Rozmawiała z byłymi zakonnicami. "Przekraczanie granic zaczyna się powoli"
- Ludzka słabość przełożonych może zdarzyć się wszędzie i nie jest prostym usprawiedliwieniem odejścia. Problemem jest to, że kiedy przełożona jest słaba albo toksyczna, nie ma dokąd tego zgłosić - mówi Monika Białkowska, autorka książki "Siostry, o nadużyciach w żeńskich klasztorach".
27.09.2023 | aktual.: 27.09.2023 06:23
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Marta Kosakowska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Odejście z zakonu jest jak odejście z toksycznego małżeństwa?
Monika Białkowska, dziennikarka: To nie jest analogia jeden do jednego. Siostry, które są w zgromadzeniach, mówią, że nie ślubowały zgromadzeniu, tylko Jezusowi. Jednak to "ślubowanie Jezusowi" nie odbywa się w próżni. Jest tu pośrednik, pewna struktura: zgromadzenie. Bóg tych kobiet nie zawiedzie, ale kiedy z nimi rozmawiałam, miałam poczucie, że opowiadają wręcz o "zawodach miłosnych". One bardzo kochały lub często nadal kochają Jezusa. Miały ogromne pragnienie życia w zgromadzeniu, a coś nie wyszło, właśnie z tej ludzkiej strony.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Co najczęściej było problemem?
Na pewno jako pierwsze wymieniłabym nadużycia duchowe.
Czyli?
Chodzi przede wszystkim o podpisywanie Boga pod wszystkim. O zasady, reguły, utrudnienia, które nie są konieczne, ale nazywane są "wolą Bożą". Że każdą niedogodność, którą człowiek gotuje człowiekowi – często świadomie – "trzeba znosić dla Jezusa". To powoduje, że w człowieku rodzi się bezsilność i przekonanie, że nie dorasta do tego, czego oczekuje od niego Bóg.
Co jeszcze może skłonić do odejścia?
Ludzka słabość przełożonych może zdarzyć się wszędzie i nie jest prostym usprawiedliwieniem odejścia. Problemem jest to, że kiedy przełożona jest słaba albo toksyczna, nie ma dokąd tego zgłosić. Jeszcze trudniej jest, gdy siostry, zwłaszcza młode, są przekonane, że nie mają prawa powiedzieć "nie".
Tu się rodzi pytanie, gdzie się zaczyna przekraczanie granic. Z książki wynika, że zaczyna się od drobiazgów, np. wymagania ustawiania równiutko kapci przy łóżku lub jedzenia jabłka nożem, bo "w zakonie tak je się jabłka".
Przekraczanie granic zaczyna się powoli, metodą "gotowania żaby". Najpierw zwykle chodzi o posłuszeństwo w sprawach, o które nie warto walczyć.
Kilka pań opowiadało mi o "zakonnym" sposobie jedzenia jabłka, którego nie wypada wziąć do ręki i ugryźć, ale należy pokroić je nożem na cząstki. Zaczęłam drążyć i być może znalazłam źródło tego zwyczaju. W książce biskupa Pelczara z 1898 roku znajduje się taka instrukcja.
Problem w tym, że książka była pisana w czasach, kiedy do zakonów przychodziły kobiety z różnych warstw społecznych. Wśród nich były dziewczyny "z ludu", które nie potrafiły zachować się w towarzystwie. Chodziło o naukę kulturalnych zachowań, o wyrównanie poziomu sióstr, tylko tyle. Ale czytając to i słuchając byłych sióstr, odnoszę wrażenie, że ktoś tamten wymóg dawnej kultury przeniósł do współczesności, czyniąc z niej niemal duchowy dogmat. Więc w niektórych zakonach nadal trwa się przy tym, że "siostra nie gryzie jabłka".
Uderzyło mnie też podejście do cielesności. Przytoczę świadectwo siostry, która opowiadała o tym, że musiała się myć po ciemku w misce z wodą. Górną część mogła wycierać ręcznikiem, a dolną musiała osuszać szmatą.
Mnie też to uderzyło. Warto jednak zaznaczyć, że mówiła o tym kobieta, nazywająca swój były klasztor jednym z najbardziej radykalnych w Polsce. Dla równowagi jest też w książce opowieść pani, która dopiero w zakonie zaczęła odkrywać swoją kobiecość, tam przestała być chłopczycą.
Były też inne sytuacje w kontekście postrzegania ciała w zakonie.
Mnie uderzyła ta "skromność", która każe siostrom zasłaniać nadgarstki i kostki, nawet latem – znów oczywiście w zależności od zgromadzenia. Siostry zakonne żyją przecież w świecie. Wychodzą na ulicę. Wiedzą, że dziś żaden mężczyzna nie uzna odsłoniętego nadgarstka czy bosej stopy za seksualny sygnał.
Tymczasem zdarza się, że one nawet między sobą pilnują, żeby spod habitu nie wystawał łokieć. Nawet w trakcie mycia naczyń. Czy to rzeczywiście jest niezbędne z punktu widzenia duchowości?
