu. Nie chcemy z Agatą się stąd wyprowadzać, mimo że niedługo będzie nas na to stać. Nasze dwupokojowe, 51-metrowe mieszkanie mieści się w zwykłym, nieocieplonym jeszcze bloku na osiedlu z lat 70. Sam w nim kładłem posadzkę, kleiłem fugi. Duży pokój w połowie wygląda jak biuro, w połowie jak knajpa. Nareszcie mogłem wykorzystać swoje manualne i elektryczne zdolności. Wszystko u mnie jest zrobione tymi rączkami. (śmiech) Dlatego także tak dobrze mi się wraca do tego domu. Sąsiadów też mamy super. Martwi mnie jedynie, że robi się tam „gruba” atmosfera. Ostatnio przyszedł jakiś podpity starszy facet, zastukał do drzwi i mówi: „Feel, wpuść mnie”. Ja pytam: „Kto tam?”. A on na to: „Swój”. Agata go oczywiście przegnała. W bloku nie ma żadnej
ochrony, więc przynajmniej muszę zainstalować w drzwiach „kuklok”, czyli wizjer.
Odczułeś już jakieś negatywne konsekwencje popularności?
Na razie nie. To pisanie, że jesteśmy gwiazdą jednego sezonu, jest pewną tradycją dziennikarstwa muzycznego i nie ma co się na to oburzać. Przyszłość pokaże, ile jesteśmy warci.
W końcu śpiewasz: „Pokaż, na co cię stać i to niejeden raz”.
I jeszcze pokażemy. Dziennikarzom zdarzają się małe wpadki co do faktów. Ktoś podpisał moje zdjęcie i menedżerki: „Piotr Kupicha z żoną”, i Agacie zrobiło się niemiło. Ale generalnie media są OK. Ludzie na ulicy dobrze reagują. Mama, jak wychodzi do sklepu na zakupy, to słyszy: „O, idzie Feelowa, mama Feela”.
Znając naturę młodych ludzi, część z nich okrzyknie was zdrajcami po tym, jak wystąpiliście w reklamieMillennium Bank.
Kredyt hipoteczny biorą głównie młodzi ludzie, którzy chcą pracować i chcą poprawiać swój status. My gramy i opowiadamy o młodych, którzy właśnie wchodzą w okres prawdziwej dojrzałości. Gramy dla ludzi pełnych marzeń, ale którzy jednocześnie wiedzą, że ten świat wcale nie jest taki kolorowy. Nasza płyta jest właśnie o tym. Jest wesoło, jak w piosence „Jest już ciemno”. Jest utwór „To długa rzeka” – o przemijaniu, o tym, że nie zawsze w życiu jest tak pięknie, jak by nam się wydawało. Piosenka „Nasze słowa, nasze dni” mówi o najbliższych, o domu. O tym, że każdy chciałby taki dom mieć, mimo że czasem się oszukuje i wmawia sobie coś innego. No i jest słynne „Pokaż, na co cię stać”. Każdy z nas musi to zrobić.
Wydanie Internetowe