Blisko ludziŻycie jak w Madrycie, czyli Polki na emigracji

Życie jak w Madrycie, czyli Polki na emigracji

Dzisiejsza emigracja nie ma nic wspólnego z tą, którą znamy z opowieści cioci czy babci. Kamilla, Paulina, Ola i Magda opowiadają, jak sobie poradziły tysiące kilometrów od domu.

Życie jak w Madrycie, czyli Polki na emigracji
Źródło zdjęć: © 123RF

22.12.2015 | aktual.: 22.12.2015 11:25

W obecnych czasach ciężko znaleźć rodzinę czy grupę znajomych, z której ktoś nie wyjechał na stałe za granicę. Powody są różne - od zawodowych po miłosne. Jednak dzisiejsza emigracja nie ma nic wspólnego z tą, którą znamy z opowieści cioci czy babci. Kamilla, Paulina, Ola i Magda opowiadają, jak sobie poradziły tysiące kilometrów od domu. Marta wyjaśnia, dlaczego nie zdecydowała się nigdy na wyjazd.

Marta poznała panią Stenię, gdy spędzała wakacje pod Nowym Jorkiem, gdzie pomagała pewnemu małżeństwu opiekować się ich dziećmi. Pani Stenia przyjeżdżała do „państwa” co tydzień, by posprzątać mieszkanie. Za pracę płacono jej sto dolarów. Wysokość stawki potrafiła wypowiedzieć w języku polskim i angielskim. W tym drugim znała jeszcze słowa „vacuum” i „clean”. W USA mieszkała od 18 lat.

- Oprócz niej poznałam wtedy w Stanach kilku innych Polaków, z którymi znalazłam wprawdzie wspólny język, ale sprawili, że nieprzychylnie patrzyłam na emigrację. Polska była dla mnie łatwa do życia, przyjazna. Nic więc dziwnego, że kiedy w następnych latach z kraju zaczęły wyjeżdżać moje koleżanki, starałam się wybić im to z głowy. Były uparte - opowiada Marta.
Marta dostała szansę kilka lat później. Oceny na studiach pozwalały jej ubiegać się o stypendium na uczelni Kopenhadze. Do rekrutacji ostatecznie nie podeszła, bo szkoda było jej przerywać praktyki w korporacji, po których miała większą szansę na pracę. Dostała ją. Po studiach kupiła sobie mieszkanie, usamodzielniła się. Dzisiaj ma 35 lat i o swoim życiu mówi: takie zwykłe.

Żałuje, że nie skorzystała z nabrania zupełnie innych doświadczeń, jak studia w języku angielskim, poznanie ludzi z innych krajów, naukę zupełnie innych standardów pracy, których wciąż brakuje jej u siebie i u kolegów z biura w Warszawie.
- Wydawało mi się, że jak wyjadę, to stracę wszystko, na co pracowałam. Że po powrocie będę musiała zaczynać wiele rzeczy od początku. Moje doświadczenia z panią Stenią i emigrantami, których poznałam podczas pobytu w USA, rzuciły bardzo negatywne światło na osoby wyjeżdżające z kraju.
Wydawało mi się, że robią to tylko ludzie, którzy nie potrafią sobie poradzić w życiu. Albo tacy, którzy z góry zakładają, że to, co mają, jest złe. A dzisiaj chyba im troszeczkę zazdroszczę, bo czy w Anglii czy w Norwegii, radzą sobie doskonale. Zarabiają znacznie więcej niż ja i pracują w swoich zawodach. Niedawno odezwała się do mnie koleżanka, która w Australii otworzyła gabinet lekarski. Kupiła duży dom, podróżuje. I mieszka w miejscu, które sama wybrała, a nie ono ją - mówi Marta.

Pod napięciem

Strach przed wyjazdem na moment zawładnął Pauliną. Po kilku dniach go pokonała. Dziś mieszka w egzotycznym Johannesburgu, chociaż wzbrania się na określenie „egzotyczny”, tłumacząc, że to wielka metropolia. Często niebezpieczna i daleka od naszych wyobrażeń o afrykańskiej egzotyce. Kiedy mąż powiedział Paulinie o otrzymanej propozycji wyjazdu do RPA, pierwsze co zrobiła, sięgnęła po opinie w internecie. Przeglądarka odpowiedziała listą artykułów i raportów na temat przestępstw, gwałtów, kradzieży i korupcji. Zupełnie inaczej niż w Szwajcarii, w której już zdążyła sobie ułożyć życie.

