Grażyna Torbicka: o gotowaniu i miłości do kina
Czy jest czego zazdrościć Grażynie Torbickiej? Tak! Praca sprawia jej ogromną przyjemność, a w mężu jest wciąż zakochana... To wielkie szczęście, jak się robi coś, co się naprawdę lubi.
Czy jest czego zazdrościć Grażynie Torbickiej? Tak! Praca sprawia jej ogromną przyjemność, a w mężu jest wciąż zakochana...
Grażyna Torbicka: Jeszcze parę lat temu gotowałam regularnie domowe obiady. Teraz praca zawodowa tak bardzo mnie pochłonęła, że rozwijam się kulinarnie przeważnie tylko w weekendy i święta. Mąż uwielbia moją kuchnię. Ja chętnie bym czasami przyrządziła coś szybkiego, zrobionego z gotowych produktów, których jest teraz wiele w sklepach, ale on zawsze, tak jak Adolf Dymsza w filmie "Irena do domu" wyczuje, że to "zupka w 5 minut".
Jakie jest pani popisowe danie? Pochodzi pani ze Śląska, więc może kluski śląskie?
G.T.Kluski śląskie to specjalność mojej mamy. Gdy pojawiają się jacyś zagraniczni goście, proszę mamę, aby uraczyła ich tymi kluskami albo usmażyła placki ziemniaczane, które też przyrządza po mistrzowsku, ze śmietaną albo bardziej wytwornie z kawiorem, łososiem. Już niejeden Włoch, który gościł u nas w domu, wyznał, że smak potraw Krystyny Loski jest boski, a takich kluseczek i placków nie ma nigdzie na świecie. Ja lubię kuchnię śródziemnomorską. Chętnie próbuję nowych dań. Gdy jestem za granicą i jem jakąś smaczną potrawę, to po powrocie do domu chcę zrobić taką samą. Nawet nie pytam o przepis tylko sama staram się osiągnąć ten smak.
I udaje się? Co pani ostatnio wypróbowała?
G.T. Kluseczki z cukinią, posypane parmezanem. Cukinia wydawała mi się zawsze niezbyt interesującym warzywem. A tymczasem pokrojona w cienkie plasterki, lekko podduszona na oliwie z oliwek, z dodatkiem czosnku, ostrej papryki i odrobiny twarożku, jest bardzo smaczna. Podana z kieliszkiem białego wina staje się wytwornym daniem. To właśnie twarożek nadaje cukini ciekawy, oryginalny smak.
A skoro wspomniała Pani o filmie "Irena do domu", to proszę przypomnieć kiedy Grażyna Torbicka, osoba, która wszystkim telewidzom wyznaje: "Kocham kino" i pod takim właśnie tytułem poleca nam w programie II TV swoje ulubione filmy, po raz pierwszy znalazła się w sali kinowej.
G.T. Nie tylko kino, kocham także teatr, literaturę. A miłość do kina zaczęła się od pana o nazwisku Louis de Fuńes. Już nie pamiętam, jaki to był film, chociaż, tak... to był "Fantomas". Chodziłam na wszystkie komedie z tym aktorem. Uwielbiałam go. Miałam wtedy siedem, a może osiem lat. Do ósmego roku życia mieszkałam w Lędzinach, małym miasteczku koło Katowic, gdzie mój tata pracował na kopalni "Ziemowit". Ale w Lędzinach stałego kina chyba nie było. Pierwszy raz w życiu poszłam do kina "Rialto" w Katowicach.
Co było po drodze z Lędzin do życia przed kamerą?
G.T.Po maturze, którą zdawałam już w Warszawie, w liceum im. Stefana Batorego, studiowałam na Wydziale Wiedzy o Teatrze w Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie. Pracę magisterską pisałam u nieżyjącej już Marty Fik o pokoleniu Zbyszka Cybulskiego i Bogumiła Kobieli. Szukając materiałów na ten temat, trafiłam do Teatru Telewizji i zatrzymałam się w tym teatrze na trochę dłużej. Potem była telewizyjna "Dwójka", z którą jestem związana już wiele lat.
Wypracowała sobie Pani własny styl prowadzenia audycji, wywiadów, różnorodnych imprez, koncertów, których ostatnio było tak wiele. Styl nieco ascetyczny, spokojny, opanowany, a jednocześnie swobodny, zupełnie różny od tego, który prezentowała np. pani matka przed kamerą. Czy starała się pani jakoś specjalnie o wykreowanie siebie?
G.T.Ja zawsze byłam i jestem trochę przekorna wobec mojej mamy. Nie szukałam jakiś specjalnych rozwiązań. Staram się po prostu być sobą, być naturalną, bo tak czuję się najlepiej. Mam wrażenie, że naturalność jest gwarancją nawiązania bliskiego kontaktu z widzami. A imprez w ciągu ostatnich lat nazbierało się rzeczywiście sporo i to często nie nagrywanych, ale prowadzonych na żywo, jak np. "Teraz Polska", nagroda "Nike", czy programy z cyklu "Co nam w duszy gra", Wieczory Galowe na festiwalach filmowych w Gdyni, w Taorminie na Sycylii, w Wenecji gdzie prowadziłam także konferencje prasowe w języku włoskim i angielskim.
