Blisko ludziSport ekstremalny: jazda na wózku

Sport ekstremalny: jazda na wózku

Na pierwszy rzut oka mało kto przypuszczałby, że Lucyna i Iza uprawiają sport. W dodatku ekstremalny – bo tym właśnie jest w Polsce jazda na wózku inwalidzkim.

Sport ekstremalny: jazda na wózku
Źródło zdjęć: © Justyna Lenart
Aneta Wawrzyńczak

27.05.2013 | aktual.: 28.05.2013 09:43

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Na pierwszy rzut oka mało kto przypuszczałby, że Lucyna i Iza uprawiają sport. W dodatku ekstremalny – bo tym właśnie jest w Polsce jazda na wózku inwalidzkim. Iza (25 lat) mówi: „Przesiadłam się na wózek rok temu”. A Lucyna (31 lat): „Ostatni raz stałam na własnych nogach sześć lat temu”.

Początek choroby
Lucyna pod koniec podstawówki zaczęła chorować. Pojawił się przykurcz ścięgien Achillesa, zaczęła dosłownie chodzić na palcach. Diagnoza – zanik mięśni (dokładnie dystrofia obręczowo-kończynowa) – może nie od razu zwaliła ją z nóg, bo dla nastolatki hasło wózek inwalidzki to jakaś czarna magia. Ale jej rodziców już tak, bo mama po badaniu usłyszała od lekarza, że Lucyna pożyje jeszcze dwa, może trzy lata.

– Ja się śmieję, że to były czasy średniowiecza. Mama wyszła z gabinetu zapłakana, a ja nie wiedziałam, o co chodzi, przecież byłam wtedy małolatką – wspomina.

Ona sama dowiedziała się o tym kilka lat później, gdy siostra powiedziała jej, że według prognoz powinna od kilku lat nie żyć. Na przekór losowi i przewidywaniom lekarzy Lucyna postanowiła jednak realizować swoje cele. I żyć. Pięknie. Godnie. Normalnie.

Nie zawsze było z górki. Mięśnie stopniowo słabły, a wraz z nimi Lucyna i jej szanse na normalne życie. W swojej rodzinnej miejscowości koło Wejherowa nie miała przed sobą zbyt wielu perspektyw. – Dla mnie od zawsze najważniejszym było, żeby skończyć studia i znaleźć dobrą pracę. Wtedy reszta sama się ułoży – uważa Lucyna.

Skończyła liceum, przeniosła się do Warszawy, dostała na informatykę w Centrum Kompleksowej Rehabilitacji (CKR) w Konstancinie Jeziornie, a później też na pedagogikę na Uniwersytecie Warszawskim. Chodzić trzeba było sporo – na wykłady, od sali do sali, i na kawę czy piwo z kolegami. Lucyna coraz bardziej się męczyła, więc równo dziesięć lat temu zdecydowała, że najwyższy czas kupić wózek. Sytuację miała o tyle komfortową, że w jej otoczeniu bardzo wiele osób poruszało się w ten sposób, na czele z jej współlokatorką – w końcu CKR to szkoła integracyjna. Mogła więc spokojnie sobie poprzymierzać różne modele, poprzebierać, powybierać i zdecydować, jaki jej najbardziej odpowiada.

– Chorowałam już od kilku lat, także podeszłam do tego spokojnie. Wiedziałam, że tak musi być – przyznaje Lucyna. I dodaje: – Już wtedy miałam tylu przyjaciół na wózkach, że wiedziałam, że na tym życie się nie kończy.

Na Izę choroba spadła nagle. Był 2008 rok, miała 19 lat, właśnie skończyła liceum i postanowiła, że zrobi sobie rok przerwy zanim pójdzie na studia. Marzyła o Akademii Wychowania Fizycznego, więc ostro wzięła się do roboty. Trenowała koszykówkę, siatkówkę, piłkę ręczną, piłkę nożną. Aż któregoś dnia nagle zrobiło jej się ciemno przed oczami. Opadła bezwładnie na jakiś mebel, a kiedy po chwili doszła trochę do siebie, zaczęła utykać i czuć niedowład w lewej ręce. – Początkowo myślałam, że to przemęczenie, więc odpoczywałam przez dwa dni, ale było coraz gorzej – wspomina Iza.