Po kilku dniach stwierdziła, że warto jednak spakować się i wyjechać w świat. - Jesteśmy młodymi ludźmi, którzy chcą zbierać nowe doświadczenia i poznawać różnorodne kultury. Chcemy się uczyć pokory i zrozumienia dla drugiego człowieka. Poza tym przekonała nas możliwość zwiedzania pięknego RPA. Afryka jest tak urozmaicona - wspomina dzisiaj Paulina. Od półtora roku, zamiast Alp, widzi za oknem olbrzymią rezydencję sąsiadów, wysokie palmy i swój ogród z basenem.

- Jest bardzo zielono, czysto, dużo drzew, pięknych kolorowych ptaków i olbrzymia różnorodność kwiatów. Codziennie oglądamy przepiękne zachody słońca. Można też przyzwyczaić się do niezbyt pięknego płotu. Jest pod napięciem, co zapewnia nam bezpieczeństwo. Przy wjeździe na posesję przez całą dobę czuwa ochrona – opowiada. Johannesburg nie przypomina Afryki z obrazków.

- To biznesowa metropolia ze wspaniałymi drogami i olbrzymimi centrami handlowymi, wyśmienitym jedzeniem w restauracjach. Standard życia jest bardzo wysoki – tłumaczy Paulina. Jeśli ktoś chce skosztować tej innej, bardziej egzotycznej Afryki, wyjeżdża poza miasto. Wprawdzie Paulina tęskni za bliskimi, ale na pytanie, gdzie chciałaby mieszkać za dziesięć lat, odpowiada, że może gdzieś w Ameryce.

Dalej być nie może

Kamillę i jej rodzinne strony dzieli jeszcze większy dystans. Latem 2008 roku wielu jej znajomych otrzymało smsa z zaskakującą treścią: „Kochani, dotarłam do Auckland bezpiecznie”. Wcześniej nie podróżowała zbyt wiele, poza wakacyjnymi wyjazdami do ciepłych krajów, na które mogła sobie pozwolić dzięki pracy w jednym z brytyjskich hoteli. Najpierw do Newby Bridge, a potem do Kendal przyjechała po kilku latach pracy w branży turystycznej w Polsce. W Wielkiej Brytanii było inaczej, chociaż wciąż troszeczkę jak w domu - większość kolegów i koleżanek to byli Polacy.

- Któregoś dnia ktoś powiedział, że przyjechała nowa para do pracy. Z Nowej Zelandii – wspomina dziś Kamilla. – Pamiętam, że skomentowałam to słowami: mój Boże, dobrze że nie z Antarktydy. Kamilla szybko wpadła w oko Bradowi. On wydał jej się śmieszny. Dziesięć miesięcy później umówili się na randkę. Kieliszek hiszpańskiego wina ułatwił komunikację. Po kolejnej randce, na którą wybrali się do Edynburga, Kamilla oświadczyła rodzicom, że poznała swojego przyszłego męża.

Wkrótce przedstawiła chłopaka mamie i tacie. Brad poprosił rodziców Kamilli o rękę ich córki. Ponieważ ci nie mówią po angielsku, młodsza siostra Kamilli musiała tłumaczyć zamiary wysokiego Nowozelandczyka. Wtedy jednak nie było jeszcze mowy o przeprowadzce na koniec świata. - Pojechałam tam na wakacje, ale kiedy po trzech tygodniach pobytu dostałam wizę z pozwoleniem na pracę, już wiedziałam, że tu zamieszkam - mówi.

W pogoni za sercem

- Wcale nie tak miało być - mówi Ola, która zamieniła swój widok na szczyty Tatr na nowojorskie drapacze chmur. Rodzinne miasteczko opuściła z myślą o półrocznej pracy w Szwecji, która pomogłaby spełnić marzenie o podróży po Europie. Skończyła studia związane z turystyką, jednak wynagrodzenie, które otrzymywała w lokalnym biurze turystycznym, wcale nie zapowiadało, żeby mogła kiedyś zrealizować plany. Znała dobrze kilka języków, nigdy nie miała problemów z porozumiewaniem się. W Szwecji szybko znalazła pracę.

