Postanowił zrzucić sutannę. Oto co biskup wykrzyczał mu w twarz

Radosław podjął decyzję o odejściu z kapłaństwa. Rozmowa z biskupem nie należała do najłatwiejszych. - Biskup wyzywał mnie od chorych psychicznie, od debili, krzyczał, czy nie byłem świadomy, na co się zgadzałem. Uświadomiłem sobie, że jemu w ogóle nie zależy na mnie jako na człowieku - czytamy w książce "Połamany celibat".

Podjęcie decyzji o odejściu z kapłaństwa nigdy nie jest łatwe
Podjęcie decyzji o odejściu z kapłaństwa nigdy nie jest łatwe
Źródło zdjęć: © East News | Michal Wozniak

Fragment książki "Połamany celibat" Moniki Białkowskiej:

Najpierw zacząłem zbierać kartony. Miałem mnóstwo książek, głównie komentarzy do Pisma Świętego, nie mogłem i nie chciałem ich zostawić. Były dla mnie zbyt cenne. Dzieci się ze mnie śmieją i nazywają moją bibliotekę "świętą". Tak, oczywiście, że znają całą moją historię.

Zbierałem te kartony i powoli wywoziłem książki. Ktoś musiał mnie widzieć.

Dwa tygodnie przed Wielkanocą przyjechali do mnie koledzy z roku. To było w poniedziałek, po wieczornej mszy. Po dwóch latach to był pierwszy raz, kiedy którykolwiek z nich zapukał do drzwi mojego mieszkania.

Weszli, zobaczyli, że brakuje części książek. Od razu zapytali, czy odchodzę z kapłaństwa. Powiedziałem wprost, że tak. Zaczęła się rozmowa. Próbowali mnie nawracać. Zapytałem tylko, gdzie byli przez ostatnie dwa lata. Czy nie widzieli, co się dzieje na parafii? Czy się zainteresowali chociaż przez moment? Czy my w ogóle przez ten czas ze sobą rozmawialiśmy? Czy się spotkaliśmy na choćby jednych urodzinach czy imieninach?

Próbowali tłumaczyć, że to był trudny dla wszystkich czas. Odpowiedziałem, że moja decyzja jest już podjęta.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Czy celibat księży powinien zostać zniesiony? Polacy odpowiadają

W środę wieczorem odprawiłem swoją ostatnią mszę w życiu. Kiedy wszedłem na plebanię, na schodach prowadzących do mojego pokoju zatrzymał mnie proboszcz, który zapytał się mnie wprost, czy odchodzę z kapłaństwa. Od razu wiedziałem, że jego pytanie musi być związane z wizytą kolegów, że z nim rozmawiali. Ze spokojem odpowiedziałem, że tak i że jutro jadę do kurii. Nie próbował nawet jakoś rozmawiać, pomóc czy nawet mnie zatrzymać. Chciał się mnie pozbyć jako problemu, zupełnie tak samo, jak zrobił na moich oczach rok wcześniej ze starszym kolegą księdzem. Następnego dnia pojechałem do biskupa.

To była bardzo trudna rozmowa. Biskup – dziś już nieżyjący – wyzywał mnie od chorych psychicznie, od debili, krzyczał, czy nie byłem świadomy, na co się zgadzałem. Uświadomiłem sobie, że jemu w ogóle nie zależy na mnie jako na człowieku. Odesłał mnie do biskupa pomocniczego. Ten też zaczął na mnie krzyczeć. Wiedziałem, że nie mogę wchodzić w tę logikę. Wiedziałem, że podjąłem wolną decyzję. Powiedziałem, że kuria nie musi się za mnie wstydzić. Nie musi za mnie płacić żadnych alimentów. Nie skrzywdziłem kobiety. Nie skrzywdziłem żadnego dziecka. Nie ukradłem żadnych pieniędzy. I zapytałem: dlaczego w takim razie na mnie krzyczy?

Biskup spojrzał na mnie, jakby nagle otrzeźwiał. Uznał, że wyśle mnie na urlop zdrowotny. Do mamy.

Wysłanie księdza "do mamy" oznacza, że ma się sam utrzymać i nie zawracać kurii głowy. Jednocześnie to nie psuje kurialnych statystyk.