Lekarze stwierdzili niedowład połowy ciała. Podejrzewali stwardnienie rozsiane, ale na ostateczną diagnozę trzeba było poczekać, bo SM można potwierdzić w stu procentach dopiero po drugim rzucie. Minęło kilka tygodni, miesięcy, rok i drugi, a ten się nie pojawiał. Lekarze namawiali Izę, by żyła normalnie, ale jednocześnie podkreślali, że nie powinna się zbytnio przemęczać. To już nie było to samo. Zwłaszcza dla Izy.

– Nie potrafię czegoś robić byle jak. Jeśli gram w kosza, to gram, dopóki nie padnę. Dlatego sport musiał dla mnie przestać istnieć – wyjaśnia Iza. Pogrzebała marzenia o AWF-ie. Ale nie samą siebie. – Było mi bardzo ciężko i smutno, ale stwierdziłam: jak nie to, to coś innego – dodaje.

Postawiła na samodzielność, życie na swoim, pracę. Swoją wytrwałością dodawała otuchy rodzicom. – Myślę, że przeżywali moją chorobę bardziej niż ja. Dla mnie to oczywiście było ważne przeżycie, miałam swoje plany, które nagle legły w gruzach. Ale oni byli jeszcze bardziej załamani. Podejrzewam, że do dziś są, ale widząc, że sobie radzę, jestem szczęśliwa, jest im łatwiej – uważa Iza.

Drugi, mimo iż „wyczekiwany” rzut, był nie mniejszym zaskoczeniem niż pierwszy. Zaatakował trzy lata później, podczas wycieczki po Berlinie. Iza przez dwa dni starała się ukryć przed rodziną, że dzieje się z nią coś złego – mimo iż ledwo chodziła. Rok później chodziła już o kulach. – Czułam, że jest coraz gorzej. Wiedziałam, że w którymś momencie może być na tyle źle, że będę musiała usiąść na wózek – wspomina.

Kolejny atak nastąpił znacznie szybciej. Tę bitwę wygrała choroba – Iza przesiadła się na wózek. Zwycięstwo było jednak połowiczne.

Powierzchnia reklamowa

Iza wyznaje, że ostatni rzut, który przykuł ją do wózka, nie załamał jej ani trochę. – Na początku moi znajomi nie wiedzieli, że mam stwardnienie, ale szybko im o tym powiedziałam, bo stwierdziłam, że niczego nie będę ukrywać. Spędzaliśmy razem całe dnie i często żartowaliśmy z mojej choroby.

Właśnie wtedy zrodził się pomysł, by Iza wynajmowała powierzchnię reklamową na wózku. – Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś robił coś takiego w Polsce i wciąż zastanawiam się, czy się na to nie zdecydować – śmieje się dziewczyna. Obok takiej reklamy mało kto przeszedłby obojętnie, bo Iza, oprócz tego, że zwraca uwagę jako osoba na wózku inwalidzkim, przyciąga wzrok tatuażami. Pierwszy zrobiła, gdy miała 16 lat, ostatni – kilka dni temu. Dziś nie jest w stanie ich zliczyć, ale już wie, że niebawem będzie to jeden wielki tatuaż, pokrywający większość ciała.

Iza jest zatrudniona, ale nie pracuje. I nie może wysiedzieć w domu. – Uwielbiam pracować i wariuję, gdy nie mogę tego robić – śmieje się. – Mamy z jedną fundacją pewien plan, ale nie będę o tym na razie mówić, to tajemnica – mówi i uśmiecha się zagadkowo. Zdradza tylko, że marzy, by otworzyć własny bar, a tajemniczy plan przybliża ją do tego celu.