- Po czterech miesiącach pracy w kawiarni okazało się, że mogę się już przymierzać do podróży w nieznane. Zostałam jeszcze na kilka tygodni, a potem wsiadłam do samolotu lecącego do Japonii - mówi. Zatłoczone Tokio porwało ją tysiącem kolorów i świateł. Przez chwilę pomyślała, że mogłaby tam zamieszkać. Totalnie inny krajobraz, totalnie inni ludzie.

- Nigdy wcześniej nie myślałam o wyjeździe z domu na dłużej. Już te sześć miesięcy spędzone w Szwecji wydawały mi się wiecznością i jakimś szaleństwem. Dziś mówię, że Tokio mnie olśniło. Tam po raz pierwszy zobaczyłam taką odmienność. Tam po raz pierwszy uwierzyłam w powiedzenie, że podróże kształcą. Poczułam, że mam kontakt z zupełnie innym światem niż ten, który wydawał mi się dotychczas jedynym - tłumaczy.

Wtedy nie przypuszczała, że za kolejne sześć miesięcy będzie mieszkać na innej półkuli. Podczas zwiedzania Tokio Ola miała poznać swojego przyszłego partnera . - Myślę, że Chidorigafuchi byłby doskonałą lokalizacją do nakręcenia jakiejś sceny miłosnej. Mnie też odurzył zapach kwiatów wiśni – mówi. To właśnie w Chidorigafuchi poznała Jamesa, wówczas studenta z Nowego Jorku. Nie zastanawiała się zbyt długo nad przeprowadzką do tzw. Big Apple. - Rodzice też mnie dopingowali do wyjazdu. To oni zarazili mnie pasją do nauki języków obcych. Mimo że sami wiele nie osiągnęli, chcieli, żebym miała dziś lepsze życie. I mam - chwali się Ola.

Historie takie jak ta Marty wydają jej się zaprawione legendami. - Chociaż oczywiście są tu Polacy, którzy żyją w swojej społeczności, nie znają angielskiego i nie wiedzą, co dzieje się ulicę dalej. Znam mnóstwo osób, nie tylko z Polski, ale i z innych krajów, które pracują legalnie, władają kilkoma językami obcymi i mieszkają tutaj, bo chcą, a nie dlatego, że sytuacja na nich to wymogła – komentuje.

Fajne życie

Magda na wakacje jeździ przynajmniej dwa razy w roku. - W zeszłym roku byliśmy na Kubie, dwa lata temu zwiedziliśmy Sri Lankę, a trzy lata temu odwiedziliśmy Meksyk – mówi. Możliwość, by popracować i pomieszkać zagranicą, trafiła się jej w 2004 roku. Miała wtedy 25 lat, chłopaka (dziś męża), pracę i swoją firmę. Wraz z partnerem postanowiła wyjechać do Irlandii. Dzisiaj posługuje się obywatelstwem irlandzkim, a w zeszłym roku sprzedała swoje polskie mieszkanie.

Nie tęskni za Polską - cała jej rodzina rozjechała się po świecie. Mama, która mieszka obecnie w Niemczech, cieszy się, że jej córka ma fajne życie. Magda też docenia jego komfort i jakość oraz możliwości, które się przed nią otwierają. Korzysta z nich.
- W Polsce niejednokrotnie pracując po siedem dni w tygodniu, w porywach do 70 godzin, nie mogliśmy sobie pozwolić na rzeczy, na które mogą sobie pozwolić mieszkańcy Europy Zachodniej.

- W Nowej Zelandii jest dużo łatwiej znaleźć pracę jako obcokrajowiec niż w Europie. Dyskryminacja w stosunku do obcokrajowców jest mniejsza niż na przykład w Anglii – mówi z kolei Kamilla. Przeciętne zarobki ocenia jako umiarkowane, ale zwraca uwagę na nieporównywalnie lepszy system pomocy społecznej niż w Polsce. - Nie odczuwam też aż takiego stresu związanego z miejscem pracy, jak w Polsce. Nie ma wyścigu szczurów, nie ma mobbingu czy dyskryminacji. Ciężko jest zwolnić pracownika, bo prawo pracy jest przestrzegane. Umowy o pracę bardzo często są zawierane na czas nieokreślony – mówi.