W 2000 roku do zakonów zgłosiło się 566 postulantek. W 2020 już tylko 147. W ostatnich latach – na różnych etapach formacji – rocznie z zakonów odchodzi od 130 do 240 zakonnic.*
Ciekawa jestem, na ile pełne są te dane. Moje rozmówczynie często po odejściu z zakonu słyszały: "Miałaś pecha, bo trafiłaś na kiepską mistrzynię nowicjatu". To znaczy, że część z nich mogła pozostać w zakonie, gdyby ktoś z przełożonych był uważniejszy na ludzką słabość.
Przytoczę przykład. Jeszcze 20, 30 czy 40 lat temu powołań było bardzo dużo, więc nowicjuszkom wymyślano mnóstwo prac, nie zawsze koniecznych. Chodziło o to, żeby te młode dziewczyny nie siedziały bezczynnie. To miało sens, bezczynność i lenistwo nikomu nie służy. Wymyślano na przykład, że trzeba codziennie myć podłogę w całym klasztorze.
Albo co tydzień umyć i napełnić od nowa wszystkie solniczki i pieprzniczki.
Zgadza się. Z tych czterdziestu młodych dziewczyn dwie raz w tygodniu myły solniczki. Ale dziś w tym zgromadzeniu są dwie albo trzy nowicjuszki. I nadal muszą codziennie myć podłogę w całym klasztorze i raz w tygodniu opróżniać, myć i napełniać solniczki. Fizycznie nie dają rady. Ta praca nie ma sensu. Ale "tak było zawsze". To jest argument, z którym w klasztorach się nie dyskutuje.
Nie sposób nie zapytać o świadectwo gwałtów lesbijskich, o których opowiada jedna z pani rozmówczyń. Wstrząsające jest to, że gwałcicielka rano, jak gdyby nigdy nic, szła na mszę i przystępowała do komunii. Obecnie zgromadzenie finansuje terapię pokrzywdzonej, byłej już siostrze.
Dla mnie uderzające jest to, jak dojrzała i spokojna jest dziś ta kobieta. Dała radę przez to przejść, odbudować swoją tożsamość i zachować wiarę. Zgromadzenie, które wyrządziło jej krzywdę, prowadzi w tej chwili wewnętrzne procesy. Zobaczymy, jak to się skończy. A że siostra – oprawca chodziła normalnie do komunii? To brutalnie zabrzmi, ale tak właśnie działają wypaczone sumienia. Ona mogła naprawdę wierzyć, że robi dobrze, że w ten sposób, gwałtem i przemocą wyraża miłość.
Problemem jest, że ofiary to przyjmują, znoszą. Wiedzą, że jeśli się poskarżą, zostaną wyrzucone ze zgromadzenia. Są młodsze, nie są po ślubach wieczystych, wystarczy jedno słowo przełożonej, a będą się musiały pożegnać z powołaniem i zakonnym życiem, o którym lata marzyły. Wybierają milczenie.
Jest też druga historia molestowania szesnastoletniej dziewczyny.
To była młoda dziewczyna z obcego kraju, która nie mówiła wówczas po polsku. Dla mnie to jest niepojęte, jak szesnastolatka mogła zostać przyjęta do zgromadzenia. Odeszła ze zgromadzenia, żeby móc mówić, że doświadczyła w nim molestowania. Zgłosiła swoją sprawę. Wyrok, jaki otrzymała z Watykanu, mówi, że to nie była sytuacja zależności, tylko grzech dwóch osób – bo siostra, która ją molestowała, nie była jej bezpośrednią przełożoną. Mówimy o szesnastoletniej dziewczynie nieznającej języka i dorosłej kobiecie – że to był wspólny grzech! Nie mogłam sobie tego poukładać. Fakt, że wyrok zapadł przed zmianą przepisów, ale mimo wszystko mną wstrząsnął.
Opowiada pani też historię brutalnej przemocy fizycznej. Cytuję: "Jedna z opiekunek musiała ją kiedyś siłą odciągnąć od bitej dziewczyny, żeby jej nie zabiła".
To była sprawa z ośrodka, który prowadziły siostry. Nie dało się jej zatuszować, siostry poniosły konsekwencje. Takich sytuacji dziś już nie da się zataić, bo nawet pracownicy świeccy placówek są już odważniejsi i zgłaszają takie sytuacje. I nie sądzę, żeby to było nagminne, raczej znów skrajny, jednostkowy przypadek. Ale również dla zachowania równowagi - są też zakony, które świetnie prowadzą placówki opiekuńcze. Taka skala dramatu i patologii, o której tu mówimy, to ekstremum.
Prawdę mówiąc, bardziej od tych pojedynczych, wielkich spraw poruszały mnie w tych opowieściach te małe, niepozorne, które składały się na wielki mechanizm, który nie prowadził człowieka do wolności i rozwoju, ale do depresji, upokorzenia, rezygnacji. I to jest coś, co trzeba wreszcie dostrzec i podjąć na ten temat poważną rozmowę. Myślę, że moja książka niczego ostatecznie nie rozwiąże. Nie musi. Chciałabym, żeby była dopiero początkiem dyskusji w Kościele. Żeby skończyło się tabu, które każe trzymać problemy "we własnym domu". Życie w zgromadzeniach może być piękne, ale zmowa milczenia nie pozwala mu się uzdrawiać.
Rozmawiała Marta Kosakowska, dziennikarka Wirtualnej Polski
*https://zakony-zenskie.pl/zycie-konsekrowane-w-polsce-statystyki/