Na razie więc pozuje jako fotomodelka i prowadzi bloga. – Fajnie jest mieć własne zajęcie, robić coś dla siebie i przy okazji dla innych – uważa. Na stronie www.kulawawarszawa.pl opisuje bariery architektoniczne, na jakie natrafiają w stolicy osoby niepełnosprawne ruchowo.

Co jakiś czas przebiega jej przez głowę myśl, by zostać mamą. Czasem ta myśl przystaje, znajduje sobie dogodne miejsce w głowie Izy i szepce jej do ucha, że to już, teraz, nie ma co zwlekać, czas ucieka, a miłość przecież kwitnie. Ostatni raz ta myśl zagościła na dłużej pół roku temu. – Zastanawiałam się, czy już teraz przerwać terapię i starać się o dziecko, czy dopiero jak skończę leczenie, ale z jednej terapii miałam przejść od razu w następną. Miałam wybór: albo leczenie, albo dziecko – wyznaje Iza.

Przyznaje też, że gdyby decyzja zależała od niej, prawdopodobnie wybrałaby dziecko. Jej najbliżsi jednak zaprotestowali. Iza musiała wypędzić tę myśl. Na razie.

Lucyna tym bardziej nie miała problemów, by wejść z wózkiem w komitywę. Chorowała od wielu lat, a jego widmo, najpierw majaczące gdzieś w oddali, z każdym tygodniem nabierało coraz wyraźniejszych konturów. Miała więc czas, by przyjrzeć mu się dokładnie, zapoznać, pogodzić. Dlatego uważa, że i tak znalazła się w bardziej komfortowej sytuacji niż osoby, które muszą to zrobić z dnia na dzień, zwłaszcza po poważnym wypadku. – Gdy ktoś budzi się w szpitalu i lekarz oznajmia mu, że już nigdy nie stanie na własnych nogach, to jest wielki szok. Ja miałam łatwiej, bo znałam już wiele osób jeżdżących na wózku, wiedziałam, jak żyją. I że wózek nie oznacza końca życia. Tylko jego zmianę. Ale że zmiana wcale nie musi być na gorsze – zapewnia Lucyna.

Jej narzeczony, Grzesiek, ciągle przekonuje, że wszystko da się odwrócić. – Medycyna robi tak duże kroki, że myślę, że kiedyś się w końcu uda znaleźć lekarstwo na tę chorobę – uważa. Lucyna szybko jednak sprowadza go na ziemię. – Nie. Trzeba brać życie takim, jakie jest. Nie ma co siedzieć w domu, użalać się nad sobą, zastanawiać, kiedy wynajdą lekarstwo, żebym mogła wyjść do ludzi – przekonuje.

Lucyna przyznaje, że optymizm, którym wręcz promieniuje, zawdzięcza rodzicom. Mama strasznie przeżywała moją chorobę. Oczywiście płakała, ale nie załamała rąk, tylko szukała, co można dalej robić – wyjaśnia Lucyna.

Przyjechały do Warszawy, do szpitala przy ul. Banacha, który w owym czasie był w Polsce jedyną placówką podejmującą się próby leczenia dystrofii obręczowo-kończynowej. Po dwóch tygodniach, z kompletem wyników badań w teczce, Lucyna pojechała do Zakopanego na przedłużanie ścięgien Achillesa. Mama walczyła o z całego serca – i spory jego kawał udało jej się zaszczepić w córce. – Myślę, że gdyby nie postawa rodziców, siedziałabym teraz w domu w kącie i oglądała jakąś telenowelę wenezuelską, zachwycona, że w ogóle mam telewizor – uważa Lucyna.

A tak telewizję rzadko ogląda. Jest w końcu tyle do zrobienia. – Standardowy dzień? Zaczynam od kawy! – śmieje się 31-latka. O dziewiątej zabiera się do pracy. W domu, bo ma ten komfort, że firma, w której jest zatrudniona, zgodziła się, by pracowała zdalnie. Kończy o piętnastej albo szesnastej i bierze się za gotowanie obiadu. Później wraca do domu Grzesiek i dzień nabiera tempa. Ciągle gdzieś wychodzą – do znajomych, do kina, na długi spacer z psem, na piwo. W weekendy wyjeżdżają nad morze albo w Polskę, zjechali już pół kraju. – Moje życie niczym się nie wyróżnia. No, poza tym, że nie dojdę w dane miejsce na nogach, tylko przyjadę na wózeczku – mówi Lucyna.