Zanim Paulina wyruszyła na podbój Afryki, szlifowała swój zawód w jednym z salonów fryzjerskich w Szwajcarii. - Różnice, jeśli chodzi o wynagrodzenie i komfort pracy, były ogromne. Pracowałam na niecały etat, a zarabiałam brutto 1700 franków. W Polsce może miałabym 600 złotych? Oczywiście życie w Szwajcarii jest dużo droższe, dlatego trudno te stawki porównywać – tłumaczy.

Ola miała chwilę zwątpienia, czy znajdzie satysfakcjonującą pracę w Nowym Jorku. - Przyznaję, że trochę się poniewierałam. Na szczęście w miarę szybko udało mi się załatwić wszystkie formalności, które pozwoliły mi na zdobycie wizy uprawniającej mnie do legalnej pracy. Dziś cieszę się, że pozostałam w zawodzie. Różnica między tym, co robiłabym w Polsce, a co robię tutaj jest taka, że zamiast sprzedawać wycieczki do oklepanego hotelu w Egipcie, przygotowuję oferty wyjazdów na Karaiby czy Hawaje. Moi klienci chcą, żebym spełniała ich marzenia. I tak też robię – cieszy się.

Świat to za mało

Kiedy rozejrzą się wokół siebie, mają cały świat. - Nie ma dla mnie znaczenia, skąd są moi sąsiedzi. Ci najbliżsi pochodzą z Francji, Szwecji, Niemiec, Holandii, Polski, Rosji, Nowej Zelandii i Anglii. Z Europejczykami rozumiem się najlepiej, ale to nie jest reguła – wylicza Kamilla.

- Wokół nas mieszkają ludzie z całego świata, którzy przyjechali tu na kilkuletnie kontrakty – mówi Paulina. Chociaż przyznaje, że dużo czasu spędza z Polakami. - Można się poczuć jak w domu. Lepimy pierogi, gotujemy barszcz, pieczemy chleb. Mamy też już patent na biały ser. Takich rzeczy nie robi się razem, gdy mieszka się w ojczyźnie. Oczywiście są też polskie imprezy, na których leje się wódką i tańczymy do rana – opowiada. Ola przestała wnikać w narodowość sąsiadów i współpracowników. - Nawet nazwisko dzisiaj już niewiele mówi – śmieje się.

Przyjaciółkami Magdy są głównie Irlandki, chociaż wymienia i Polkę i Litwinkę. Na hasło "lokalny zwyczaj" bez zastanowienia mówi Paddy’s Day! Kamilla, podobnie jak inni mieszkańcy Nowej Zelandii, obchodzi w kwietniu Aznac Day, które jest ważnym i respektowanym świętem. W ten dzień o szóstej rano przytacza się historię bitwo o Galiipoli, podczas której zginęło wielu Nowozelandczyków, wysłuchuje się specjalnego apelu i poematu napisanego z tej okazji. Apele organizowane są w lokalnych strażnicach i szkołach.

Paulina bardzo lubi obchody Braai Day (święto grilla), które jest dniem dziedzictwa narodowego. Polega na tym, że wszyscy mają się zjednoczyć wokół ogniska, by wspólnie świętować. - Ogień łączy wszystkich, niezależnie od kultury, a jest ich tutaj strasznie dużo – opowiada Paulina. Zaczynają znikać bariery, a liczą się ludzie. Steków serwowanych podczas Braari Day podobno nie zapomina się do końca życia.

Tak, jak Kamilla nie zapomni widoku kolacji jej męża i kolegów. - Wsuwali kanapki z frytkami - dosłownie dwie kromki chleba tostowego z frytkami w środku (chips sandwich). Bez warzyw, mięsa, sera, masła. Nic. Kiedy powiedziałam, że to dziwne, spojrzeli na mój talerz makaronu z truskawkami. Wszyscy buchnęliśmy śmiechem - opowiada. Teraz już nie zwraca uwagi na zachowania, które kiedyś wydawały jej się dziwne.

- Mnie i moich przyjaciół łączy to, że nie mamy wokół siebie najbliższej rodziny i sami dla siebie musimy być rodziną. Mówimy do dzieci w naszych językach - mówi. Paulina cieszy się, że dzięki wyjazdom w nieznane stała się bardziej niezależna i pewna siebie. Ola zaznacza na mapie Manhattanu uliczki, których jeszcze nie zwiedziła. Magda nie wyklucza, że za dziesięć lat będzie mieszkać w Kalifornii. Świat to za mało!

Karolina Karbownik/(kk)/(kg), WP Kobieta

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (4)