A właśnie! Uchodzi Pani za poliglotkę. Czy łatwo przychodziła Pani nauka języków? Jakich rad udzieliłaby Pani tym, którzy się dopiero ich uczą?
G.T.Z tą poliglotką to trochę przesada. Znam dobrze włoski, angielski i francuski. Nie miałam problemu z nauką, bo lubię się uczyć. Rada dla chcących opanować jakiś obcy język jest taka: trzeba polubić ten język i wykazać się wielką cierpliwością. Powinni się zdobyć na cierpliwość, zwłaszcza ci, którzy już potrafią czytać, wiele rozumieją, ale mają jeszcze trudności z mówieniem.
Pracy przed kamerą towarzyszy duże napięcie nerwowe. Jak Pani sobie radzi ze stresem? Wypłakuje się Pani w ramionach męża, rodziców?
G.T. Szczęśliwie tak się składa, że moja praca sprawia mi ogromną przyjemność. Bardzo dziękuję za to losowi. To wielkie szczęście, jak się robi coś, co się naprawdę lubi. Cokolwiek robię, prowadzę audycję, koncert, związane jest oczywiście ze stresem, a ponieważ lubię to, co robię, więc nie jestem wyczerpana psychicznie, tylko czasem po prostu bardzo zmęczona fizycznie. Do wszystkiego, czego się podejmuję, podchodzę bardzo emocjonalnie. Czuję się odpowiedzialna nie tylko za siebie, ale za wszystkich, z którymi pracuję, a to męczy. Nauczyłam się jednak relaksować, wykorzystywać każdą wolną chwilę na spacery z moją wielorasową Muchą. To ukochane pomieszanie owczarka podhalańskiego z wilkiem jest już w naszym domu wiele lat. Traktujemy Muchę jak członka rodziny. Gdy mam dość wszystkiego uciekam do lasu. Tam odprężam się fantastycznie.
A może zdradzi nam Pani jak poznała męża? Była Pani jego pacjentką?
G.T. Mój mąż jest wspaniałym człowiekiem. Jestem wciąż w nim zakochana i bardzo dumna z niego. Jest profesorem medycyny, szefem kliniki w Instytucie Chorób Płuc na Płockiej. Poznałam go jako pacjentka. Robiłam badania na prawo jazdy - jak się później okazało - u mego przyszłego teścia, Ryszarda Torbickiego. Skierował mnie do kardiologa, ponieważ coś tam go zaniepokoiło w odgłosach mojego serca. Tym kardiologiem okazał się, młody wówczas lekarz, jego syn, Adam Torbicki, który powiedział ojcu, że tej pani nic nie dolega. Jednakże mój przyszły teść był na tyle dociekliwy, że doprowadził do badań echokariograficznych. Rodzice byli przerażeni. Poszłam na to badanie razem z mamą, ale mój przyszły mąż poprosił, aby mama opuściła gabinet i zaczekała na korytarzu. Mamę, która była wtedy osobą powszechnie znaną, raczej wszędzie zapraszano niż wypraszano. Bardzo jej się spodobało takie podejście lekarza. Już ją zdobył. No, a jak zdobył mnie, tego nie opowiem.
Czy mogę Pani zadać niedyskretne pytanie?
G.T. Dlaczego nie mam dzieci?
No właśnie, dlaczego?
G.T. Nie lubię na ten temat mówić, nie dlatego, że dokonałam jakiegoś wyboru, czy nie mogę ich mieć. Po prostu tak się jakoś, na razie, złożyło. Niewykluczone, że to się zmieni.
A mama nie ma pretensji, że nie może doczekać się wnuka od swojej jedynaczki?
G.T. Ona właściwie dopiero teraz dojrzała do tego, żeby być babcią. Nie wyobrażam sobie tego, żeby wcześniej można było w ten sposób do niej się zwracać.
Przepytałam Panią chyba na wszystkie strony, ale chce jeszcze zadać jedno pytanie. Jak jest w domu państwa Torbickich z prozaicznymi domowymi zajęciami, ze sprzątaniem, praniem, prasowaniem? Jest jakaś gosposia?
G.T. Nie ma gosposi, wszystko robię sama, ale mam sprawnych pomocników - automatyczną pralkę, maszynę do zmywania naczyń. Odpoczywam przy sprzątaniu, nie jestem pedantką, wszystko robię szybko. Jedyna rzecz, której nie potrafię sprostać, to prasowanie koszul męża. Ale na szczęście od lat perfekcyjnie wyręcza mnie w tym zajęciu pani Maria.
rozmawiała: Zofia Kamińska