Wiedziałem, że jedyne, co muszę, to po prostu stamtąd wyjść. Znów nikt mnie nie próbował zatrzymać. Nie dostałem ani cienia zainteresowania. Nie byłem dla nikogo ważny jako ja. Byłem tylko "wio-karym": jest bat, jest karawana, mam robić, co każą, i nie myśleć za dużo.

Dopiero kiedy wyszedłem z kurii, zadzwoniłem do Wioli. Po tej długiej przerwie powiedziałem jej, że podjąłem decyzję i że wszystko jest już zamknięte. Wiedziałem, że odchodzę z kapłaństwa nie po to, żeby iść w samotność, ale w rodzinę.

Potem wszedłem do katedry, żeby sobie z Panem Bogiem chwilę pogadać. Pojechałem na plebanię, pozbierałem swoje rzeczy, zostawiłem sutannę, wsiadłem do swojego samochodu i odjechałem.

W rękach Boga

Najtrudniejsze dla mnie było powiedzenie o wszystkim rodzicom. Długo się do tego przygotowywałem. W końcu napisałem list. Skserowałem go potem i nadal mam kopię, ale nie czytałem go od wielu lat. Ten list wysłałem do rodziców za potwierdzeniem odbioru, żeby mieć pewność, że go dostali. Nie odzywali się przez miesiąc. Potem tata zadzwonił. Powiedział: "Przyjedź, pogadamy". Tak się zaczęła historia mojego nowego życia. Pan Bóg wziął mocno w swoje ręce jego stery.

Czy gdyby nie było Wioli, też bym odszedł? Tak. Panicznie się bałem, że kiedyś wróci do mnie oskarżenie – że to wszystko przez kobietę – i że ono mnie zabije. Wiedziałem, że jeśli mam podjąć decyzję, to musi ona być taka, żeby nic nią nie zachwiało.

Wcześniej miałem w sobie duży lęk. Myślałem sobie, że idę do świata, w którym nie mam żadnej wartości. Jestem niewykwalifikowanym robotnikiem, który nigdy nawet nie trzymał łopaty. Jestem teologiem, który za chwilę ma założyć rodzinę, ale nie ma pojęcia, jak swoje życie poukładać.

I Pan Bóg zaczął mnie leczyć. Robił to przez moją żonę. To ona stała się dla mnie przewodniczką po świecie. W tej historii, która dla jednych będzie dramatyczna, dla innych będzie grzeszna i będę w niej odgrywał rolę Judasza Kościoła, zobaczyłem, że ja ratuję życie mojej żony, a ona ratuje moje życie. I to nie była tylko kwestia emocjonalna. Gdybym nie pojawił się w jej życiu, ona pozostałaby niewierząca. Gdyby ona nie pojawiła się w moim życiu, ja nie byłbym zdrowym i wolnym człowiekiem. Byłbym jak ci księża, którzy odeszli i o których czasem się opowiada ku przestrodze: pijany, przegrany na ruletce albo siedzący w pokoiku u mamy i płaczący nad brewiarzem. A ja żyję normalnie. (…)

Czy kiedykolwiek żałowałem swojej decyzji? Nie. Pan Bóg naprawdę mnie nie zostawił. Dwa tygodnie po Wielkanocy zadzwonił do mnie kolega, że ma dla mnie pracę za granicą. Wziąłem Wiolę i pojechaliśmy. Zaczęliśmy pracować w wielkim hotelu w stolicy, najpierw przy utrzymaniu pokoi dla gości i w restauracji. Kilka tygodni później usłyszałem od szefa, że mam jechać do Chorwacji. Śmialiśmy się z Wiolą, że szef pewnie za dużo wypił albo się nie zrozumieliśmy. Ale tydzień później on znów mówi, że jedziemy do Chorwacji. Okazało się, że szef kupił sobie jacht i chce, żebym przypilnował jego bezpiecznego doprowadzenia do portu. Z mojego auta przesiadłem się do jego luksusowego samochodu, dostałem kluczyki, pieniądze na drogę i z Wiolą pojechaliśmy w zupełne nieznane.

To była piękna wyprawa. Totalna wolność. Trzy miesiące spędziliśmy w Chorwacji. Przygotowywałem jacht do wypłynięcia, Wiola sprzątała, robiła pranie. Dostaliśmy skuter i w wolnym czasie zrobiliśmy w sumie pięć tysięcy kilometrów, zwiedzając całe Lazurowe Wybrzeże. Dziś widzę, że to Pan Bóg dał nam taki oddech wolności.