Miłość kwitnie

Iza zdradza, że gdy usiadła na wózku, część znajomych odsunęła się od niej. – Mam wrażenie, że niektórzy myślą kategoriami: „mnie to nie dotyczy, nie chcę mieć z tym nic do czynienia” albo „i co? Posiedzimy przy kawie, pogadamy, ale nigdzie nie będzie mogła pójść, bo wszędzie są schody”. Zdarza się, że spotykam na ulicy dawnych znajomych, którzy odwracają głowę, udają, że mnie nie widzą – mówi Iza. I dodaje: – Nie przejmuję się tym, bo stwierdziłam, że jeśli ktoś mnie unika tylko dlatego, że jestem na wózku, to nie jest mnie wart.

Dziewczyna przyznaje, że jednocześnie zwiększyła się liczba propozycji randek. Może dlatego, że z jej twarzy nie schodzi uśmiech? Że śmieje się całą sobą – ustami, oczami, gestami? Że nie siedzi w domu? Że nie ukrywa się przed światem? Iza przypuszcza, że ludziom chyba podoba się ten kontrast: dziewczyna na wózku, a buzia jej się nie zamyka – i w dodatku śmieje! – Kilka osób powiedziało mi, że zarażam radością i optymizmem przez to, że nie załamuję się, tylko cieszę się życiem, mimo iż jeżdżę na wózku. Podejrzewam, że ludzie uważają, że to jest dziwne i niespotykane – uważa Iza.

Wśród propozycji była jedna randka w ciemno. Rafał widział jej zdjęcia. Wiedział też, że może być problem, bo Iza jeździ na wózku. Zaraz, zaraz! Jaki problem? – Powiedział, że jemu w ogóle to nie przeszkadza i że jak będziemy chcieli gdzieś pojechać, to się wózek wrzuci do bagażnika i po prostu pojedziemy – wspomina ze śmiechem Iza.

Wielka miłość wybuchła już na pierwszej randce. I promieniuje do dziś. – Ostatnio po rehabilitacji stwierdził, że boi się, że jak zacznę chodzić, to mu ucieknę. Powiedziałam, że chyba zwariował! – opowiada Iza.

Lucyna ma dłuższy niż Iza staż nie tylko „wózkowy”, ale i narzeczeński – od siedmiu lat związana jest z Grześkiem. Poznała go przypadkiem, dzięki zalotom innego mężczyzny.

A było tak: Lucyna siedzi z koleżanką na ławce, rozmawiają, śmieją się. Ni stąd ni z owąd jak spod ziemi wyrasta przed nimi podpity jegomość. W głowie mu się nie mieści, że taka śliczna dziewczyna, a na wózku. On klęczy, Lucyna go odpędza. Wtedy na scenę wkracza Grzesiek. Szarmancko rusza na odsiecz damie w opałach. „Daj jej pan spokój”, mówi, a gdy namolny amant ulatnia się, przejmuje jego rolę i zaczyna namawiać dziewczyny, żeby dały mu swoje numery telefonów.

Koleżanka zgadza się bez wahania, Lucyna wręcz przeciwnie. „Nie mam telefonu”, przysięga, a im bardziej się opiera, tym bardziej Grzesiek napiera. I znów czysty przypadek decyduje o dalszych losach, bo telefon, którego niby nie ma, zaczyna dzwonić w torebce.

– Ja mówię, że nie mam telefonu, a w tym momencie rozlega się z torebki muzyka! Mamusia zadzwoniła chyba podświadomie – śmieje się Lucyna.

Teraz już nie ma wyjścia, Lucyna musi skończyć kłamać, a zacząć dyktować numer. I następnego dnia odebrać telefon, gdy Grzesiek dzwoni, żeby umówić się na randkę. Średnio jej to odpowiada, bo dopiero zakończyła pięcioletni związek, woli odpocząć albo się wyszaleć, a najchętniej jedno i drugie na zmianę. Chociaż właściwie czemu nie zrobić tego z innym facetem?

– Zgodziłam się na to pierwsze spotkanie. I tak już został – śmieje się Lucyna.

– Co mi się w niej spodobało? Wszystko! – rzuca bez wahania Grzesiek. I z ręką na sercu przysięga, że wózek nigdy mu nie przeszkadzał. – Nigdy nie miałem problemów z tym, jak ktoś wygląda, czy lepiej, czy gorzej niż inni, czy jeździ na wózku, czy nie – deklaruje. I dodaje, że praca wolontariusza w domu opieki dla dzieci z zespołem Downa pewnie w jakimś stopniu się do tego przyczyniła.

Dziś oboje przyznają, że świata poza sobą nie widzą. Choć są tak różni, bo Lucyna to optymistka, która mimo wszystko twardo stąpa po ziemi, a Grzesiek to artysta, który buja w obłokach. Ona pogodziła się z losem, on przez pierwsze pół roku powtarzał: „zobaczysz, Luśka, jeszcze razem zatańczymy”.

Przeszkody na drodze

Iza, zanim przesiadła się na wózek, zaczęła prowadzić stronę kulawawarszawa.pl. – Jeżeli człowiek jest sprawny, nie zwraca uwagi na bariery architektoniczne. Ale już osoba, która chodzi o kulach, ma z nimi problem. A na wózku to już masakra – mówi o swojej pracy (i pasji zarazem) Iza. Krok po kroku udaje jej się je likwidować. Za sprawą jej interwencji m.in. zostało już obniżone kilka wysokich krawężników na Mokotowie, gdzie mieszka, załatano dziury, wyremontowano chodniki, ustawiono przenośną toaletę dostosowaną do potrzeb osób niepełnosprawnych w knajpie na Powiślu, jedna kawiarnia zamontowała podjazd. – Może są to małe rzeczy, ale dla mnie są one ogromne. Jestem niesamowicie szczęśliwa za każdym razem, gdy uda się zlikwidować najmniejszą nawet barierę – mówi Iza.

Na przeszkody na drodze zwraca też uwagę Lucyna. A jeszcze bardziej jej narzeczony. Bo ona uważa, że w ciągu ostatniej dekady wiele się w Polsce w tej kwestii poprawiło, on zaś – że jest jeszcze sporo do zrobienia. – Do dziś to olbrzymi problem, wszędzie jest pełno wysokich krawężników, schodów. Dochodzi do tego chamstwo niektórych kierowców w autobusach. Ile razy zamknęli nam drzwi przed nosem? – denerwuje się Grzesiek. – Daleko nie trzeba szukać. Teraz, jak szliśmy na wywiad, chcieliśmy przejść przez kładkę. Ale się nie dało, winda jest rozwalona – mówi. – Musieliśmy przebiegać przez ulicę, z wózkiem, z psem – śmieje się z kolei Lucyna.

Iza uważa, że jazda na wózku często jest sportem ekstremalnym. Na jej blogu można obejrzeć filmy, które nagrała, gdy miała do wózka przyczepioną kamerę. – Pokazują, jak wygląda droga z perspektywy wózka. Widać, jak on się porusza, każdy krawężnik, każdą dziurę – wyjaśnia Iza. Kamera niestety uległa zniszczeniu, bo Iza się nie oszczędza. Miała już kilka wypadków – gdy przejeżdżała przez ogromne krawężniki albo gdy wózek stawał na przednich kołach i obracał się, bo nie dawał rady nierównościom na chodnikach.