Dokąd będziesz uciekał?

Po trzech miesiącach wróciliśmy do kraju.

Zamieszkaliśmy najpierw u moich teściów w mieście, w którym byłem księdzem. Potem wynajęliśmy kawalerkę. Zagraniczne pieniądze się kończyły, trzeba było znaleźć pracę. Zacząłem myśleć o kolejnej przeprowadzce. I znowu Pan Bóg wkroczył do akcji.

Przyszedł do mnie mój były parafianin, z którym znaliśmy się wcześniej. Zwierzyłem mu się z chęci wyjazdu i ucieczki. Zapytał: "Dokąd będziesz jechał? Przecież nikogo nie skrzywdziłeś. Za dwa lata ludzie nie będą pamiętać i będą mieć inne tematy do plotek. Tu masz rodzinę. Będziesz miał dzieci, one będą potrzebowały kuzynów, wujków. Nie uciekaj".

Okazało się, że jego szef szukał pracownika na dość odpowiedzialne stanowisko, od dłuższego czasu nie mógł nikogo znaleźć. Kolega powiedział szefowi, że kogoś przyprowadzi, niech sprawdzi, czy się nadaję.

Poszedłem. Zostawili mnie z robotą. Bałem się, ale mam techniczny umysł, rysunek techniczny miałem w małym palcu, elektroniką zawsze się interesowałem. Dostałem pracę jako szef dwóch działów, choć wydawało mi się, że jestem zielony jak trawa na wiosnę. Zaraz potem pracę znalazła też moja Wiola.

(…)

To były czasy, kiedy umowa na stałe była rarytasem. Podpisywało się je na dwa lata, na pięć lat. A Wiola po pierwszej trzymiesięcznej dostała do podpisania taką na stałe. Dla mnie to był znak.

Potem dowiedziałem się, że mój były proboszcz z proboszczem sąsiedniej parafii poszli do szefa Wioli prosić, żeby nie dawał jej pracy. I robili wszystko, żeby mnie też nikt w okolicy nie zatrudnił. Nie wierzyłem w to. Ale Wiola dopytała i okazało się, że rzeczywiście tak było. I że dlatego dostała tak szybko umowę: bo szef był zniesmaczony po spotkaniu z proboszczem, że ten śmiał o coś takiego prosić. I na złość proboszczowi dał Wioli od razu umowę na stałe.

Żona kiedyś się bała, że mi się odmieni. Patrzyła, że funkcjonuję w tych przestrzeniach wiary jak ryba w wodzie, dziwiła się, myślała, że mogę chcieć wrócić do kapłaństwa. Ale już wie, że naprawdę ją kocham i pójdę za nią w ogień. W zasadzie o moje małżeństwo walczyłem bardziej niż o kapłaństwo. I uważam, że było tego warte. Bo w małżeństwie doświadczyłem miłości, wiedziałem, że jestem dla kogoś ważny. Ta perspektywa zmienia wszystko.

Zaczęliśmy załatwiać ślub cywilny. W innym mieście, żeby nie było plotek. Nie chcieliśmy podawania tego do publicznej wiadomości. Ale dwa tygodnie po ślubie dostałem pismo z kurii, że w związku z zawarciem kontraktu cywilnego wpadam w kary kanoniczne. To oczywiście była naturalna sprawa i mnie nie zaskoczyła, takie jest prawo. Ale też dowiedziałem się przy okazji, że księża nadal mnie obserwują, śledzą na każdym kroku – tak bardzo, że aż próbowali nam zaszkodzić.

Zmieniałem potem pracę niejeden raz, bo zmieniały się okoliczności – cały czas przecierając oczy ze zdumienia, ile dobra się wokół mnie dzieje. W końcu założyłem własną firmę. Kupiłem ziemię. Wybudowałem dom. I wiem, że to wszystko aż brzmi niewiarygodnie, ktoś powie, że życie nigdy się aż tak dobrze nie układa.

Dziś wiem, że z największego gnoju można wyjść na piękną drogę.

Fragment pochodzi z książki "Połamany celibat" Moniki Białkowskiej.

Okładka książki "Połamany celibat"
Okładka książki "Połamany celibat"© Materiały prasowe
Źródło artykułu:WP Kobieta

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (39)