Dla Grześka i Lucyny jazda na wózku też niejednokrotnie jest ekstremalnym przeżyciem, bo razem z wózkiem Lucyna waży ok. 57 kilogramów. Wcześniej mieszkali na czwartym piętrze w bloku bez windy, teraz na parterze, ale schody wyrastają przed nimi niemal wszędzie, gdzie nie pójdą. – Dla niej jest to utrudnienie, że ją targam po wszystkich schodach, a dla mnie, że się męczę – wyjaśnia Grzesiek.

Bariery wyrastają jednak nie tylko na drodze osób niepełnosprawnych. Część z nich pielęgnuje je we własnych głowach. – Znam kilka osób na wózkach, które się załamują, nie wychodzą z domu, nie chcą mieć kontaktu ze znajomymi, myślą, że ich życie się skończyło. Ja siedzę na wózku od niedawna i wcale tak nie uważam. Logicznym jest, że moje życie się zmieniło, ale wcale nie na gorsze. Wprost przeciwnie, po części nawet na lepsze. Czy byłabym fotomodelką, gdybym chodziła? Nie sądzę – śmieje się Iza.

Lucyna dodaje, że grunt pod te bariery niejednokrotnie wylewają najbliżsi. – Moi rodzice pchali mnie do przodu, chcieli, żebym sobie ułożyła życie, studiowała, pracowała. Ale znam takie osoby, które rodzice zamykają w czterech ścianach, nie pozwalają na nic, „bo co sąsiedzi powiedzą”. Ci ludzie siedzą sami, nie mogą wyjść, nikt do nich nie może przyjść. Często nie umieją sobie nawet kanapki zrobić. Bo ciągle w domu słyszały: ty jesteś niepełnosprawny, ty sobie siedź, mamusia ci wszystko zrobi – mówi Lucyna.

Są też i mury z drugiej strony. Ludzie, spotykając osobę niepełnosprawną, nieraz czują się skrępowani. – Ostatnio spotkałam moją nauczycielkę z gimnazjum. Zapytała mnie, czy siedzę na wózku, bo to było jedyne wolne miejsce. Zaśmiałam się i przytaknęłam. Dopiero gdy ruszałyśmy i ja odpaliłam wózek, ona z przerażeniem krzyknęła: „Ty naprawdę jeździsz na wózku?! O Boże, przepraszam”. Ja odbieram takie sytuacje z humorem. Jak poznaję kogoś nowego, podając rękę często zagaduję: „Wybacz, że nie wstanę”. Niektórzy przez to bardziej się krępują, ale większość wyluzowuje – zdradza swój patent na pokonywanie barier Iza.

Lucyna z Grześkiem wspominają sytuacje, gdy natrafiali na mur niechęci ze strony „sprawnych” osób. Nie było ich wiele, ale dwie utkwiły im w pamięci. – Kiedyś siedziałam z koleżanką w parku i piłyśmy piwo. Podszedł do nas starszy pan i powiedział, że takich jak ja powinno się zamykać w domu. A co dopiero na dworze, na ławce, z piwem! – opowiada Lucyna. – A pamiętasz, jak w pociągu doczepiali skład i babka powiedziała do dziecka: „Chodź, synek, nie będziesz obok tej niepełnosprawnej siedział” i poleciała do konduktora, żeby coś zrobił? – dodaje Grzesiek.

Ze śmiechem wspominają natomiast pierwsze spotkanie z jego znajomymi. Bo na początku wszyscy dziwili się: dziewczyna na wózku, a pracuje, uczy się, ciągle gdzieś lata, ciągle coś załatwia? – Myśleli chyba, że jak jest na wózku, to będzie poważna i ułożona – zastanawia się Grzesiek. – A tu nic z tego! I w dziesięć minut wszystkie lody topniały – śmieje się Lucyna. Za jej plecami jednak pytali Grześka, co się stało albo bardziej wprost – czy był z nią przed wypadkiem. Bo ludzie, jak widzą wózek, często myślą: wypadek, krew, szpital, tragedia.

Tymczasem w Polsce główną przyczyną niepełnosprawności są schorzenia układu krążenia, narządów ruchu i schorzenia neurologiczne. Liczbę osób niepełnosprawnych, w oparciu o wyniki Narodowego Spisu Powszechnego z 2011 roku, szacuje się na 4,7 miliona. W tej grupie około 10 proc. to osoby z niepełnosprawnością ruchową. Oznacza to, że w Polsce mniej więcej 1 na 85 osób porusza się na wózku.

Jest wreszcie jeszcze jedna bariera, którą zarówno Lucyna, jak i Iza starają się przełamać. Dlatego obie biorą udział w I Wyborach Miss na wózku, organizowanych przez Fundację Jedyna Taka (http://jedyna-taka.pl/2,uczestniczki.html), którą powołały do życia Agnieszka Gidzińska i Katarzyna Wojtaszek „z myślą o integracji społecznej, zmianie wizerunku osób z niepełnosprawnością, w tym w szczególności kobiet”.

Lucynę do udziału w konkursie namówiła koleżanka. W noc zakończenia rejestracji dzwoniła jeszcze przed północą, żeby upewnić się, czy wysłała zgłoszenie. – A ja go nie wysłałam! – śmieje się Lucyna. – Gdzie ja, 31 lat na karku, będę brała udział w wyborach miss – dodaje. Koleżanka z Grześkiem tak mocno ją jednak naciskali, że w końcu uległa. I dziś nie żałuje swojej decyzji. – Dziewczyny (założycielki fundacji – red.) miały świetny pomysł. Takich akcji powinno być więcej, bo chodzi też o łamanie stereotypów, pokazanie, że kobieta na wózku może być równie fajna, zadbana, wykształcona i piękna, co „normalna”.

Iza o konkursie dowiedziała się także od znajomych. Kolega, który też jeździ na wózku, zadzwonił z pytaniem, czy się zgłasza, a właściwie – kiedy. I zapewnieniem, że ma się niczym nie przejmować, bo on załatwi transport, jak Iza przejdzie do następnego etapu, bo że przejdzie (a nawet wygra) to pewne. – Ja stwierdziłam na początku, że nie zgłoszę się, bo i po co? Jeszcze się załamię, bo przecież na pewno nie wygram. Ale później uznałam, że może być to fajna forma zabawy. I że konkurs jest świetny, bo pomaga – zarówno kobietom na wózku, bo się czują bardziej dowartościowane, jak i osobom, które takie kobiety znają czy widzą na ulicy, bo mogą stwierdzić, że życie na wózku się nie kończy, że takie osoby mogą normalnie funkcjonować, mieć rodzinę, pracę, marzenia i plany – uważa Iza.

Co dalej?

Co by było gdyby? Gdyby nie zachorowały, gdyby nie usiadły na wózkach, gdyby były w pełni sprawne? Iza nie zastanawia się nad tym. – Nie widzę sensu myśleć o czymś, co nie stanie się nigdy, a może sprawić mi ból. Myślę o tym, co mogę zrobić jutro, gdzie mogę pojechać – i jak mam tam dojechać – wyjaśnia 25-latka. Snuje za to wizje przyszłości – dom, rodzina, dzieci, własna knajpa. Marzenia jak najbardziej realne. Ale ma też jedno trochę trudniejsze do spełnienia. – Mój chłopak nie tańczy, nienawidzi tego, jak tylko myśli o tańcu, dostaje szału. Ale obiecał mi, że jeśli zacznę chodzić, to ze mną zatańczy. I ja bym strasznie chciała wstać choć na jeden dzień – tylko po to, by z nim zatańczyć.

Lucyna z kolei czasem sobie pozwala na kreślenie historii alternatywnych. I wcale jej się te wizje nie podobają. – Gdybym nie zachorowała, być może nigdy nie mieszkałabym w Warszawie. A wtedy nie poznałabym Grześka. I nie byłabym tak szczęśliwa.

Tekst: Aneta Wawrzyńczak

(aw/sr), kobieta.wp.pl

POLECAMY:

aneta wawrzyńczakniepełnosprawnośćreportaż
Komentarze (13)